niedziela, 24 lipca 2011

Żniwo gniewu - Lucie Di Angeli-Ilovan





Tak się jakoś złożyło, że ostatnio książki układają mi się tematycznie. Każda kolejna, którą czytam, ma w sobie cząstkę tej poprzedniej. Czytany przeze mnie uprzednio "Klejnot" był o życiu na Kresach i o dwóch silnych, nowoczesnych kobietach. Chwytając do łapki "Żniwo gniewu"spodziewałam się ciekawej historii umiejscowionej w podobnych rejonach z równie silnymi kobietami jako bohaterkami. Po przeczytaniu stwierdzam, że "Żniwo gniewu" przerosło moje oczekiwania. Pod każdym względem. Ta powieść jest po prostu świetna. 

"Żniwo gniewu" to historia dwóch kobiet - Maruszki i Kaszmiry. Siostry wychowywane w trudnych warunkach - ojciec spędzał większość czasu z kompanami w karczmie, cały ciężar wychowania dziewczynek (i dwóch chłopców) spoczywał na barkach matki, praczki i zielarki. Starsza Kaszmira jest psotnicą, młodsza Maruszka - czytuje żywoty świętych u miejscowego proboszcza. Ponieważ Kaszmira nie garnie się do nauki, matka posyła ją na służbę do rodziny Rosenbaumów. Dziewczyna ucieka stamtąd po pewnym czasie - była molestowana przez "pana". Wyjeżdża do Wilna, gdzie pracuje w restauracji jako kucharka. Poznaje Andrzeja - brutala, damskiego boksera. Po pewnym czasie wraca do rodzinnego Mołodeczna.  W tym czasie Maruszka, przekonana o tym, że winna poświęcić swoje życie Bogu i wstąpić do klasztoru, poznaje żołnierza Wojska Polskiego - Zygmunta. Długo opiera się jego zalotom. 

W przededniu wybuchu II wojny światowej Kaszmira jest żoną Żyda - komunisty (wyjątkowo zapalonego do czerwonych idei, przygotowującego płomienne przedstawienia wychwalające nieomylność myśli komunistycznej), natomiast Maruszka wychodzi za mąż za Zygmunta, który następnego dnia wyrusza na front, gdyż na Polskę napadają wojska III Rzeszy. I tak rozpoczyna się wspólna trudna droga sióstr.

Historia sióstr opowiadana jest w formie książki pisanej przez córkę Maruszki - Magdalenę. "Dopisuje" ona historię na podstawie notatek, dzienników matki, wspomagając się również opowieściami, które przekazywała jej matka za życia. Częściowo losy Maruszki i Kaszmiry poznajemy z kart powstającej powieści, przeplatanej korespondencją mailową, którą Magdalena prowadzi ze swoim rodzeństwem - Olą i Markiem. Historia jest opowiadana w miarę chronologicznie, kolejni bohaterowie wprowadzani powoli, dokładnie opisywani. Nie ma chaosu, struktura została dobrze przemyślana. Opowieść jest snuta powoli, bez zbędnego pośpiechu, dużo emocji wyziera ze stron książki. Rzadko zdarza mi się to przy czytaniu, ale - tak! uroniłam łzę ...

Losy sióstr - dramatyczne, momentami tak dramatyczne, że nie można uwierzyć, że to spotkało wielu ludzi, naszych pradziadków, dziadków ... Zdumiewająca jest dla mnie siła tych dwóch kobiet, które rzucone w wir wydarzeń, nie poddawały się - razem, konsekwentnie, z ogromną siłą dążyły do celu - spokojnego życia. Obie straciły mężów podczas wojny - Maruszka owdowiała z dwójką dzieci - maleńką Olą i niewiele starszym Markiem. Pracą własnych rąk próbowały przetrwać kolejne zawieruchy - przemarsz wojsk nazistowskich, później radzieckich. Podróżowały przez Polskę, aby dotrzeć do majątku rodzinnego męża Maruszki - Zygmunta. Wiele miesięcy wyczerpującej podróży, aby zastać majątek przejęty przez Rosjan, którzy zamierzali w budynku dawnego pałacyku otworzyć szkołę. Ostatecznie, jak wielu uchodźców ze Wschodu, siostry osiadają na Zachodzie - w Zielonej Górze.

Historia jest przepełniona wieloma wątkami, interesującymi tak bardzo, że nie chciałabym za nic psuć Wam przyjemności czytania. Język autorki jest tak ciepły i sugestywny, że trudno uwierzyć, że od 1965 roku nie mieszka ona w Polsce. Każdy wątek, historia kolejnego bohatera to opowieść przyprawiona emocjami, zapachami, doskonałą charakterystyką, fleszami (lub jak to określiła Nina Terentiew w recenzji na okładce: ulotnymi wrażeniami). To sprawia, że książkę pochłania się z ogromną przyjemnością, mimo, że wydarzenia w niej opisane są smutne, dramatyczne. Małgorzata Kalicińska zwróciła z kolei uwagę, że my-współcześni, nadużywamy takich słów jak "dramat", "tragedia" i przeczytanie "Żniwa ..." uświadomiło jej, jak zagubieni potrafimy być w swoim egoizmie i takie historie są dla nas jak kamienie milowe. Dzięki nim odnajdujemy drogę w swoim egocentryzmie i mamy siłę do walki z naszymi problemami i problemikami. 

Zdaję sobie sprawę, że nie jestem w stanie w pełni wyrazić swojego entuzjazmu o tej powieści. Polecam przeogromnie - spory kawałek bardzo dobrego pisarstwa, historia z krwi i kości, oparta na wydarzeniach z rodziny autorki. I nie tylko z rodziny autorki, bo wszyscy mieszkający w zachodniej części kraju możemy odnaleźć podobne historie w naszych rodzinach. "Żniwo gniewu" to opowieść, która uświadamia jak wielka siła drzemie w kobietach. To również historia o tym, że nie każdy Niemiec był nazistą, a Rosjanin komunistą. To powieść o wierności, skomplikowanej "polskości" i o siostrzanej miłości. Piękna i wzruszająca. Gorąco polecam!

Kategoria: współczesna literatura polska
Wydawnictwo Zysk i S-ka 2011, s. 368
Biblionetka: 5,25/6
Moja ocena: 5+/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Zysk i S-ka. Dziękuję!

środa, 20 lipca 2011

Klejnot - Maria Rodziewiczówna




Już kiedyś doszłam do wniosku, że istnieją dwa niepodważalne prawa czytelnicze (które sprawdzają się przede wszystkim w moim przypadku) - najdalej nam do książek z własnej półki oraz ... znajomość klasyki bywa kulawa. W przypadku tej książki boleśnie potwierdziło się prawo wymienione przeze mnie jako drugie. Było to moje pierwsze spotkanie z Marią Rodziewiczówną. I jak to przeważnie u mnie bywa - z uprzedzeniami jej dotyczącymi pożegnałam się na zawsze. 

Mamy tutaj historię pewnego małego miasteczka i okolicznych gospodarstw - XIX wiek, Kresy Wschodnie. Przekrój przez społeczeństwo - kompleksowy. Są chłopi, jest zubożała szlachta, są Żydzi, są dorobkiewicze, jest tak zwany "element". Wieś u Rodziewiczówny to nie tylko pola, lasy, łąki, zboża etc., ale przede wszystkim ludzie. Autorka doskonale portretuje mieszkańców - przede wszystkim psychologicznie. Nie wyczytamy tutaj wygładzonych opisów chłopstwa, wyidealizowanego obrazka szlachty -wszystko tak jak natura stworzyła - prawdziwie, bez lukru i cukierkowatości.

A o czym traktuje powieść? Głównym bohaterem jest Seweryn Sokolnicki. Boryka się on z niemałymi problemami finansowymi, które łata to pożyczkami u Żydów, a to pędzeniem wódki. Ostatecznością przed którą broni się zaciekle jest sprzedanie majątku rodzinnego. Próby ochrony ojcowizny wspiera wiernie jego prawa "ręka" - Szymon Łabędzki, przyjaciel i leśniczy. Podobne problemy napotyka Basia z sąsiedniego majątku - ratują ją lichwiarskie pożyczki, za które poręcza jej wuj - sknerowaty do cna.  Pojawia się piękna i wartościowa kobieta Nina Zagrodzka - uwielbiająca wyścigi konne, bogata, ale i nie stroniąca od bezinteresownej pomocy. Zakochuje się w Sewerynie, on jednak zbyt dumny jest na to, aby związać się z kobietą bardziej majętną od siebie ... 

Sięgając po tę książkę zdałam sobie sprawę z faktu jak długi czas nie miałam styczności z dawną polszczyzną. Piękną, dawną polszczyzną. Maria Rodziewiczówna nie była gruntownie wykształconą pisarką - skończyła zaledwie kilka klas szkoły, jednak styl jej pisania - surowy, prosty - przypadł mi do gustu. Momentami archaiczne sformułowania, szyk zdania czy określenia zmuszały do skupienia się nad treścią. "Klejnot" powstał w 1897 r., czyli nieco ponad 100 lat temu - język polski zmienił się w tym czasie bardzo.  I przyznam, że niemałą przyjemnością było czytać powieść, która klimatycznie pachniała mi liceum ...

Rodziewiczówny w kanonie lektur dla żadnej ze szkół nie ma. Szkoda - mam wrażenie, że jest bardziej przyswajalna niż, chociażby nieszczęsne "Nad Niemnem" (wiem - "NN" można kochać bądź nienawidzić), a tematyka i tło społeczne są bardzo podobne. Dzieje się tu jednak więcej - mamy morderstwa, kłótnie, bijatyki (jak mawiała moja prababcia - nie ma dobrej historii bez trupa w tle). Z drugiej strony jest romans, uczucie. Jest też opis codziennych problemów ówczesnej zubożałej szlachty - spłata weksli, troska o majątki. Historia żyje - nie jest odrealnionym zlepkiem opisów stanów emocjonalnych etc., postaci są nakreślone tak realnie, a ich język jest równie autentyczny. 

Na szczególną uwagę zasługują dwie bohaterki - Barbara i Nina. Obie to nowoczesne kobiety - nowoczesne w naszym rozumieniu. Niezależne, samodzielne, dbające o swoje gospodarstwa. Nie czekające na to, co przyniesie im los z założonymi rękoma. Inspiracji do opisania tych postaci autorka zapewne odnalazła w swoim życiorysie - sama zarządzała majątkiem ojca i uchodziła za kobietę silną i nowoczesną - Maria Rodziewiczówna obcięła włosy na krótko i nosiła krótką spódnicę. Kobiety odgrywają sporą rolę w "Klejnocie" - mężczyźni liczą się z ich zdaniem, szanują radę. Ciekawostką, na poły feministyczną, jest postać Ihnatowej - siostry głównego bohatera. W momencie kiedy jej mąż sprzedaje gospodarstwo, ona urażona lekceważeniem jej zdania w trakcie podejmowania decyzji o pozbyciu się ojcowizny - opuszcza go na zawsze. 

Powieść polecam szczerze - zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie. W interesujący i prawdziwy sposób przedstawia życie na Kresach Wschodnich w XIX wieku. Doskonałe portrety bohaterów, interesująca fabuła - to sprawdzone składniki dobrej powieści. A że klasykę i to w dodatku polską warto czytać - to chyba przekonywać nie trzeba. Warto oderwać się od współczesnej literatury, żeby nasiąknąć piękną, starą polszczyzną. I powtórzę - szkoda, że takich powieści nie było w kanonie lektur szkolnych - wiele wątków poruszonych w "Klejnocie" mogłoby doprowadzić do bardzo ciekawych dyskusji podczas lekcji języka polskiego. I na pewno nie będzie to moje ostatnie spotkanie z Marią Rodziewiczówną ...

kategoria: literatura piękna klasyka polska
Wydawnictwo MG 2011, s. 304
Biblionetka: 4,39/6
Moja ocena: 4+/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa MG oraz portalu Sztukater.plDziękuję!

sobota, 16 lipca 2011

Wypalone cienie - Kamila Shamsie




Na okładce podglądamy kobietę z kimono zsuwającym się z jej ramienia. Na jej plecach cieniem kładą się skrzydła ptaków. Jakby wypalone. Okładka jest piękna - bez dwóch zdań. Książka piękna nie jest. Bo "piękna" to złe określenie na to, co przed chwilą skończyłam czytać. Niezwykła i interesująca - to na pewno. 

"Wypalone cienie" to historia podzielona na cztery części, opowiadająca o losach dwóch rodzin. Rozpoczyna się 9 sierpnia 1945 roku w Nagasaki, w dniu w którym zrzucono bombę na to miasto. W dniu tym uczestniczymy oczami Hiroko Tanaka - młodej Japonki, która jest zakochana w Konradzie Weissie. Ich romans zostaje brutalnie przerwany przez wybuch bomby, która pozostawia na ciele Hiroko blizny - jedwabne kimono wtapia się w jej skórę, pozostawiając ślad na całe życie.

Hiroko uciekając przed określeniem hibakusha dociera do Delhi, gdzie odnajduje siostrę Konrada - Ilse. Zamieszkuje wraz z nią i jej mężem Jamesem. Dzięki nim poznaje - Sajjada, Hindusa tureckiego pochodzenia. Mimo ogromnych różnic kulturowych tworzą doskonały związek. Gdybym chciała opisać wszystkie wątki poruszane w "Wypalonych cieniach" zrobiłabym sporą krzywdę tym, którzy będą mieli ochotę przeczytać tę książkę. Wszystko tutaj jest, jak to najczęściej bywa w życiu, zbiegiem i splotem małych przypadków, wypadków. Niejednokrotnie powstrzymanie się od jednego gestu mogłoby nie powodować lawiny wydarzeń, które następują po sobie. Dokładnie tak, jak to zdarza się w życiu. A to nadaje historii autentyczności. Naprawdę mogła się zdarzyć. Autorka już w prologu mówi poprzez jednego z bohaterów "Zastanawia się jak do tego doszło" *.

Przypadek. Jego siła bywa nieokiełznana, o czym sama niejednokrotnie się przekonałam. Niejednokrotnie dopada mnie nieznośna myśl, że gdybym kiedyś w przeszłości zrobiła coś kilka sekund później bądź wcześniej, wiele rzeczy by mnie ominęło. Podobne wrażenie musiała mieć główna bohaterka "Wypalonych cieni" Hiroko - jej życie było groteskowym wręcz splotem przypadków. Traciła najważniejsze osoby przez mikrosekundy, które zmieniały wszystko. W "Wypalonych cieniach" nie ma miejsca na "co by było gdyby?", ale niejednokrotnie podczas czytania pojawia się myśl "jak do tego doszło?".

Kamila Shamsie pokazuje również jak polityka może wpływać na losy pojedynczych osób. I jak destruktywny może być to wpływ i jakich bolesnych doświadczeń może przysparzać. Znamienne jest zderzenie się dwóch światów i dwóch spojrzeń w finałowej scenie. Hiroko rozmawia wtedy z Amerykanką, która argumentuje swój strach przed islamem:
"- Jeśli patrząc na niego, zobaczyłam człowieka, który zabił mojego ojca, czy to nie jest zrozumiałe? Nie mówię, że to w porządku, ale musisz przyznać, że to rozumiesz,
- Czy mam popatrzeć na ciebie i zobaczyć Harry'ego Trumana?" ** - odpowiada jej Japonka. 

Ponadto w bardzo interesujący sposób autorka rozpatruje problem dzieci w mieszanych małżeństwach. Raza - syn Hiroko i Sajjada, Hindusa i Japonki, wychowywany w Pakistanie. Jest wielojęzyczny, ale i wielokulturowy, co powodowało u niego niejednokrotnie zagubienie. Podobnie jest w przypadku Harry'ego - syna Ilse i Jamesa - Anglika i Niemki, wychowywanego początkowo w Indiach, później wysłanego do szkoły w Anglii, aby następnie zamieszkać w Stanach Zjednoczonych. Kamila Shamsie wprowadza czytelnika w ten problem, nie daje jednak odpowiedzi na pytanie jak to naprawdę jest z tożsamością osób wielokulturowych. 

Język narracji jest bardzo przyjemny dla czytelnika - jest sugestywny, ciepły, niekiedy pojawia się subtelny dowcip. Momentami jest bardzo intymnie - opis Hiroko żegnającej się z mężem i jego ciałem - robi spore wrażenie. Językowe i emocjonalne. I takich opisów nie brakuje. Powieść jest bardzo spójna, jej konstrukcja przemyślana, zgrzytów nie ma. Piękne opisy miejsc, dobre dialogi - naprawdę nie potrzeba niczego więcej, aby czytelnika dopieścić.

"To piękna powieść, która porusza intelektualnie i emocjonalnie" - tak napisał o powieści Salman Rushdie. Była nominowana do Orange Prize. Książka niezwykła, piękna, zapadająca w pamięć. Cóż mogę więcej napisać. Warto było - chociażby celem przypomnienia sobie jak wielka jest siła przypadku. Aby spróbować zrozumieć jak trudno jest połączyć dwa niepołączalne światy - Wschodu i Zachodu. I aby pamiętać jak znamienne dla naszych czasów były dwie daty: 9 sierpnia 1945 i 11 września 2001. Gorąco polecam!

* K. Shamsie "Wypalone cienie", Warszawa 2011, s. 9.
** tamże, s. 429.


Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo Świat Książki 2011, s. 432
Moja ocena: 5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Świat Książki.

sobota, 9 lipca 2011

Pamięć krwi - Izabela Degórska




O wampirach napisano (przynajmniej ostatnio) tyle, że wystarczyło, aby skutecznie odstraszyć niezbyt zapalonych wampirofilów od tego typu literatury. Szał rozpoczął się od książki "Zmierzch" S. Meyer i trwa (i nie słabnie) do dziś. Po wpisaniu w google "wampir" jako drugi wynik pojawia się "test" i można samemu sprawdzić czy czasem nie jest się wampirem. Przyznam szczerze, że od ilości książek i książeczek na ten temat, po samym tylko pobieżnym przejrzeniu okładek, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że rozpoczęła się moja transformacja w wampira. I ów test pewnie zdałabym pomyślnie. Troszkę tutaj ironizuję, ale powiem szczerze - szał na wampiry mnie dziwi i nie do końca potrafię to zrozumieć. Bo w sumie stworki te, same w sobie, no przyznajmy - są dość odrażające. Po przeczytaniu wszystkich czterech tomów sagi S. Meyer obiecałam sobie, że nie tknę niczego wampirzego. No bo co tu można jeszcze wymyślić. Ale w imię zasady, że tylko wieprzowinka nie zmienia poglądów, na słoneczny dzień, na leżaczek wybrałam sobie lekturę "Pamięci krwi". I obyło się bez ofiar - w ludziach, książkach, a tym bardziej wampirach.

Akcja ma miejsce w Szczecinie, a główną bohaterką jest Milena - dziennikarka lokalnej gazety. W dużym skrócie, co by przyjemności nie psuć - zostaje ona wysłana do dość nieciekawego tematu - przebudowa skrzyżowania (jakie by nie było) emocji dziennikarskich nie wzbudza - okazuje się jednak, że pod przebudowywanym rondem odkryto bunkry. Milena znajduje w nich but, a w nim strzępy odgryzionej dolnej kończyny. Zdenerwowana gubi się w labiryncie korytarzy, z którego to wyprowadza ją tajemnicza postać o głębokim spojrzeniu. I od tego miejsca rozpoczyna się jej przygoda w wampirzym świecie. Świecie, który niesie wiele możliwości, ale i niebezpieczeństw. 

Wampiry u pani Degórskiej są nadzwyczaj piękne, szybkie, sprawne, bardzo emocjonalne i seksualne. Ludzka krew wzbudza ich apetyt, jednak ugryzienie (w szyjkę oczywiście) może spowodować przemianę, bądź śmierć osoby atakowanej. Przemiana jednak nie jest tak bolesna, jak opisywała to S. Meyer w swojej sadze. Wampiry pani Degórskiej odczuwają zmęczenie, nie mogą wychodzić na słońce, drażni je zapach czosnku, specyficznie reagują na srebro, nie są wrażliwe na symbole religijne (wampirzyca Milena nosiła srebrny łańcuszek z wizerunkiem Matki Boskiej). Pewne stereotypy ich dotyczące zostały tutaj przełamane. Mogą oddziaływać na ludzi Głosem - powoduje to manipulowanie nie tylko emocjami ofiar, ale i ich pamięcią. Popełnienie zbrodni wydaje się być bezkarne - wystarczy wymazać z pamięci zaatakowanego niewygodne fakty i po sprawie. Jednak wampir nie jest bezwolny - łączy go więź ze Stwórcą, osobą, która dokonała jego przemiany. Więź na tyle silna, że nie jest on w stanie oprzeć się jego woli i życzeniom - spełni każde pragnienie swojego "ojca".

Milena, nasza główna wampirzyca jest specyficzna. Wampirzycą staje się w wyniku spotkania z byłym chłopakiem - Darkiem. Upojna noc kończy się podejrzanymi śladami na szyi i jeszcze bardziej podejrzanym zachowaniem dziewczyny. Po paru dniach odkrywa, że stała się wampirem. Nietypowym jednak, gdyż światło dzienne nie robi jej krzywdy, a jej ciało wyjątkowo szybko regeneruje się ze skaleczeń i obrażeń. Ponadto, więź ze Stwórcą - Darkiem, jest bardzo słaba, o ile w ogóle istnieje. W wyniku wyjątkowego niefartu naraża się wampirowi, któremu poddane są wszyscy krwiopijcy w Szczecinie. I tu przerwę rozważania o fabule, bo zdradzę za dużo. Dlaczego Milena nie jest typową wampirzycą? I czym jest tytułowa pamięć krwi - odsyłam do książki. Spoilerów nie popełniam. Amen.

Tak, jestem uczulona na wampiryzm niczym zwykły koneser krwi na światło. Czy "Pamięć krwi" zrobiła mi dużą krzywdę? Nie. Wciągnęła mnie bardzo, nie rozczarowała zbyt mocno zakończeniem (o ile można użyć takiego określenia - jest wiarygodne). Książka jest napisana dobrym językiem, wtrącany w ilościach rozsądnych humor dodaje polotu, nastrój budowany jest stopniowo. Historia nie razi żadnymi niedociągnięciami - wszystko przysłowiowo się klei. A im dalej w las, tym ciekawiej i szybciej chce się dotrzeć do sedna. Oczywiście, że czuć wpływy "zmierzchowe ", ale ... trudno jest (chyba) wrzucić coś nowego do tego wampirzego worka z literaturą. Ale sztuką napisać jest tak, żeby przekonać do siebie zdeklarowaną antywampirofilkę. Podejrzewam, że znawcy tematu znajdą mnóstwo odniesień i zapożyczeń, ja  jednak mówię Wam - fajnie, że to przeczytałam. Jednak stwierdzam wszem i wobec - Szczecin już nigdy nie będzie taki sam ... 

Kategoria: fantasy/horror
Wydawnictwo Zysk i S-ka 2011, s. 336
Biblionetka: 4,88/6
Moja ocena: 4/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Zysk i S-ka.

środa, 6 lipca 2011

Toskańska trattoria - Jenny Nelson




Książek o smakowitych tytułach z czymś włosko-francuskim w fabule i piękną, zachęcająca okładką namnożyło się sporo. Przyznaję się bez bicia, że i mnie przyciągają one totalnie. Zawsze daję się złapać. Dlaczego? Odpowiedź poniżej.

Przychodzą takie dni w życiu każdej kobiety, kiedy ma ochotę wyć ile sił w płucach, gromić wzrokiem, rzucać przedmiotami o ostrych kątach, gdyż najzwyczajniej i najbanalniej nic się nie układa. Słownie: NIC. I jak to bywa w naturze - nieszczęścia chadzają stadami. Czego wtedy potrzeba? Primo - dobrego jedzenia, secondo - filmu/książki, który w kolorowy i nieznośnie radosny sposób sprawi, że uśmiechniesz się pod nosem i pomyślisz : "Fajne to było". "Toskańska trattoria" taka właśnie jest. Łyżki w dłoń, w lody czekoladowe zanurzyć i otworzyć książkę. Relaks ustawić na 100. Nie będzie bolało...

Fabuła - oczywiście, że przewidywalna i według sprawdzonego przepisu. Kobieta - walą się na nią wszystkie nieszczęścia (zostawia ją facet, który okazuje się być kokainistą, jej kariera przez  niesprawiedliwą i mściwą recenzję zostaje zrujnowana). Kobieta się załamuje, opycha niezdrowym żarełkiem i obraża na cały świat. Przychodzi impuls i ... postanawia coś zmienić. Wraca więc do swojej mistrzyni z czasów szkoły kulinarnej - Claudii - i wyjechać. Gdzie wyjechać? Do boskiej Toskanii. Otwierać knajpkę usadowioną we włoskim mikro-raju. Schemat? A jakże. Jednak dobry schemat nie jest zły. A dobrze napisana przewidywalna historia nie razi swoją oczywistością, a najzwyczajniej dostarcza czystej rozrywki. A o to przecież w czytaniu chodzi.

"Toskańska trattoria" jest jak komedia romantyczna. Narzekam jakie to są przewidywalne i cukierkowe, ale niesłabnącą przyjemność z oglądania ich czerpię. Bo fajne widoczki, miła muzyka, zgrabna historyjka z zabawnymi momentami - i 90 minut totalnego odprężenia. I na koniec morał pt. "Staraj się, wierz w swoje siły, a uda się wszystko", w który nadal (!) naiwnie wierzę. I o tym traktuje historia Georgii. Mimo przeciwności, walącego się na głowę świata - znalazła jasne strony i dopięła swego celu. Schematyczne do bólu, ale gdzieś pomiędzy słowami przewija się stara jak świat prawda - jeśli czegoś bardzo chcesz, to przy zaangażowaniu i pracy to dostaniesz. Inną prawdą wynikającą z "Toskańskiej tratorii", w którą również szczerze wierzę, jest to, że nic nie przytrafia się nam bez przyczyny, a to, że spotyka nas coś złego, zapowiada tylko lepsze momenty - i Georgia jest tego doskonałym przykładem.

Nie jest to historia w której można znaleźć coś odkrywczego - wszystko już było: świat restauracji, Toskania, włoskie jedzenie. Jednak to dobre sprawdzone składniki, dzięki którym nie można nabawić się niestrawności. Opisy włoskiego jedzonka, krajobrazów (Toskania i Sycylia), trafne (choć nieco stereotypowe, co nie oznacza że odbiegające od prawdy) podsumowanie charakteru Włochów - opowiedziane niezbyt wyszukanym, ale też nie prostackim językiem. Całkiem ciekawie prezentuje się też Nowy Jork w tej historii - opisy amerykańskiego jedzonka też powodują przyspieszoną pracę ślinianek - muffiny bananowo-czekoladowe, bajgle czy kawy na Starbuck'sową nutę - takie szczegóły dodają sznytu opowieści. 


Podsumowując - coś co już znamy, coś co już było i to w wielu wariantach, ale ... odpręża, pozwala oderwać się od tego co tu i teraz. I wierzyć, że jak się chce, to można wiele. Lektura niewymagająca, kobieca, lekka, łatwa, ale na pewno przyjemna. Taka na plażę i do pociągu. Taka na zły nastrój i czekoladowe lody jako zagryzkę.


Dla spragnionych włoskich dźwięków - z pozdrowieniami dla Moniki, która sprzedała mi ten dźwięk :)




Kategoria: współczesna literatura
Wydawnictwo Bukowy Las 2011, s. 352
Biblionetka: 4/6
Lubimy czytać: 4/5
Moja ocena: 4+/6


Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Bukowy Las.

niedziela, 3 lipca 2011

Ada albo Żar. Kronika rodzinna - Vladimir Nabokov





Powieść Nabokova. Tomiszcze przepasłe. Paskudnie wymagające. Trudne. Sam Nabokov podkreślał, że "Ada ..." to powieść aspirująca do miana historii powieści - znajdziemy w niej odwołania do klasyki literatury rosyjskiej, angielskiej, francuskiej. Dołóżmy do tego rozważania o naturze czasu i przestrzeni, fikcyjną przestrzeń łudząco podobną do naszej ziemskiej ... i oto mamy "Adę ...".

Poznajemy historię Vana oraz jego dwa lata młodszej kuzynki (po wgłębieniu się w "stosunki" rodzinne okazuje się, że siostry) - Ady. Van przyjeżdża na wakacje do Ardisu - rodzinnej posiadłości. I posiada w sensie każdym swoją kuzynkę. Miłość ta ma przetrwać ponad 80 lat. Tak z grubsza prezentuje się fabuła powieści. Przez 700 stron brniemy (przepraszam za to słowo) przez ich losy, czekając na karę/katastrofę/cokolwiek ich kazirodczego związku - co się dzieje na końcu - nie zdradzę. 

Fabuła rozgrywa się na planecie Antyterrze, która mniej więcej przypomina naszą Ziemię. Tutaj Rosja jest częścią Stanów Zjednoczonych, dzielnice niektórych miast to samodzielne organizmy. Zamiast Boga mamy tutaj Loga. Literatura, prasa, film na Antyterrze to swoista (momentami zabawna) kompilacja ziemskich składników kultury. Nabokov bawi się okrutnie miksując, przestawiając, zniekształcając, wykoślawiając nazwiska, tytuły i treść, tego co znamy z literatury. Już pierwsze zdanie jest odwróceniem pierwszego zdania "Anny Kareniny". I tu zaczynają się schody ...

Dla przeciętnego czytelnika (i mam tu na myśli przede wszystkim siebie) wychwycenie niuansów, aluzji, odniesień jest niemalże niemożliwe (lub co najmniej mocno ograniczone). Na pomoc przybywają solidnie przygotowane przez tłumacza przypisy (100 stron ). Spowalnia to jednak znacznie czytanie, a ciągłe przewracanie stron, odszyfrowywanie zagadek literackich ukrytych skrzętnie przez autora po około trzystu stronach staje się udręką. 

Można też "Adę ..." czytać bez wertowania przypisów - i wtedy pojawia nam się smakowita językowo historia pełna humoru, ironii i po prostu pięknego języka. Lektura wymaga skupienia, nie jest łatwa, ale przyznaję - dotrwanie do końca to niemała satysfakcja.

"Ada ..." mobilizuje do sięgnięcia po tak zwany "kanon" literatury europejskiej. Odniesienia do Tołstoja, Austen, Flauberta, Prousta etc. - gruntowna znajomość "kanonu" na pewno uczyniła by zabawę "Adę..." bardziej smakowitą. Trudno jest określić czy "Ada ..." podobała się czy się nie podobała. Była najbardziej wymagającą lekturą z jaką zmierzyłam się w swoim życiu - boleśnie ukazała braki jakie posiadam w klasyce. Wniosek następujący - nadrobić i wrócić, gdyż "Ada..." zdecydowanie nie jest lekturą jednokrotnego użytku. Należy do niej wracać i smakować powoli. Polecam w ramach uczynienia czytelniczego rachunku sumienia.

Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo Muza 2009, s. 846
Biblionetka: 4,73/6
Moja ocena: 4/6
.
.
Template developed by Confluent Forms LLC