niedziela, 29 kwietnia 2012

Na fejsie z moim synem - Janusz L. Wiśniewski




<Ciężkie westchnienie> 
Trudno, niezwykle trudno jest powstrzymać się od zgryźliwości, złośliwości i paskudności po przeczytaniu książki Janusza L. Wiśniewskiego. O tym, że za panem, delikatnie mówiąc, średnio przepadam, pisałam przy okazji "Bikini". Pojawiła się okazja przeczytania jego najnowszej "powieści" i pomyślałam, że może warto zmierzyć się, raz kolejny, ze swoimi uprzedzeniami. Jednak, jak to z owymi bywa, wiecie pewnie sami najlepiej - jak się je już nabyło, to niezwykle trudno jest się ich pozbyć. 

"Na fejsie z moim synem" to według okładkowego opisu rozmowa syna z matką, która pisze do niego za pośrednictwem portalu społecznościowego. Pisze nie z byle jakiego miejsca, bo z samego Piekła. Wiele się tam dzieje, skazani na wieczne potępienie nieźle się bawią, mając do dyspozycji szeroki zakres kanałów telewizyjnych, stacji radiowych oraz dostęp do Internetu - nieco zmodyfikowanego oraz cenzurowanego. I przyznam się od razu - taka wizja Piekła zapracowała na ocenę, którą wystawiłam powieści.

Irena Wiśniewska, zmarła w 1977 roku, dwukrotna rozwódka, matka dwóch nieślubnych synów, do Piekła trafiła, według niej samej (a właściwiej według jej syna) zasłużenie. Narratorem wydaje się być sama Irena Wiśniewska, jednak - nie dajmy się zwieść - to tylko przysłowiowa "przykrywka". Od pierwszego do ostatniego zdania nie mamy wątpliwości, że jest to Janusz L. Wiśniewski. "Matka" porusza wszelkie tematy - jak na osobę, która mało czym się za życia interesowała, Piekło wzbudziło w niej nie lada intelektualizm. Pisze do "Nuszki" o Bogu, wierze, przeznaczeniu, samobójstwach, miłości, poezji, sztuce, fizyce, chemii, genetyce. Tak, tak - dosłownie o wszystkim. A jak ktoś pisze o wszystkim, to najczęściej pisze o ... niczym.

Na okładce umieszczono szumne zdanie, iż jest to najbardziej osobista powieść autora "S@amotności w sieci". Prawda - jest. Jednak autor, który i w poprzednich powieściach, nie krył się ze swoimi skłonnościami do literackiego ekshibicjonizmu, tym razem postawił sobie poprzeczkę wysoko. I o zgrozo, przeskoczył ją, gdyż "Na fejsie..." to tak naprawdę nic innego jak wyrzucenie z siebie szerokim strumieniem, wszystkiego (!!!), co mu na wątrobie i innych częściach ciała leżało. Szkoda, że wykorzystał do tego swoją matkę, wkładając jej w usta słowa i sformułowania, których pewnie by się powstydziła. Czytanie tej powieści, jak napisał słusznie Artur na portalu Lubimy czytać, przypominało czytanie Pudelka czy wpisów na Facebooku niezbyt rozgarniętej znajomej czy znajomego. Pytanie jednak, kto powinien być tym faktem bardziej zażenowany - ja jako czytająca czy "pisarz", który to stworzył?

Bardzo długo brnęłam przez tę powieść - ewidentnym utrudnieniem była skrajna wielowątkowość i gadatliwość Ireny Wiśniewskiej. Będę jednak szczera - "Na fejsie ..." jest idealnym usypiaczem, a żaden z ogromnej liczby wątków tak naprawdę mnie nie zainteresował. Rzekoma rozmowa zapowiadana na okładce to jednak monolog - długi, mało ciekawy, usypiający. Przyznam, że przez całe ponad czterysta stron czekałam na odpowiedź "synusia". Nie doczekałam się, co wzmogło jedynie moje zniecierpliwienie. 

Bardzo, ale to bardzo u JLW drażni mnie wymądrzanie się na temat kobiet - jak zawsze przemyślenia te wkładane są w usta bohaterek płci żeńskiej. I znowu - uogólnianie, upraszczanie, robienie z nas - kobiet - seksualnych idiotek, zachowujących się niczym kotki podczas rui. Dorzućmy do tego popisywanie się wiedzą z zakresu chemii, fizyki, co kompletnie nic nie wnosi w powieść, nudzi, nuży. Tego typu tyrady udowadniają jedynie jak wielkim ego obdarzony jest JLW. Wpisał się on ponadto, w dość ostatnio popularny trend, rozprawiania się z krytyką swoich dzieł. JLW jest przewidujący i już w treści powieści odniósł się do ewentualnych późniejszych zarzutów. "Budujące".

Aby jednak nie przesadzić z żółcią, chciałabym również zwrócić uwagę na kilka kwestii, które spodobały mi się w powieści. O pierwszej - wizji Piekła - już wspominałam. JLW wplótł ponadto kilka ciekawych, sentymentalnych wątków, które romantykom mogą się spodobać. Jednak historie w klimacie pokazania kobiecie swojego DNA czy opowieści o Greku pijącym krew menstruacyjną swojej kochanki - to już dokładnie coś, co mnie od JLW odrzuca. Ciekawie wypadały wątki stricte rodzinne - i to jest moim zdaniem najmocniejsza strona powieści. 

Janusz L. Wiśniewski wzbudza skrajne emocje - albo się go uwielbia, albo nienawidzi. Ja raczej przypisałabym się do drugiej grupy - za dużo mnie w jego pisarstwie nie ujmuje, wręcz drażni, wkurza i zniesmacza. "Na fejsie z moim synem" to kolejny przykład grafomaństwa i raczej tandetnej literatury. Szkoda, bo tytuł niósł w sobie jakiś potencjał. A tak wyszło, moim zdaniem, jak zawsze - górnolotnie, ckliwie i nijako. I miejmy nadzieję, że "synuś" nie posłucha rady swojej matki zawartej w ostatnim zdaniu powieści:
"P.S. A jak czas, synuś, znajdziesz, to napisz kiedyś ..."

Kategoria: współczesna literatura polska
Wydawnictwo Wielka Litera 2012, s. 448.
Biblionetka: 3,43/6
Lubimy czytać: 5,27/10
Moja ocena: 2 z malutkim plusem/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Wielka Litera.

piątek, 27 kwietnia 2012

Angielski pacjent - Michael Ondaatje





"Angielskiego pacjenta" czytałam sporo lat temu. Pamiętałam zarys historii, jednak nie mogłam przypomnieć sobie szczegółów. Film oglądałam również kilka dobrych lat temu. Skąd pomysł na odświeżenie sobie tej powieści? Zainspirował mnie sam John Irving i jego odwołania do powieści Ondaatje w "Czwartej ręce". I tak oto powróciłam do powieści, którą kilkanaście lat temu, jako nastolatka przeczytałam. I jakie wrażenia? Jak się, ku mojemu zaskoczeniu, okazało - niezmienione. I nadal jak najbardziej pozytywne.

"Angielski pacjent" to historia czterech osób, których los styka w toskańskiej willi San Girolamo. Tytułowym bohaterem jest hrabia Almasy - szpieg? bohater? ciężko poparzony w wyniku katastrofy samolotu, którym podróżował z kochanką Katherine i jej mężem. Opiekuje się nim Hana, młoda Kanadyjka, pielęgniarka. W willi mieszkają ponadto Caravaggio - szpieg, złodziej, który jest ponadto długoletnim przyjacielem ojca Hany oraz Kip - Hindus, który służy w brytyjskiej armii jako saper. 

Historia wydaje się być mocno chaotyczna, a wszystko przez liczne retrospekcje oraz nielinearną narrację. Wątki są mocno poszatkowane i pomieszane, co utrudnia odbiór. Nie jest to również typ powieści, którą można wchłonąć w jedno popołudnie. Zdecydowanie należy dawkować sobie lekturę i pozwalać jej dojrzeć w głowie. Głównymi tematami są wojna, miłość oraz przeszłość bohaterów, co łączy się dość jednoznacznie z dwoma pierwszymi.

Almasy nie może, lub nie chce przypomnieć sobie swojego imienia. Jego tożsamość odkrywa Caravaggio, który podczas wojny szpiegował samego hrabiego. Mimo, że nie przyznaje się do swojego pochodzenia, doskonale pamięta wydarzenia z przeszłości. Opowiada kluczową historię, czyli wątek miłosny pomiędzy nim a żoną jego współpracownika - Katherine. Sporo w tej opowieści emocji, subtelności, intymności. "Zawsze łaknęła słów, uwielbiała je, żywiła się nimi. Słowa rozjaśniały jej świat, ukazywały przyczyny i rozmiary. Ja natomiast uważałem, że słowa wzniecają emocje, tak jak patyk mąci wodę".

Ważny aspekt łączy Almasy'ego z innym mieszkańcem toskańskiej willi - Kipem. Hindus, służący dla Commonwealthu, jest w równym stopniu odnarodowiony jak Almasy. Żaden z nich nie czuje związku z miejscem, w którym się urodzili - są obywatelami świata. Dla Almasy'ego ojczyzną jest pustynia, którą badał całe życie. Odrzucenie jakiejkolwiek narodowości objawia się u Almasy'ego tym, że nie uważa za zło pomagania chociażby nazistom. Przeprowadzając jednego ze współpracowników feldmarszałka Rommla stwierdził, że był to po prostu inny człowiek.

Kolejną kluczową postacią dla powieści jest Hana - dwudziestojednoletnia pielęgniarka, ofiarnie opiekująca się Almasym. Odmówiła opuszczenia willi, w której uprzednio stacjonował szpital polowy, aby stan "angielskiego pacjenta" nie pogorszył się. Jest rozdarta pomiędzy młodością a dojrzałością, wymuszoną przez wojnę. Podejmuje trudne tematy, opiekuje się chorym, zakochuje się, ale nadal z chęcią praktykuje dziecięce zwyczaje, takie jak chociażby gra w klasy. Almasy'ego traktuje niemal jak świętego - zakochuje się w nim w zupełnie nieerotyczny sposób.

Ostatnio wyszukuję również w powieściach odniesień do innych książek. W "Angielskim pacjencie" mamy nawiązania chociażby do "Anny Kareniny" L. Tołstoja oraz bardzo liczne do "Dziejów" Herodota. Bohaterowie nie ruszają się nigdzie bez swoich ukochanych lektur, cytują je dowolnie i naturalnie, w odniesieniu do niemal każdej sytuacji. "Dzieje" Herodota, które również i dla mnie są jedna z ważniejszych lektur (chociaż z tym tomiskiem trudno jest się gdziekolwiek ruszyć ;) )są bardzo szeroko przytaczane przez Almasy'ego. Bardzo, ale to bardzo podoba mi się takie odczytywanie lektur na nowo i inspirowanie się nimi w treści powieści. 

Powieść nadal bardzo, ale to bardzo mi się podoba. Nie straciła nic ze swojego czaru dla mnie. To piękna historia o miłości, pełna drobiazgów, w których można odnaleźć i swoje wspomnienia miłosne. Niech zachętą będzie jeden z najpiękniejszych stwierdzeń, które wyczytałam w książce, a które czuję mocno: " - Chcę, żebyś to wiedziała: Jeszcze za tobą nie tęsknię. - Zatęsknisz.".

Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo Książnica 2006, s. 248.
Biblionetka: 3,81/6
Lubimy czytać: 5,71/10
Moja ocena: 5/6

środa, 25 kwietnia 2012

Notatki z wystawy - Patrick Gale




Zabawne jest w jaki sposób różne tytuły trafiają w nasze ręce. Źródeł jest całe mnóstwo - dla mnie ostatnio mocno inspirujący stał się klub dyskusyjny, w którym biorę czynny udział. Uczestnicy nadsyłają swoje propozycje na lektury i spośród nich losujemy jedną książkę. W kwietniu wybór padł na "Notatki z wystawy", książkę, której pewnie nigdy bym nie przeczytała, gdyby nie nasz klub. 


Rachel to znana malarka, cierpiąca na dwubiegunową psychozę maniakalno-depresyjną. Pewnego dnia zostaje znaleziona martwa w swojej pracowni. Paradoksalnie umiera w wyniku zawału. Cofając się w czasie poznajemy jej losy, perypetie rodziny i dowiadujemy się dlaczego tak trudno żyje się z osobą o tak dominującej osobowości jaką jest zdecydowanie Rachel.

Wątków w powieści jest tak wiele, że nawet nie będę próbowała wymieniać. Jest niemal wszystko - choroba psychiczna, talent artystyczny, homoseksualizm, próby samobójcze, zdrada, toksyczna matka, trudne dzieciństwo, religijność. Nie można jednak autorowi zarzucić przesady - każdy wątek służy historii i ją dopełnia. Niejednokrotnie balansowanie na granicy banału i groteski w trakcie czytania nieco mnie drażniło, ale finalnie okazało się to również mocną stroną powieści.

Historia jest przedstawiana z kilku punktów narracyjnych - głos otrzymuje każdy członek rodziny - Antony, Rachel oraz ich dzieci: Garfield, Morwenna, Hedley oraz Petroc przedstawiają subiektywnie wydarzenia z życia rodziny. Fakty poznajemy achronologicznie, co początkowo utrudnia odbiór powieści, ostatecznie jednak dodaje jej sporo uroku. Ciekawym zabiegiem jest ponadto poprzedzanie rozdziałów wycinkami z katalogu pośmiertnej wystawy Rachel Kelly. Początkowo opisy wprowadzają chaos w narrację, jednak im dalej w historię, tym mocniej pomagają w zrozumieniu całości.

Wszystko w rodzinie Middletonów podporządkowane było Rachel i jej talentowi. Dzieci były przyuczane do wpasowania się pomiędzy humory i pasję tworzenia matki. Egocentryczna i skupiona na sobie, nie dostrzegała czasem ich podstawowych potrzeb. Nawet w dniu ich urodzin wszystko było skoncentrowane na Rachel - prezentem dla dzieci była możliwości spędzenia dnia z nią oraz otrzymanie namalowanej w kilka minut kartki urodzinowej z komiksem. Dwójka starszych dzieci starała się zwrócić na siebie uwagę, jednak dość szybko nauczyły się, że to tylko rozwściecza matkę. Opis życia rodziny, która kompletnie dopasowuje się w cykl choroby Rachel jest bardzo sugestywny i emocjonalny. W powieści dzieje się jednak tak wiele, że trudno jest odnieść się w trakcie lektury do czegokolwiek. Mimo tego autorowi udało się wpleść równie dużo niedopowiedzeń, co - przyznam szczerze- mnie dodatkowo frustrowało. 

Trudno jest mi jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie czy książka spodobała mi się. A jeszcze trudniej na to czy poleciłabym ją komukolwiek. Wiem, że jest to ten typ powieści, o których bardzo szybko się zapomina. Dla mnie była mocno neutralna, dopiero ostatni rozdział sprawił, że zaczęłam darzyć ją letnim uczuciem. Do zachwytu jednak daleko - jest to przyzwoicie napisana powieść, bez zgrzytów i niedociągnięć. Sami przeczytajcie i oceńcie.

Kategoria: literatura współczesna zagraniczna
Wydawnictwo Nasza Księgarnia 2009, s. 376.
Biblionetka: 4,59/6 
Moja ocena: 4/6

piątek, 20 kwietnia 2012

Płatki na wietrze -Virginia C. Andews




Ostatnio jeden z blogerów przywołał rady Kurta Vonneguta w których mistrz radził początkującym pisarzom, czego nie pisać, aby potencjalni czytelnicy nie posnęli przy lekturze, tudzież nie próbowali zrobić krzywdy książce. Virginia C. Andrews prawdopodobnie nie miała okazji zapoznać się z nimi - napisała bowiem książkę zupełnie wbrew. A jaki jest efekt? Częstotliwość przewracania oczami, prychania, niekontrolowanych okrzyków oraz próby wpakowania książki do kosza, w trakcie lektury "Płatków na wietrze" przekroczyła dla mnie wszelkie dopuszczalne normy.

Naczelna zasada według Kurta Vonneguta to szanowanie czasu czytelników, którzy nie mają ani przez chwilę poczuć, że go zmarnowali. "Płatki na wietrze" to historia napędzana bardzo niezdrowymi fantazjami. Mieliście czasem koszmarny sen, w którym co większe nieprawdopodobieństwa goniły się wzajemnie? Sen musiał być najwidoczniej proroczy, bo przyśniły się Wam "Płatki na wietrze". Z całym szacunkiem do pierwszej części historii, w której i sam zarys fabuły był w miarę ciekawy, napięcie budowane i temat dość kontrowersyjny. Czytając "Płatki na wietrze" czułam jakbym przedzierała się przez rękopis nastolatki, która naoglądała się zbyt wiele "Mody na sukces" i inspirowana losami szwagrów i pasierbów swojej żony oraz syna, ojca i brata swojej matki w jednej osobie postanowiła napisać książkę. I o zgrozo zrobiła to - w ciągu tygodnia. Historia tak naiwna i toporna, że zasada pierwsza została złamana i czuję, że mój czas został zmarnowany.

Nie ma większego sensu katować zasadami Vonneguta tego, co stworzyła Virginia C. Andrews. Książka jest niemiłosiernie słaba. Główna bohaterka jest irytująco pustą idiotką, dla której nie ma żadnych granic przyzwoitości. Wielostronicowe wywody dotyczące jej zemsty za to, co zrobiła matka, babcia oraz dziadek powodują książkowstręt. Mocno zastanawiałam się, co jest silną stroną "Płatków na wietrze" - nie chciałabym klasycznie zmieszać książki z błotem.  Na pewno główna bohaterka wzbudza silne emocje. Nikt mnie ostatnio tak nie denerwował jak ona. Gdzieś w połowie historii wydawało mi się, że nie można już umieścić większej ilości bzdur - jakże się myliłam. I tu też - może nieco złośliwy - "plus" dla autorki - dało się. 

Nie streściłam fabuły, gdyż powiem szczerze - pogubiłam się kiedy, z kim i ile razy. Jedno jest pewne - nagromadziły się tu wszystkie możliwe motywy rodem z bardzo tanich i tandetnych seriali. Czuję się mocno rozczarowana, bo myślałam (ba! łudziłam się), że da się wyciągnąć z tej historii coś ciekawego, a średni poziom prezentowany w "Kwiatach na poddaszu" po prostu się podniesie. 

Książki nie polecam, osobom wrażliwym wręcz odradzam. Jeśli drażnią Cię losy Marii czy innej Milagros - omijaj ją szerokim łukiem. Rzadko (to chyba nawet pierwsza) popełniam recenzje, w których wyładowuje swoją frustrację. "Płatki na wietrze" doprowadziły mnie jednak do furii. Kolejne części sagi Dollangangerów na pewno nie zostaną przeze mnie przeczytane, a czas spędzony na "Płatkach na wietrze" uważam, za zmarnowany.

Kategoria: literatura współczesna zagraniczna
Wydawnictwo Świat Książki 2012, s. 432.
Biblionetka: 4,49/6
Lubimy czytać: 6,53/10
Moja ocena: 2/6

Książkę przeczytałam przedpremierowo dzięki uprzejmości Wydawnictwa Świat Książki.

wtorek, 10 kwietnia 2012

Baza Sokołowska; Pierwszy krok w chmurach - Marek Hłasko




W świąteczny weekend, zupełnie przypadkowo natrafiłam na artykuł Olgi Święcickiej "10 książek, których powinieneś unikać, jeśli chcesz zostać wielkim pisarzem".  Autorka przedstawia propozycję dziesięciu lektur, które jej zdaniem mogą zdominować myślenie przyszłego pisarza - "granica między inspiracją a imitacją bywa bardzo cienka". Artykuł inspirowany był podobnym eksperymentem, jaki poczyniła redakcja kanadyjskiego magazynu The Tyee. Olga Święcica, jako pierwszą z polskich propozycji wymienia opowiadania Marka Hłaski "Pierwszy krok w chmurach". Jako, że na półce od dawien dawna (czyt. od matury, czyli bardzo bardzo dawno temu) stał zbiorek dwóch jego opowiadań, idealny objętościowo na leniwe świąteczne popołudnie, postanowiłam nadrobić swoją rażącą ignorancję i doczytać. I na wstępie przyznam się do jednego - czytając opowiadania Marka Hłaski poczułam się wtłoczona w ławkę szkolną i automatycznie włączyło mi się w głowie analizowanie lektur. Zresztą ... sami przeczytacie.

Na zbiorek, mocno pachnący przeszłością (nieco tylko młodszy ode mnie, bo rocznik 1988) składają się dwa opowiadania - "Baza Sokołowska" oraz "Pierwszy krok w chmurach". W moim wydaniu odnalazłam adnotację, iż książka ta została zatwierdzona przez ówczesnego Ministra Oświaty i Wychowania jako lektura uzupełniająca dla klas pierwszych liceów i techników. Już sama ta informacja wprowadziła mnie w wiadomy klimat. Zastanawiałam się dlaczego dwa tak odmienne stylistycznie, tematycznie i ideologicznie opowiadania zostały ujęte w jeden mini-zbiór. I chyba sama sobie odpowiedziałam na to pytanie - właśnie z tego powodu. 

Pierwsze opowiadanie - "Baza Sokołowska" - zostało opublikowane w 1954 roku. Odkrywcze nie będzie, że jest to utwór skonstruowany zgodnie z zasadami panującego ówcześnie socrealizmu - bohaterowie w sporym stopniu identyfikują się z wykonywaną przez siebie pracą, oczywiście są robotnikami. Są przedstawiani jako kolektyw, a jeśli pojawiają się jednostkowo, to tylko jako część większej całości. Wiara w idee komunizmu pozwala owym bohaterom przezwyciężyć słabości, czujemy jak hartuje się stal, widzimy pot spływający po umięśnionych ciałach robotników, a wszystko dobrze się kończy. Nasi rodzice i dziadkowie doskonale mogli by nam wymienić szereg tego typu tworów. 

Rzecz dzieje się w bazie transportowej w stolicy. Głównym bohaterem opowiadania jest Michał Kosewski - Student, najmłodszy wiekiem i stażem pracownik bazy, uważany przez starszych pracowników za nieudacznika, gamonia i niezdarę. Pomiatany przez wszystkich, a doceniony przez jednego z brygadzistów, zostaje wysłany w daleką trasę. Podczas podróży samochód psuje się, ale Student na mrozie, z pełną ofiarnością naprawia auto i wraca triumfalnie do bazy. Historia banalna, jednak mocno czuć ducha socrealizmu. Praca dominuje nad wszystkim, w tym nad ludzkimi sprawami. Czujemy, że ekipa z Sokołowskiej spędza w pracy cały czas - nawet czas wolny spędzają razem, rozmawiając o pracy, o budowaniu wspólnej przyszłości. Nie brakuje akcentów agitacyjnych - jest pięknie opisane zebranie, na którym to brygadziści licytują się w przebijaniu norm do wyrobienia. Odniosłam ponadto wrażenie, że robotnicy poddawani są tutaj swoistej nobilitacji - praca ich uszlachetnia, czyni wręcz marmurowymi. Sam Marek Hłasko pracował długo jako kierowca, znał więc to środowisko nieźle. Pisanie stało się dla nim odskocznią od trudów codziennej pracy.

Zupełnie odmienne jest drugie opowiadanie - "Pierwszy krok w chmurach". Liczy ono zaledwie kilkanaście stron, a robi o wiele większe wrażenie, jest również bardziej dojrzałe literacko. Historia jest błaha - dwoje młodych, zakochanych w sobie ludzi zostaje przyłapanych na miłosnej schadzce przez trójkę osobników, którym można przykleić plakietkę "elementu". 

I tutaj warto zatrzymać się na chwilę, aby przybliżyć nieco sylwetkę Marka Hłaski i styl jego pisania. Jego bohaterowie (późniejsi, "Pierwszy krok w chmurach" to jedynie zapowiedź) to romantyczni, twardzi outsiderzy. Dla jego pokolenia tacy ludzie byli symbolem rozczarowania latami 50. Do swoich idoli Marek Hłasko zaliczał m.in. Humphrey'a Bogarta czy Fiodora Dostojewskiego, sam często był nazywany polskim Jamesem Deanem (wiele jego fotografii jest stylizowanych na ów aktora). Marek Hłasko często brał na warsztat bohaterów z nizin społecznych, opisywał wszechobecną tam beznadzieję i cynizm, pokazywał czarną, parszywą stronę życia. To właśnie TO sprawiło, że Marek Hłasko został zauważony przez czytelników i krytyków, gdyż stanowił odmianę od literatury socrealizmu - z uśmiechniętymi, umięśnionymi robotnikami. 

Mistrzowski jest opis miasta w sobotnie popołudnie - opustoszałe ulice, wyludnione parki, ale za to tętniące życiem bary i knajpy, tonące w oparach alkoholu i tytoniu. "W sobotę centrum miasta wygląda tak samo jak i w każdy inny dzień tygodnia. Jest tylko więcej pijanych" * czy " (...) w sobotę miasto traci swoją pracowitą twarz - w sobotę miasto ma pijaną mordę" **. Przyznam szczerze - słowa te od ponad pięćdziesięciu lat niemal nic nie straciły ze swojej aktualności. A wszystko to przepełnione atmosferą bylejakości, ludźmi wegetującymi w ciągu tygodnia, aby pić, siedzących sobotnim popołudniem przed swoimi domami, patrzących w pustkę.

Słowem kluczem dla tego opowiadania jest jednak "rozczarowanie". Zło, uosobione w postaciach trzech pijaczków, unicestwia tutaj wartości moralne. Marek Hłasko kompromituje nieco ciemną stronę rzeczywistości, szydzi ze złudzeń. Jednak, co ważne, ironia nie trafia w marzenia i tęsknoty - to one ocalają od wszechogarniającej czerni i zepsucia. Młodzi bohaterowie ponoszą tutaj klęskę - klęskę miłosną i wobec własnej osobowości. Natykają się na osobników kierujących się prymitywnymi instynktami, którzy są wulgarni i brutalnie przerywają akt miłosny młodych (prawdopodobnie ich "pierwszy raz"), biją chłopaka, a dziewczynę wyzywają. Uczucie młodych zostało tym samym splugawione, ośmieszone, stało się czymś brudnym i ohydnym. Tytułowy "pierwszy krok w chmurach" przynosi nic więcej ponad niesmak i gorycz.

Gieniek, jeden z trójki pijaczków, malarz pokojowy, burzy marmurowy pomnik nieskazitelnego robotnika socrealistycznego. Jest prymitywny, ograniczony umysłowo, chamski - autor ukazuje to wulgarnym językiem, zachowaniami pozbawionymi moralności. Z nudów wraz z sąsiadem i szwagrem unicestwiają to, co piękne, szlachetne i kruche. Nie kieruje nim żadna szlachetna motywacja, a za odrobinę wątpliwej "rozrywki" zdolni są do najokropniejszych rzeczy. Stracone, rozczarowane latami 50. pokolenie to para zakochanych. Brutalna rzeczywistość odebrała im nadzieję na zbudowanie własnego szczęścia oraz niewinność młodzieńczych ideałów.

Jak widzicie adnotacja o przeznaczeniu opowiadania jako lektury dla klas licealny wzbudziła we mnie głód interpretacji. Mocno żałuję, że nie mogłam poznać twórczości Marka Hłaski w liceum, gdyż wtedy pewnie byłabym bardziej podatna na "deanowskie" klimaty. Mocno polecam te dwa króciutkie opowiadania, dokładnie w takim zestawieniu. Chętnie zapoznam się z tym, co Marek Hłasko tworzył w późniejszych latach, bo szkoda, że został troszkę zakurzony w szkołach i trzeba się do niego dokopywać "po latach". A ciekawe swoją drogą, ilu tak unikalnych twórców pominęłam w swojej edukacji. 


* M. Hłasko "Baza Sokołowska. Pierwszy krok w chmurach", Katowice 1988, s. 64. 
** tamże, s. 64.


Kategoria: literatura współczesna polska - opowiadania
Krajowa Agencja Wydawnicza 1988, s. 80.
Biblionetka: 4,59/6
Lubimy czytać: 6,7/10
Moja ocena: 4,5/6

Bielszy odcień śmierci - Bernard Minier




Dla czytających mnie w miarę regularnie zaskoczenia nie będzie, jeśli nastąpi (niemal tradycyjnie) Wyznanie. No to ... uwaga - jestem totalnie świeża w kwestii kryminałów. Larsson nietknięty, Mankell nietknięty, o Lackberg to już w ogóle nie wspomnę. Uprzedzając pytanie - lubię kryminały i klasyczne page turnery. Uwielbiam rozwikłać zagadkę i troszkę się bać w trakcie czytania. No, ale jakoś tak mi ostatnio (jak długo blog prowadzę) nie po drodze do tego akurat typu literatury. I jak już coś trafia, przypadkowo bądź mniej, w moje ręce to oczekuję Czegoś Wielkiego. Co mnie w fotel wbije, co uziemi na dobre parę godzin. Jako, że oczekiwania ogromne to tym trudniej je spełnić i pewnie nieco skrzywdzę swoją opinią tą, bez wątpienia, niezłą powieść.

"Bielszy odcień śmierci" to debiut Bernarda Miniera. W przypadku kryminałów mocno się to odczuwa - dlaczego? Ano dlatego, że autor dopieszcza fabułę totalnie. Nie ma tu niemal żadnych zgrzytów, przypadkowych wątków, niedopracowanych szczegółów. Miejmy nadzieję, że będzie to znak rozpoznawczy Miniera, a nie tylko kwestia debiutu.

Historia, jak na kryminał, w miarę banalna, lecz bądźmy uczciwi - co jeszcze można wymyślić? Mamy zabójstwo, które jest zemstą za czyny dokonane w przeszłości. Wymierzanie sprawiedliwości na własną rękę to wątek dość wyświechtany, nawet dla tak nieobytego czytelnika kryminałów jak ja. Jednak, żebyście nie podejrzewali, że zaraz rozpocznę ciąg narzekań - uważam, że "Bielszy odcień śmierci" to wyjątkowo dobry kryminał. Po pierwsze wybór miejsca akcji - dla autora, który wychował się w okolicy, zupełnie naturalny - Pireneje. To góry wyjątkowo surowe, które wzbudzają respekt. Wioska w dolinie, której mieszkańcy mają, jak się okazuje wiele do ukrycia i zatuszowania. Autor wtłacza nas w atmosferę szybko i sprawnie - jest zimno, ciemno, śnieżnie, tajemniczo - niebezpiecznie. 

Ogromną zaletą powieści są postaci. Niepapierowe, skreślone ze sporym rozmysłem, mocno charakterystyczne. W ciągu kilkuset stron można się zaprzyjaźnić bez problemu z niejednym z bohaterów. Martin Sevraz - główny bohater, detektyw to postać stworzona z dbałością o szczegóły. Jest bardzo ludzki - ciekawski, czasem nierozważny, czasem nieco naiwny. Zdarza mu się zapomnieć broni, tchórzyć, podejmować nieodpowiedzialne decyzje. 

Kolejną zaletą (dla mnie jeden z większych "smaczków" w powieści) jest obecność muzyki. Sam autor w wywiadzie dla portalu granice.pl przyznał, że muzyka jest dla niego najważniejszą obok literatury częścią życia. Nie ukrywam, że i u mnie sytuacja wygląda podobnie, zatem z ogromnym zainteresowaniem śledziłam kolejne, pojawiające się na stronach propozycje muzyczne. Mamy tu przedstawione dwa zupełnie odmienne gatunki - muzykę klasyczną i alternatywną. Muzyki klasycznej słucha detektyw Sevraz, natomiast dużo doskonałych propozycji muzyki alternatywnej serwowała postać jego asystenta. Bardzo, bardzo fajna wartość dodana do lektury.

Było o plusach - czas na defekty. Bardzo drażniły mnie wstawko-wtręty à la Dan Brown - przydługawe wywody, których celem jest popisanie się erudycją i przygotowaniem do tematu. Za wiele takie wykłady do akcji nie wnoszą, jedynie irytują czytelnika, który chce pruć do przodu z fabułą. Na całe szczęście, Minier oszczędził nam - jest ich stosunkowo niewiele. Drażniła mnie mocno patetyczność, którą punkt kulminacyjny osiągnęła w ostatnich scenach. Zabalsamowanie zwłoki przetrzymywane w domach, wielkie pożary niszczące wszystko - moim zdaniem historia obroniłaby się bez tych końcowych fajerwerków. Szkoda, że autor nie wykorzystał potencjału, jaki tkwił w umiejscowieniu na mapce okolicy szpitala psychiatrycznego. Mam żal, że mimo szumnych zapowiedzi na początku powieści, autor zbagatelizował siłę, jaka tkwiła w tym właśnie miejscu. Ponadto w dość nachalny sposób autor zostawił sobie ponadto furtkę do kolejnych części. 

Podsumowując - jednak, było nie było, "Bielszy odcień śmierci" to powieść mocno przyzwoita. Tajemniczy, górski, surowy klimat. Drobiazgowe, sugestywne opisy. Dbałość o szczegóły, żadnych wtop ze strony autora (wydawnictwo popełniło kilka błędów redakcyjnych i - o to mam żal - za dużo zdradziło w blurbie na okładce) - to daje nam nadzieje na kolejne, dobre powieści pióra Bernarda Miniera. Ze swojej strony polecam z czystym sumieniem.

Kategoria: thriller/sensacja/kryminał
Dom Wydawniczy REBIS 2012, s. 512.
Biblionetka: 5,09/6
Lubimy czytać: 7,85/10
Moja ocena: 4,5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości DW REBIS.

piątek, 6 kwietnia 2012

Musimy porozmawiać o Kevinie - Lionel Shriver




Wstrząsająca, trudna, szokująca. Oto najczęstszy zestaw przymiotników, jaki znalazłam w recenzjach powieści autorstwa Lionel Shriver "Musimy porozmawiać o Kevinie". O filmie słyszałam pobieżnie, recenzje książkowego pierwowzoru swojego czasu zawojowały blogi książkowe. Wszędzie zachwyt pomieszany z szokiem. Przyznam szczerze - dość sceptycznie podchodzę do masowych peanów na cześć konkretnego tytułu. Jednak tym razem biję się w pierś - ta książka, jest jedną z, o ile nie najlepszą z tych, jakie dane było mi przeczytać w ciągu mojego życia. 

Chcąc streścić fabułę wystarczy tak naprawdę jedno zdanie - matka nieletniego Kevina stara się wytłumaczyć i zrozumieć, dlaczego pewnego Czwartku jej syn zamordował kilkanaście osób. Masakry w szkołach uskuteczniane przez nastolatków nieakceptowanych przez otoczenie - to, coś co bezsprzecznie kojarzy nam się ze Stanami Zjednoczonymi (choć dzisiejsze doniesienia pokazują, że nie tylko USA ma ten problem). Autorka bez pardonu wtłacza czytelnika w trudną rolę - narracja jest pierwszoosobowa, oddaje głos Evie, matce Kevina. Poznajemy ją półtora roku po Czwartku. Listy adresowane są do jej męża Franklina. Eva dokonuje w nich oczyszczenia, spowiedzi, tłumaczenia. Poznając historię tylko z jednej perspektywy zostajemy poddani niełatwej próbie - staje przed nami pokusa wydania osądu. A w przypadku historii tej rodziny, nie będzie to takie proste ...

To jedna z tych powieści, które już z początku wywołują w czytelniku poczucie dyskomfortu. W miarę czytania - uczucie to niebezpiecznie się zwiększa. Już pierwszy rozdział jasno i dobitnie pokazuje nam, że ta historia nie będzie ani lekka, ani łatwa, ani tym bardziej przyjemna. Kevin nie jest wymarzonym i wyczekanym dzieckiem. Jest swoistą formą kompromisu pomiędzy Evą a Franklinem. Eva jest kobietą spełnioną - ma kochającego męża, ciekawą pracę, która daje jej sporą satysfakcję umysłową i finansową. Nie potrzebuje dziecka i nie ma problemu, aby się do tego otwarcie przyznać. Co w sytuacji, jeśli jej mąż tego dziecka jednak pragnie? Na dużo płytszym poziomie problem ten próbowała zbadać E. Giffin w "Dziecioodpornej". U Giffin jednak były to różowe mrzonki na tle pastelowych chmurek - L. Shriver problem potraktowała bardziej kompleksowo. Od Evy uzyskujemy relację szczerą i bezkompromisową. Kevin według niej to dziecko złe do cna, złośliwe, uparte, piekielnie inteligentne. 

Po słowach, które padają z ust Evy, znów łatwo jest wyrzucić z siebie osąd, że taka kobieta nie powinna być matką. I ona nieustannie zadaje sobie pytanie: po co ludziom dzieci? Przyznaje, że Kevina nie kochała, postrzegała go jako intruza w intymnej bliskości dwojga kochających się osób. Prowadzenie takich przemyśleń w chłodnym, logicznym wywodzie, sprawia, że czułam się mocno zakłopotana. Zostałam wychowana w kulturze, w której bycie matką jest zupełnie naturalną rolą społeczną i wręcz nie akceptuje się odstępstw (vide ostatnie "ataki" na p. Marię Czubaszek czy nadal świeża sprawa Madzi z Sosnowca) - tu nie można nie kochać swojego dziecka lub w ogóle go nie chcieć. I pojawia się pierwsze, trudne pytanie, rzucone mi w twarz  przez autorkę - czy miłość do dziecka zawsze jest bezwarunkowa? Czy są kobiety, które po prostu nie potrafią być matkami? I czy z punktu widzenia czysto naturalnego mają takie prawo?

To, że historię poznajemy tylko z perspektywy Evy, mogło stworzyć iluzję, że jest to relacja obiektywna. Należy sobie jednak zadać (kolejne) pytanie, czy Kevin urodził się zły, czy jego osobowość to wynik braku miłości i emocjonalnego chłodu ze strony matki? Czy - z drugiej strony - mamy jakikolwiek wpływ na osobowość i charakter dziecka? Pytania spadają lawiną - czy masakra w szkole, którą urządził Kevin to zemsta na Evie, a może była to próba zwrócenia na siebie uwagi? Kogo potępić w tej historii? Komu współczuć? Kto tutaj tak naprawdę jest winny? 

Po przeczytaniu ostatniej strony, dostałam ogromną ochotę, aby przeczytać tę książkę raz jeszcze. Jak ktoś słusznie stwierdził w jednej z recenzji - za pierwszym razem czyta się ją, aby dowiedzieć się "co było później". A warto poświęcić większą uwagę przemyśleniom głównej bohaterki - są to piekielnie inteligentne, mocne słowa. Siłą pisania Lionel Shriver jest zaskoczenie - właściwie od pierwszych zdań miałam mocne przeświadczenie, JAK to się skończy, a mimo tego na końcu powieści doznałam niemałego szoku. Zastanawiam się, jak wyglądałaby ta historia opowiedziana z perspektywy Kevina. Czy można podejrzewać trzylatka o perfidię, w przypadku gdy pomalował ściany w ukochanym pokoju matki jaskrawą farbą, aby było "lepiej"? Czy rozkładanie posiłku na czynniki pierwsze i umieszczaniu kolejnych, co bardziej lepkich, elementów we włosach jest czymś dziwnym u dzieciaków? Trudno, niezwykle trudno jest dać w przypadku tej powieści jakąkolwiek odpowiedź na stawiane pytania. A co dopiero dać odpowiedź jednoznaczną...

"Musimy porozmawiać o Kevinie" nie jest lekturą na radosne, wiosenne dni. Zdaję sobie sprawę, że nie jest również lekturą dla każdego. Zachęcam jednak, aby osoby, które nie widzą świata nas otaczającego w czarno-białych barwach sięgnęły po tę, moim zdaniem, wybitną powieść. Zmierzcie się ze swoimi przekonaniami, spróbujcie wtłoczyć się w tą historię. Nie jestem w stanie oddać ogromu myśli, jaki tłoczy się w mojej głowie po przeczytaniu "Musimy porozmawiać ..." - mam tyle pytań, tyle kwestii do przemyślenia. Rzadko, która książka pozostawia w głowie taki chaos. Polecam bardzo, bardzo!

Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo VIDEOGRAF II 2008, s. 424.
Biblionetka: 5,13/6
Moja ocena: 6/6

wtorek, 3 kwietnia 2012

1001 książek, które musisz przeczytać przed śmiercią część 4 (70. XX-go wieku)




Po przerwie, wracamy z kolejną częścią zestawienia 1001 książek, które według Petera Boxalla należy przeczytać przed śmiercią. 
Dzisiaj cofamy się w czasie do lat 70. XX-go wieku. 

Pozostałe części zestawienia do obejrzenia TUTAJ.



Lata 70.


















Shikasta – Doris Lessing (brak polskiego wydania)
Zakręt rzeki – V.S. Naipaul (Noir Sur Blanc 2002)
Córka Burgera - Nadine Gordimer (Sonia Draga 2008)
Opiekuńcze oblężenie – Heinrich Böll (Czytelnik 1986)
Jeśli zimową nocą podróżny – Italo Calvino (PIW 1998)
Autostopem przez galaktykę – Douglas Adams (Albatros 2005)
Betonowy ogród – Ian McEwan (Znak 2008)
Świat według Garpa  – John Irving (Prószyński I S-ka 2001)
Życie, instrukcja obsługi. Powieści – Georges Perec (Ha!art 2009)
Morze, morze – Iris Murdoch (PIW 1986)


















Singapurskie kleszcze – J.G. Farrell (Czytelnik 1990)
Yes – Thomas Bernhard (brak polskiego wydania)
Panna w ogrodzie – A.S. Byatt (Prószyński i S-ka 2003)
W sercu kraju – J.M. Coetzee (ZNAK 2004)
The Passion of New Eve – Angela Carter (brak polskiego wydania)
Delta Wenus – Anaïs Nin (Zysk I S-ka 1997)
Lśnienie – Stephen King (Prószyński I S-ka 2007)
Dispatches – Michael Herr (brak polskiego wydania)
Petals of Blood – Ngugi Wa Thiong’o (brak polskiego wydania)
Pieśń Salomonowa – Toni Morrison (Czytelnik 1980)
















Godzina gwiazdy – Clarice Lispector (Wyd. Literackie 1987)
Godzina prawdziwych odczuć/Leworęczna kobieta – Peter Handke (Czytelnik 1980)
Ratner’s Star – Don DeLillo (brak polskiego wydania)
The Public Burning – Robert Coover (brak polskiego wydania)
Wywiad z wampirem – Anne Rice (Rebis 2007)
Żywe wraki – Newton Thornburg (C&T 2009)
Amateurs – Donald Barthelme (brak polskiego wydania)
Wzorce dzieciństwa – Christa Wolf (Czytelnik 1981)
Jesień patriarchy – Gabriel García Márquez (Muza 2008)
W, or the Memory of Childhood – Georges Perec (brak polskiego wydania)

















A Dance to the Music of Time – Anthony Powell (brak polskiego wydania)
Grimus – Salman Rushdie (Rebis 2000)
The Dead Father – Donald Barthelme (brak polskiego wydania)
Los utracony – Imre Kertész (W.A.B. 2002)
Willard and His Bowling Trophies – Richard Brautigan (brak polskiego wydania)
Wieżowiec – J.G. Ballard (Książnica 2006)
Dar Humboldta – Saul Bellow (Czytelnik 2011)
Martwe dzieci – Martin Amis (Rebis 2000)
Korekta – Thomas Bernhard (brak polskiego wydania)
Ragtime – E.L. Doctorow (PIW 1984)
















The Fan Man – William Kotzwinkle (brak polskiego wydania)
Ciemny kraj – J.M. Coetzee (ZNAK 2009)
Utracona cześć Katarzyny Blum albo: Jak powstaje przemoc I do czego może doprowadzić– Heinrich Böll (Kolekcja Gazety Wyborczej – XX wiek – 2004)
Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg – John Le Carré (Amber 2000)
Śniadanie mistrzów – Kurt Vonnegut, Jr. (Zysk i S-ka 2004)
Strach przed lataniem – Erica Jong (Zysk i S-ka 1998)
A Question of Power – Bessie Head (brak polskiego wydania)
Oblężenie Krisznapuru – J.G. Farrell (Czytelnik 1979)
Zamek krzyżujących się losów – Italo Calvino (PIW 2000)
Kraksa– J.G. Ballard (AMBER 1996)
















Konsul honorowy – Graham Greene (Pax 1991)
Tęcza grawitacji – Thomas Pynchon (Prószyński i S-ka 2006)
Czarny książę – Iris Murdoch (Czytelnik 1977)
Sula – Toni Morrison (brak polskiego wydania)
Niewidzialne miasta – Italo Calvino (Collegium Columbinum 2005)
Pierś – Philip Roth (PIW 1989)
Lato – Tove Jansson (Nasza Księgarnia 2007)
G – John Berger (Czytelnik 1987)
Wynurzenie – Margaret Atwood (Zysk I S-ka 2004)
Przełożona w normie. Komedia geriatryczna – B.S. Johnson (Ha!Art 2012)
















W wolnym kraju – V.S. Naipaul (Książka i Wiedza 1974)
Księga Daniela – E.L. Doctorow (Rebis 1999)
Lęk I odraza w Las Vegas – Hunter S. Thompson (Niebieska Studnia 2008)
Portret grupowy z damą – Heinrich Böll (Czytelnik 1993)
The Wild Boys – William Burroughs (brak polskiego wydania)
Przypomnij się, Króliku – John Updike (Plantom Press 1993)
The Sea of Fertility – Yukio Mishima (brak polskiego wydania)
The Driver’s Seat – Muriel Spark (brak polskiego wydania)
Król olch – Michael Tournier  (Wydawnictwo Śląsk 1990)
The Bluest Eye – Toni Morrison (brak polskiego wydania)
Goalie’s Anxiety at the Penalty Kick – Peter Handke (brak polskiego wydania)
.
.
Template developed by Confluent Forms LLC