niedziela, 17 stycznia 2016

Próba - Eleanor Catton




Nie ominął mnie szał związany z Eleanor Catton, jednak jej "Wszystko, co lśni" nadal czeka na swoją kolej. Dało mi to jednak pewien dystans podczas czytania "Próby" - nie czułam się skażona zachwytem powieścią, która zdobyła Bookera. "Próbie" towarzyszyły z jednej strony bardzo zachowawcze opinie, z drugiej - entuzjastycznie - jak choćby ulubionego redaktora Nogasia z PR3. "Próba" to mocne wejście w nowy rok, murowany kandydat na polecanie i zachłystywanie się ciągłym powtarzaniem "musisz to przeczytać!".

Skrajnie imponuje fakt, że powieść została napisana przez autorkę jako praca na zaliczenie (bądź magisterska, zdania są podzielone). Bardzo fajnie odbiera się młody punkt widzenia, niedotknięty dorosłym zgorzknieniem i poczuciem wyższości - wyszła spod klawiatury dwudziestoczterolatki. To bardzo prawdziwe również dla bohaterów, którzy wchodzą w dorosłość, która jest bardzo żywa i pozbawiona literackiego przekłamania.  

Tytułowa próba jest odmieniana przez wszystkie przypadki i znaczenia (polskie słowo daje dużo więcej znaczeń niż angielski odpowiednik). To również opowieść o młodości i wejściu w dorosłość. Przede wszystkim jednak jest to wysmakowana gra z czytelnikiem, mamienie go i dopuszczenie do swobodnej interpretacji. Pozbawienie opowieści chronologii i perspektywy różnych bohaterów wzmagają to przeświadczenie. Roi się od smaczków, niuansów i niedosłowności. Przedstawione postacie są bardzo wyraziste i charyzmatyczne. Te, które grają role mentorów są niemal karykaturalnie narysowane. 

Niejednoznaczna i doskonale napisana. Wciągająca jak diabli, co jest chyba moim ulubionym przymiotem literatury. Mocno teatralna i jak mówi wspomniany wyżej ulubiony redaktor "to sztuka o sztuce w sztuce". Bardzo ambitna - strach pomyśleć, co dalej stworzy Eleanor Catton.

Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo Literackie 2015, s. 336.
Moja ocena: 5,5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Woblink.

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Człowiek o 24 twarzach - Daniel Keyes




Kolejna powieść (reportaż?), której bym nie przeczytała, gdyby nie klub dyskusyjny. Na spotkanie (niestety dość tradycyjnie) nie dotarłam, ale książkę domęczyłam do końca. No właśnie, nie będę dla Was miała zbyt słodkich słów na jej temat.

O Billym Milliganie usłyszałam pierwszy raz właśnie dzięki Danielowi Keyes, autorowi "Człowieka o 24 twarzach". To historia ekstremalnego przypadku osobowości wielorakiej - zaburzenia polegającego na występowaniu wielu osobowości u jednej osoby. U Billiego rozpoznano ich aż dwadzieścia cztery. Podręcznikowo osobowości nie wiedzą o sobie nawzajem, różnią się płcią, ilorazem inteligencji, wzorcami zachowań, tożsamością, wspomnieniami, a nawet ostrością wzroku czy alergią. Mechanizm pojawienia się zaburzenia, póki co nie został rozpoznany, wiąże się go jednak z traumatycznymi przeżyciami z dzieciństwa, mającymi powiązanie ze śmiercią lub seksualnością - jak to było u Billiego.*

"Człowiek o 24 twarzach" ma bardzo dobre opinie w internecie, dlatego zaczęłam czytać z ogromnym entuzjazmem. Opadł mniej więcej po ćwiartce książki - to przyzwoicie napisana (i przetłumaczona!) literatura, jednak brakuje jej iskry i tempa akcji, które mają dobre biografie (np. Steve'a Jobsa, czy wielokrotnie przeze mnie polecana Andre Agassiego). Jakoś tam wciąga i ciągnie do końca, ale nie powiem, żebym zasiadała do niej z wypiekami na twarzy. Miałam ochotę dobrnąć i nieco zapomnieć. Autor nieco męczy drobiazgowością, zbytnio poświęcanej uwadze wydarzeniom mało istotnym dla całokształtu. Miała też problemy z określeniem gatunku - trudno sklasyfikować ją jako reportaż, bo jest jednak mocno fabularyzowana, nie jest też typową biografią. Taki niestety papkowaty miszmasz.

Powieść na pewno prowokuje do pytań w temacie karania osób cierpiących na schorzenia psychiczne, zasadność takich wyroków i ewentualnego pobytu w więzieniu. Historia Billiego Milligana pokazuje drugą część tego medalu, jak ignorancja psychiatrii może spowodować spustoszenie w głowie skazanego. Polecałabym ją osobom o wąskim postrzeganiu świata z tendencją do kategoryzowania. Billy i jego różne "twarze" znacznie się od siebie różniły - płcią, wiekiem, inteligencją - był wśród nich nawet głuchoniemy chłopiec. To niesamowite, niezrozumiałe i niejednoznaczne.

Historia niemal nieprawdopodobna, ciekawa, ale jednak podana w mało apetyczny sposób. Troszkę żal straconego na nią czasu.

Kategoria: biografia/reportaż
Wydawnictwo Wielka Litera 2015, s. 560.
Moja ocena: 3,5/6

*za Wikipedia.pl

piątek, 8 stycznia 2016

Dzieci to koszmarne zwierzątka domowe - Peter Brown



Pojawiająca się tutaj opinia o książeczce dla dzieci musi mieć swoje wyjaśnienie. Ma to związek z pewnym projektem, który się dzieje i zwie Biblioteką Małego Człowieka. Projekt jest domowy i polega z grubsza na tym, żeby skompletować biblioteczkę dla potomnych. Na razie owi są w planach, zapas książek jednak się dzieje. Wciągnęły mnie te cudowności, od "Map" Mizielińskich zaczynając, i wpadłam w ciąg kupowania i zbierania literatury dla potomnych. Ogarnął mnie paniczny strach, że wydadzą, nakład się skończy, a to taka fajna książka! Kurczowo trzymam się myśli, że większość czytających przyszłych matek tak po prostu ma. Książki nie będą oceniane, jedynie opisywane na gorąco, kilkoma słowami. Sama szukałam niedawno opinii o literaturze dziecięcej, więc nikt się pewnie o to nie obrazi. Szczególnie, że większość blogerek, które znam albo mamami zaraz zostaną, albo już nimi od (nie)dawna są!

Nie mam na stanie małego testera, który oceni brutalnie czy to się w ogóle do czytania nadaje, jednak dużo frajdy sprawia mi odmładzanie mózgu. Dzisiaj na ruszcie opowiastka o przecudnym tytule "Dzieci to koszmarne zwierzątka domowe". Inspiracją dla autora było autentyczne przeżycie z dzieciństwa, kiedy to zapragnął przygarnąć żabę. Historia niedźwiedzicy - Lucyny Beaty Niedźwiedzińskiej (love!), która pewnego dnia w lesie znajduje małego chłopca Piskacza i zabiera go go domu. Piskacz, jak to zwierzak z lasu, ani kuwety obsłużyć nie umie, ani zachować się na proszonych herbatkach też nie za bardzo.





Historyjka przewrotna, zabawna, a przede wszystkim przeurocza. Fajna jest też kreska Petera Browna - nieco geometryczna, ale też mocno retro. Oddanie rysunkiem entuzjazmu Lusi jest bezbłędne. Sporo tu smaczków, które pewnie wpadną w oko dokładnym oglądaczom. No czytałabym i do tego właśnie zachęcam!



Wydawnictwo Nasza Księgarnia, s. 32.



środa, 6 stycznia 2016

451 stopni Fahrenheita - Ray Bradbury



Mam sporo takich powieści, które chciałam przeczytać od bardzo dawna. Znajdują się one na wszelkiej maści listach "do przeczytania" albo "100 najlepszych książek według Amazona". Powieść Raya Bradburego była w "takich moich" zestawieniach od zawsze, dopiero jednak wskazanie tej lektury jako obowiązującej podczas grudniowego spotkania dyskusyjnego klubu książki zmobilizowało mnie, aby po nią sięgnąć. Na samo zebranie nie dotarłam, ale refleksjami mogę się przecież podzielić, prawda?

Zapewne wiecie, co było inspiracją do tytułu, że świat przedstwiony to dystopia, w której nie ma książek, a strażacy zajmują się wzniecaniem, a nie gaszeniem pożarów. Została napisana w latach pięćdziesiątych, jednak nie straciła na aktualności. Świat pozbawiony wysokiej kultury, w którym tępi się samodzielne myślenie, propaguje łatwą i niewymagającą rozrywkę- to mogło szokować przed półwieczem, dzisiaj natomiast może być smutną rzeczywistością. 

Główny bohater - Guy Montag - strażak, który pali domy, w których znajdują się książki, przechodzi przeobrażenie, budzi się z otępienia, zaczyna myśleć i zadawać pytania. Wyraża on obawy przed rozwijającą się technologią, wszechogarniająca życie przeciętnego człowieka. Sukcesywne niszczenie bibliotek, zanik zwyczaju rozmawiania ludzi ze sobą, manipulowanie przez strach i przemoc - to niemal podręcznikowe narzędzia totalitaryzmu. W "Fahrenheit 451" nie jest powiedziane kto rządzi, ale to, że wyższa instancja zniewalająca istnieje jest bezsprzeczne. Jej celem jest ujednolicenie obywateli, zmechanizowanie ich życia pod każdym względem. Brak jednoznacznie wskazanie przeciwnika może być traktowane jako proroctwo - społeczeństwo jest zniewolone ruchomymi obrazkami (u R. Bradbury'ego są to "ściany telewizyjne", interaktywne i mocno ingerujące w życie uczestniczącego), a najwyższą wartością jest ich własne szczęście. Bez względu na wszystko. Bardzo mocna jest scena pogoni za zbiegiem, którą na żywo transmitują ściany telewizyjne w każdym domu. Obawiam się, że ten etap "osiągnęliśmy" już jakiś czas temu.

Język powieści jest niestety mało współczesny, momentami miałam wrażenie, jakbym czytała Google Translator. W lekturze towarzyszyło mi wrażenie podobieństwa do "Roku 1984" George'a Orwella. Może i stąd podobna, dość mechaniczna fraza, skondensowana i nieprzegadana forma. Powieść jest swoistym hołdem wobec literatury, która nie tylko jest istotnym elementem kultury, budującym tożsamość, ale sama w sobie jest nośnikiem idei. 

"Fahrenheit 451" na pewno warto przeczytać, chociażby dla własnej ogłady intelektualnej i otrzeźwienia. Powieść zostawia sporo refleksji i nie sposób nie odnieść się do teraźniejszości. Językowo jest jednak bardzo męcząca i odstręcza. Stąd taka ocena.

Kategoria: literatura współczesna, science-fiction
Wydawnictwo Solaris, s. 220.
Moja ocena: 3,5/6



.
.
Template developed by Confluent Forms LLC