niedziela, 30 grudnia 2012

Opowieści starego Kairu - Nadżib Mahfuz



Dlaczego ja tak długo zwlekałam z przeczytaniem Nadżiba Mahfuza? Przy całym moim uwielbieniu dla kultury islamu, Egipt nie wzbudza moich ciepłych uczuć. Pisałam już o tym przy okazji wspomnień Jarosława Kreta, jednak noblistom się nie odmawia. W grudniowe, świąteczne dni na warsztat wzięłam pierwszy tom trylogii kairskiej opatrzony dość niezgrabnym polskim tytułem. Co, jak i dlaczego - o tym w poniższej opinii.

Nadżib Mahfuz to jedyny egipski laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury. Praktycznie nie był znany poza granicami swojego kraju, aż do 1988 roku, kiedy to został uhonorowany przez kapitułę najbardziej prestiżowej nagrody literackiej. Niejednokrotnie określany mianem egipskiego Balzaka, jako, że w swoich powieściach przedstawia postacie wraz z ich dylematami na tle życia dużego miasta, targanego rewolucjami i wstrząsami. Mimo ogromnej popularności w świecie arabskim, w ojczyźnie był krytykowany - głównie za poglądy polityczne. 

Akcja pierwszego tom trylogii rozgrywa się tuż pod koniec I wojny światowej. Wydarzenia w Egipcie podczas rewolucji 1919 roku poznajemy z perspektywy rodziny al-Dżawwadów. Jej przysłowiową głową i autentycznym panem jest As-Sajjid Ahmad, kupiec wywodzący się ze średniej warstwy społecznej. Ponad wszystko ceni sobie wygodne życie i wieczorne rozrywki. Za dnia kupiec i srogi, nieznoszący sprzeciwu rodziny ojciec, nocami bon vivant, koneser kobiecego piękna i trunków. Pod jego tyranią pozostaje trzech synów, dwie córki oraz żona. Najstarszy syn, Jasin, owoc pierwszego małżeństwa, nie ustępuje mu w rozrywkowości - za dnia urzędnik państwowy, wieczorami bywalec winiarni i rozpustnych zabaw. Drugi syn - Fahmi to student prawa, bogobojny muzułmanin, posłuszny rozkazom ojca, ogarnięty głębokim i szczerym uczuciem do swojej ojczyzny. Najmłodszy Kamal, to jeszcze dziecko, które nieświadomie przysparza niemało kłopotów swojej rodzinie. Córki al-Dżawwadów - Aisza i Chadżidża - nie uczestniczą w życiu społecznym, pomagają matce w prowadzeniu domu, plotkują z córkami sąsiadów, czekając na pojawienie się kandydatów na mężów, aby po ślubie przeprowadzić się do ich domów i służyć, tak jak matka usługuje ich ojcu. Amina, matka i żona, która scala rodzinę i jest łączniczką pomiędzy dziećmi a mężem. Uwięziona w swoim domu - przez kilkanaście lat małżeństwa opuściła go jedynie kilka razy, zawsze w towarzystwie męża i jedynie w celu odwiedzenia matki.

Jak na sagę przystało, wątków jest sporo i trudno byłoby tu przytoczyć chociażby część z nich. Fabuła toczy się wartko, jest wiele zwrotów akcji. Historia prowadzona jest w typowo wschodnim stylu - jest sporo emocji, rozgrywają się małe dramaty, które mogłyby pozostać niezauważone przez przypadkowego przechodnia. Wszelkie sytuacje konfliktowe rozwiązywane są w gronie rodzinnym, żaden skandal nie opuszcza murów domu. Co mnie zawsze uderza w powieściach autorów islamskich, tak i tutaj, mamy teatralne dialogi, które, nawet gdy dotyczą spraw błahych i małych, przyprawiane są licznymi cytatami z Koranu. Rozbudowane, filozofujące rozmowy nie są wymysłem prozaików muzułmańskich - tak naprawdę rozmawia się w krajach z tego kręgu kulturowego. Niezmiennie mnie to dziwi, a nawet nieco zachwyca. 

Postacie to zdecydowanie najmocniejszy punkt powieści. Mahfuz niejednokrotnie jest chwalony za ich pełnokrwistość, wyrazistość i wielowymiarowość. Nie pozostaje mi nic innego jak potakująco pokiwać głową nad tymi opiniami. Mimo trudnych do zapamiętania imion egipskich (ave notatki!), nie miałam problemu z odróżnieniem bohaterów. Każdy z nich otrzymał wyrazisty portret psychologiczny oraz bogate życie emocjonalne. Co ciekawe, autor wplata w fabułę osoby z różnych warstw społecznych, mamy więc okazję poznać zarówno duchownych, jak i arystokratów i artystów. 

Największe emocje wzbudza rzecz jasna As-Sajjid Ahmad, ojciec rodziny. Z zachodniego punktu widzenia (co widać szczególnie w opiniach umieszczanych na Goodreads) jego zachowanie i zwyczaje są nieakceptowalne. Tyran i despota, trzymający swoją rodzinę żelazną ręką, niezadowolony ze swoich synów, krytykujący córki. Warto jednak dodać, że postawa As-Sajjida wobec domowników - przetrzymywanie kobiet w domu, chorobliwe pilnowanie ich czci, nawet przez mu współczesnych uważana jest za wyjątkowo konserwatywną. Nocami - roześmiany, wiodący prym w rozpustnych zabawach, romansujący ze śpiewaczkami (które ówcześnie uważane były za kobiety o wyjątkowo marnej reputacji), używający alkoholu (co, jak wiadomo, nie przystoi pobożnemu muzułmaninowi). Podwójna moralność? Być może w oczach człowieka Zachodu, bo dla jego towarzyszy zabaw i żony sytuacja była zupełnie normalna i akceptowalna. Każdej nocy Amina czekała na powrót małżonka z zabawy, aby pomóc mu się rozebrać i obmyć mu stopy (dosłownie). Być może obraz As-Sajjida jest nieco przejaskrawiony, jednak taki stan rzeczy był i nadal w pewnym stopniu jest akceptowany przez kobiety. Ważne, że mąż wraca do domu na noc, a co robi poza nim - kto o to dba? Oburzając się na taką sytuację w krajach muzułmańskich warto się zastanowić, czy dola chociażby niektórych polskich kobiet jest diametralnie inna? Patriarchalizm nie do końca przebrzmiał. Jednak.

Wyżej pisałam o dialogach, warto też zwrócić uwagę na kolejną cechę wschodniej prozy, a mianowicie emocjonalność wyzierającą zewsząd. Postaci sporo uwagi poświęcają swoim uczuciom, rozpływają się nad wrażeniami zmysłowymi. A wszystko jest totalne, ujmujące i (znowu!) nie do końca zrozumiałe dla człowieka Zachodu. Poszukują swojej duchowej ścieżki, a swoje rozbuchane emocje i żądze znajdują upust w religii, bądź uciechach cielesnych. To wschodnie rozmiłowanie w cielesności często szokuje, zachwyca, odurza.

Po objętości opinii chyba nie muszę tłumaczyć się z tego, że powieść bardzo przypadła mi do gustu. Nie jest tajemnicą, że moja dusza jest po wschodniej stronie i uwielbiam wszystko, co z nim związane. I dlatego Nadżib Mahfuz podbił moje czytelnicze serce. Rozbuchanymi emocjami, pięknie ujętymi w słowa. Prostą historią rodziny, doskonale i naturalnie wplecioną w losy kraju. Postaciami obok których nie można przejść obojętnie. Wypiekami na twarzy podczas czytania. Uderzeniami wschodniego ciepła, pachnącego przyprawami, gorącem i bazarem. Wszystko, za czym czasami tęsknię, dostałam w "Opowieściach starego Kairu". 

Kategoria: współczesna literatura zagraniczna
Państwowy Instytut Wydawniczy 1989, s. 436.
Moja ocena: 5+/6

piątek, 28 grudnia 2012

Trzy mądre małpy - Łukasz Grass



Przyznam szczerze i na wstępie - do mało której książki byłam tak sceptycznie nastawiona, jak do "Trzech mądrych małp" Łukasza Grassa. Problemy z motywacją (swoją, własną, prywatną) na tyle utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie ma złotego środka, że przestałam wierzyć we wszelkie magiczne poradniki i motywatory. Trzeba po prostu swoje cztery litery ruszyć z kanapy i nie ma w tym wielkiej filozofii. Jakież było więc moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że autor ma dokładnie takie samo przeświadczenie. A książka to po prostu luźny zapis jego zmagań i drogi do zmian. I o zgrozo,  jego  system działa!

Łukasz Grass to dziennikarz, znany chociażby z TVN24, TOK FM czy "Kawy czy herbaty". Scenariusz zmian jego życia był dość stereotypowy - dopadł go klasyczny wyścig szczurów, nieustanny szlak praca-dom, stres, nagradzanie samego siebie słodyczami i alkoholem, a finale - misiek z trzycyfrową wagą i zadyszką na dystansie kilku pięter. Część z nas pogodziłaby się z takim stanem faktycznym, część natomiast (i na szczęście) postanawia COŚ z tym ZROBIĆ. I tak właśnie postąpił Łukasz Grass.

Decyzję podjął błyskawicznie - koledzy namawiali go do udziału w triathlonie. Jak spadać to z konia wysokiego, także zapisał się na jedne z największych zawodów w Londynie. Czas na przygotowania - kilkanaście miesięcy. Cel do osiągnięcia - niemal niewykonalny. Odważnie. Ale całkiem z sensem. Dlaczego? Odkładanie postanowień na określony termin może spowodować, że ich spełnienie będzie wiązać się głównie z terminarzem. Tak, tak ja też zaczynam ćwiczyć i unikać słodyczy od poniedziałku. A sporym krokiem w stronę sukcesu będzie jeśli, podejmując takie postanowienie, zaczniemy je realizować od zaraz, od dziś. A nie od poniedziałku, pierwszego dnia miesiąca, roku etc.

Gdyby ktoś nie miał świadomości czym triathlon pachnie - przytaczam liczby. W wersji olimpijskiej - pływanie - 1,5 km, jazda rowerem - 40 km, bieganie - 10 km. Nic trudnego? No to w wersji Ironman, którą docelowo trenował autor - 3,8 km pływania, 180,2 km jazdy rowerem i 42,195 km biegu. Maksymalny czas na pokonanie tych segmentów to siedemnaście godzin. Tak, tak - tak może brzmieć definicja czystego wariactwa. Jednak z drugiej strony, dużo bardziej szalone i ryzykowne jest zaniedbywanie swojego zdrowia. Łukasz Grass wylicza korzyści z uprawiania sportu, w tym również triathlonu i rozlicza się publicznie ze swojego lenistwa. 

Dla mnie ta książka to jednak zmaganie się z pewnym stereotypem. Osobom "myślącym" nie przystoi być mięśniakiem, natomiast sportowcy to półgłówki - bo o tym mowa. Nic bardziej mylnego - nie będę się tutaj rozpisywać nad krótkowzrocznością takich przypuszczeń. Niemniej, Łukasz Grass udowadnia, że tak nie jest. "Trzy mądre małpy" to ponadto nieco kulisów pracy w mediach. Z perspektywy osoby pracującej w korporacji, widzę sporo analogii. A to kolejna inspiracja i motywacja do zmian.

Książkę przyswoiłam w formie audiobooka i przyznam szczerze, że jestem zachwycona głosem Bartłomieja Topy. Świetna, poprawna dykcja, bardzo przyjemny tembr głosu, aż żal, że aktor nie nagrywa więcej audiobooków. Taka forma książki została przygotowana z myślą o osobach trenujących, w ramach alternatywy dla muzyki. Co ciekawe, "Trzy mądre małpy" otwierają cykl Audiobiblioteki sportowca, której założenia są wyjątkowo zacne. 

Zbliża się początek nowego roku, a wraz z nim w wielu głowach kiełkują chęci zmian. Również i w mojej, dlatego taki rodzaj kopniaka był mi potrzebny. Zgadzam się, że noworoczny zapał funta kłaków nie raz warty, ale lepszy taki, niż żaden. Dlatego polecam książkę Łukasza Grassa wszystkim, którzy mają milion wymówek na to, aby niczego nie zmieniać. Warto zobaczyć, jak zrobił to ktoś inny. Nikt nie obiecuje, że proces będzie bezbolesny i łatwy, jednak zmiany dostarczą sporo satysfakcji. Polecam noworocznie i ogólnie!

Kategoria: biografia
Nagranie na podstawie edycji książkowej, Wydawnictwa Sportowe i Naukowa 2012
czas nagrania: 4 godz. 45 min.
Moja ocena: 4/6

Audiobook wysłuchałam dzięki uprzejmości Audeo.pl.

czwartek, 27 grudnia 2012

Belgijska melancholia. Belgia dla nieprzekonanych - Marek Orzechowski




Podróżuję niemało. Kocham to. Jednak dopiero od pewnego czasu wyjeżdżam świadomie. Staram się "oczytać" w kraju, który zamierzam odwiedzić. Dowiedzieć co ludzie tam kochają, a czego nienawidzą. Gdybym przeczytała "Belgijską melancholię" przed swoją wizytą, odebrałabym go pewnie zupełnie inaczej niż kraj dobrobytu, totalnie zachodnioeuropejski, w którym wszystko jest przysłowiowo piękne i gładkie.

Książka Marka Orzechowskiego to nie reportaż, ani przewodnik turystyczny, a raczej dogłębny opis pozbawiony wartościowania. Wieloletni korespondent TVP stara się pokazać przede wszystkim tło, ocenę zostawiając czytelnikowi. Panoramę belgijskiej melancholii roztacza szeroko - poznajemy historię kraju, bez politycznej poprawności, zwyczaje, nałogi, codzienne życie. A wszystko to z perspektywy osoby z zewnątrz, która kraj poznała dogłębnie.

Przy próbie wyliczenia tematów z którymi rozprawia się autor, przed przeczytaniem książki, można odnieść wrażenie, że kluczem wyboru była kontrowersyjność. Nic bardziej mylnego - problem kolonii belgijskiej w Kongo, kolaboracja z nazistami, prześladowania Żydów, podział kraju na część walońską i flamandzką czy ignorancja wobec władzy zostały przedstawione rzetelnie, bez cienia sensacji. Wyważony ton wypowiedzi autora wydaje się być potwierdzeniem głębokiej obserwacji kraju, w którym przyszło mu pracować.

Powrócę w tym miejscu do myśli, którą rozpoczęłam tę notkę. W Belgii byłam z zerową świadomością tego, jak głęboki jest podział kraju na dwie części. Z jeszcze mniejszą wiedzą na temat belgijskiej krwawej przeszłości kolonialnej. I wielu, wielu innych aspektów, na które oczy otworzył mi Marek Orzechowski. Już bardzo dawno nie przeczytałam książki, która tak bardzo zainspirowałaby mnie do dalszych poszukiwań i pogłębiania wiedzy. Nastawiałam się na lekki reportażyk z opowiastkami kulinarnymi w tle -  lekko, łatwo, strawnie i kolorowo. Dostałam obuchem w łeb, bo zamiast komiksowej opowiastki zostałam zmuszona do myślenia i wytworzenia w sobie stanowiska. Uwielbiam takie zaskoczenia. I na tym właściwie zakończę moje zachęty - odkryjcie ten ląd sami. Warto!

Co za tym idzie - zachęcam gorąco do przeczytania "Belgijskiej melancholii". Warto poświęcić temu tytułowi uwagę, czas i myśli. Polecam gorąco wszystkim zainteresowanym historią, polityką, dziejami Europy, wszystkim, co dzieje się wokół nas. Nastawcie się na ostre buszowanie w internecie - Wasz głód wiedzy zostanie mocno niezaspokojony.

Kategoria: literatura faktu, reportaż
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA 2011, s. 288.
Moja ocena: 5/6

niedziela, 23 grudnia 2012

Czytelniczka znakomita - Alan Bennett



Potrzebowałam czegoś lekkiego, zabawnego. Krótkiego! Takiej nieco bajeczki literackiej, niekoniecznie głębokiej. "Czytelniczka znakomita" od kilkunastu miesięcy znajdowała się na mojej liście "do przeczytania". Kiedy więc natrafiłam na audiobook nagrany na podstawie powieści, a na dodatek przeczytany przez Annę Seniuk, nie zastanawiałam się długo. 

Historia jest nieco banalna i żartobliwa - królowa angielska (w domyśle Elżbieta II) podczas spaceru natrafia na objazdową bibliotekę (swoją drogą - genialny pomysł!) - bardziej z grzeczności, niż z realnej potrzeby wypożycza książkę. Okazuje się, że właśnie odkryła w sobie pasję czytania, zaczyna więc pochłaniać lekturę za lekturą, poświęcając coraz mniej uwagi obowiązkom publicznym. 

Opowiastka jest mocno doprawiona żartem - nie jest to jednak komedyjka, w której będziemy zaśmiewać się do rozpuku. Elegancki, może nieco dostojny humor, na tyle jednak smakowity, że "Czytelniczka znakomita" okazała się doskonałym poprawiaczem nastroju. W nieco przerysowany sposób pokazuje jakim to utrapieniem dla "normalnych" ludzi są mole książkowe. Być może taka interpretacja narzuciła się samoistnie, dzięki lektorce, jednak pani Anna doskonale wczuła się w rolę narratora. Doskonała dykcja, dostojna i szykowna maniera głosu - audiobooka słucham z ogromną przyjemnością.

Sama królowa to nie tylko tytułowa czytelniczka znakomita, ale również bardzo wymagająca. Starałam się wynotować tytuły i autorów przezeń wymienianych (moja mała dewiacja książkowa ;) ), aby w późniejszym czasie i z nimi się zmierzyć. Jest to w głównej mierze literatura z kręgu anglosaskiego, raczej rzadko przekładana na język polski. Mimo to bardzo lubię takie przemycane przez autora polecanki - to w dość naturalny sposób poszerza krąg  moich zainteresowań czytelniczych. Co więcej, sama królowa w powieści zauważyła, że każda kolejna książka prowadziła ją do kilku kolejnych. Znam ten stan aż za dobrze - jak widać nie tylko moja lista pragnień czytelniczych puchnie niemal z dnia na dzień.

Jest to ten rodzaj literatury, który chyba lubię najbardziej, mianowicie książka o książkach. Lubię na kartach powieści odnajdować podobne zachowanie czytelnicze do moich - fajnie jest zdać sobie sprawę, że to, co moi bliscy i znajomi uznają za niezbyt zdrową fanaberię, jest uprawiane i przez innych czytaczy. Podobnie jak C.M. Dominguez w "Domie z papieru", tak i tutaj Alan Bennet opisuje wiele rytuałów czytelniczych. Nałogowi książkoholicy odnajdą wiele ze swoich zachowań. Autor, co prawda, traktuje nas nieco jako nieszkodliwych wariatów, ale to budujące, że ta nienormalność dopada nie tylko moją osobę.

Podsumowując - polecam wszystkim molom książkowym. W wersji papierowej to zapewne lektura na jedno popołudnie. Kilka ciekawych uwag dotyczących wariatów czytających, parę ciekawych refleksji dotyczących pisarzy, czytelników, doprawione humorem. Mała rzecz, a warta uwagi!

Kategoria: współczesna literatura angielska
Nagrane na podstawie edycji książkowej Media Rodzina 2009
czas nagrania: 3 godz. 53 min.
Moja ocena: 5/6

sobota, 22 grudnia 2012

Gentlemani - Klas Östergren

źródło zdjęcia : dododesign.pl

Niejednokrotnie przynudzam i powtarzam, że czytanie klasyki robi dobrze. Nie tylko dlatego, że samo tarzanie się w słowie uznanym przez wielu za wybitne, podnosi literackie ego. Również z innego powodu, niż dopełnianie kolejnej listy "xx książek, które musisz/powinieneś przeczytać przed śmiercią/30-tką" etc. Czytanie klasyki powoduje, że widzisz i rozumiesz więcej, a opowiastka przez którą przedzierasz się z mozołem przez niemal miesiąc, nie jest dla Ciebie, historyjką o dziwnych facetach, którzy nie potrafią dorosnąć. Stanowi literacką zagadkę, której odkrywanie sprawia Ci ogromną satysfakcję. Sarkastyczne "mniam"! Cóż - nigdy nie ukrywałam, że braki w klasyce mam, a przy okazji "Gentlemanów" K. Ostergrena okazało się, że są nie tylko wielkie, ale wręcz mogą mi one mocno utrudnić czytelniczą egzystencję.

Miałam przeogromną chęć na tę powieść. Jednak popełniłam niemałą czytelniczą zbrodnię. Jest to ten typ książki, którą powinno czytać się w dużych dawkach. A ja czkałam po kilka stron dziennie i tak oto, kiedy wreszcie zaczęła się podobać - skończyła się. Ten argument podnosił niejeden recenzent, także nie jestem na szczęście osamotniona w swoich odczuciach. Ale po kolei i do brzegu!

"Gentlemani" ukazali się ponad trzydzieści lat temu i w Szwecji powieść urosła do miana klasyki. Główny bohater to Klas Ostergren, który - jak sam twierdzi - tworzy pomnik braci Morgan, dwóch facetów, których poznał przypadkowo, a doprowadzili go do skrajnego punktu w życiu. Brzmi intrygująco? Dokładnie tak mi się wydawało, jednak mimo dość wartkiej akcji, kryminału w skandynawskim rozumieniu tyle, co kot napłakał. Skąd moje utyskiwanie we wstępie wpisu na niedociągnięcia me w klasyce? Ano stąd, że główny bohater ma zamiar napisać pastisz "Czerwonego pokoju" A. Strindberga. I jak się okazuje "Gentlemani" czerpią garściami z klasycznej dla skandynawskiej kultury powieści. Pluję w brodę swą - zamierzam nadrobić braki. A taka mądra teraz jestem dzięki posłowiu Jana Balbierza - pan mi wszystko pięknie wyłuszczył, w podłogę wdeptując i moją nieco już udomowioną ignorancję, unaoczniając w pełnej krasie.

Powieść podzielona jest na części i tak na przykład historię braci Morgan, Henry'ego i Leo, poznajemy dzięki licznym retrospekcjom. Przyznam szczerze, że dla mnie były to zdecydowanie najciekawsze fragmenty powieści. Henry i jego bujny życiorys, rozmach z jakim oddawał się sprawom, niejednokrotnie beznadziejnym - uwielbiam takich bohaterów. Postaci ciekawe, kreślone z rozwagą, nigdy przypadkowe - takie perełki nawet ja doceniam. Znaczna część pięknie składa się w całość u końca powieści, mimo, że mało co jest tutaj powiedziane wprost. Ponadto mocno podobał mi się sposób przedstawienia kolorytu lat powojennych - z perspektywy szwedzkiej wyglądało to niezmiernie ciekawie. 

Czytanie "Gentlemanów" sprawiło mi niemałą trudność - zajęło mi to sporo czasu, nie mogłam wgryźć się fabułę, miałam szczerą ochotę testować jakość widocznego na grzbiecie książki szycia (rozpadnie się? nie rozpadnie?). Stwierdzam jednak, że mimo trudnego pożycia z Ostergrenem sięgnę po tę powieść na pewno jeszcze raz. Przyczyn jest kilka - zdecydowanie (moim zdaniem!) jest to ten typ literatury do której należy się przygotować - z tła historycznego, społecznego i kulturowego. Po kolejne - czytając odcinkowo i w sporych odstępach czasowych, wiele niuansów i subtelnych splotów akcji (prawdopodobnie) mi umknęło. A to, co wyłapałam, zaintrygowało mnie na tyle, że mam ochotę przeżyć to raz kolejny. Po trzecie - no chyba przespałam zakończenie i to nie daje mi spokoju!

Trudno jest mi jednoznacznie określić mój stosunek do tej powieści. Zostałam bezczelnie zaintrygowana, zachęcona do swoistej zabawy, a nieco to zaproszenie przespałam. Dlatego zamierzam się zrehabilitować, a Wam polecam czytanie Ostergrena w jak największych dawkach. Bo to dobra rzecz. Tylko mnie nieco przerosła.

Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo DodoEditor 2011, s. 502.
Moja ocena: 4+/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa DodoEditor.

niedziela, 16 grudnia 2012

Grona gniewu - John Steinbeck



Nic tak dobrze nie robi jak klasyka. Tak, śmiem tak twierdzić. Czytając powieści należące do tak zwanego kanonu, zawsze czuję, jak gdyby mój mózg nabierał tlenu. Słowa soczyste, prawdziwe, postaci niemal wychylające się zza kartek. Tyle,  tytułem nieco patetycznego wstępu. A o samym Johnie Steinbecku słyszałam rzecz jasna nie raz i nie dwa. Jednak fabuła "Gron gniewu" została mi przybliżona przy okazji "Drogi 66" Doroty Warakomskiej. Jako, że o kryzysie mówi się obecnie wszędzie, nawet ja zaczęłam te słowa niczym mantrę powtarzać, postanowiłam sięgnąć po tego, który problemowi kryzysu przyjrzał się bardzo dokładnie. A i ciekawość rozbudzona opowieścią o Drodze Matce i chęć uzupełnienia wiedzy nie były tu przypadkowe.

"Grona gniewu" nie bez powodu znajdują się na liście najwybitniejszych powieści XX-go wieku, jak również w zestawieniu powieści zakazanych. W Stanach Zjednoczonych, w latach 30. mocno odczuwano skutki krachu gospodarczego zwanego Wielkim Kryzysem. Bezrobocie dotknęło jedną czwartą mieszkańców USA, najbardziej uderzając w rolnictwo, gdzie wartość produkcji tej gałęzi gospodarki spadła o ponad połowę. Obrazu rozpaczy dopełniła wielka susza, jaka nawiedziła kraj w tym samym czasie. John Steinbeck był naocznym świadkiem owych wydarzeń, podróżował wraz z rodzinami wędrującymi na Zachód w poszukiwaniu zarobku, obserwował ich pracę w Kalifornii. Temat potraktował totalnie przedstawiając niemal apokaliptyczną wizję wyzysku człowieka. Nie przysporzyło mu to wielbicieli - jego powieść była zakazana na terenie wielu stanów, w tym w Kalifornii, dokonywano publicznych spaleń egzemplarzy powieści, a słów krytyki nie szczędziła żadna ze stron politycznej sceny. Mimo tego "Grona gniewu" były bestsellerem w dosłownym tego słowa znaczeniu - książka sprzedawała się niemal na pniu, a w bibliotekach tworzyły się rekordowe listy oczekujących na jej wypożyczenie.

Tyle tytułem tła historyczno-społecznego. Opowieść sama w sobie dotyczy losów rodziny Joadów, jakich wtedy pewnie wiele. W wyniku przeobrażeń gospodarczych, kryzysu w rolnictwie, wyjałowieniu gruntów zostali oni wygnani z najmowanej ziemi. Z braku możliwości zdobycia pracy w Oklahomie, pod wpływem optymistycznych ulotek z ofertą pracy, spakowali swój dobytek i przeładowaną ciężarówką wyruszyli na Zachód, do Kalifornii, która jawiła się jako ziemia mlekiem i miodem płynąca. Na miejscu okazało się, że takich jak oni były tysiące, miejsc pracy zdecydowanie za mało, a i same zarobki nie wystarczały na pokrycie podstawowych potrzeb. Obrazu rozpaczy dopełniły negatywnie nastawieni Kalifornijczycy i brutalne oddziały policji, które tylko czyhali na najmniejsze potknięcie oklaków, najemnych pracowników takich, jak rodzina Joed.

Powieści wysłuchałam - być może to, za sprawą lektora, narzuciło mi swoistą interpretację. Jednak pierwsze, co rzuca się w oczy (tu: uszy) to pesymizm, dramaturgia wyzierająca z niemal każdego zdania. Przygnębiający jest powód dla którego Joedowie muszą opuścić rodzinne strony, dobija sam przebieg podróży, a finał, czyli ich egzystencja w Kalifornii nie daje nadziei na lepszą przyszłość. Opisy przyrody, sytuacji w kraju to skrajna nędza, wyniszczenia, wyjałowienie z uczuć i wszelkich sił witalnych. Steinbeck nie szczędzi mocnych, naturalistycznych scen - nawet ostatnie zdania powieści sprawiły, że zamarłam i poświęciłam "dojściu do siebie" dłuższą chwilę. Kompletny i totalny wyzysk robotników, pracujących za kilkadziesiąt centów dziennie, wygłodzone dzieci, zastraszeni ludzie - to zdecydowanie przyprawia o ból w żołądku i nie pozwala na beztroskie przemykanie po kolejnych stronach powieści. Postaci kreowane przez Steinbecka to pełnokrwiste wizerunki. Dowcipne, mesjanistyczne, proste, głupawe - czytelnik otrzymuje pełen wachlarz osobistości. Co ciekawe, w miarę rozwoju fabuły to kobiety (a szczególnie Mama Joed) stają się przywódczyniami i podporą rodziny. Gdyby nie one, mężczyźni zostali by złamani. 

Jako, że słuchałam audiobooka kilka słów należy się lektorowi - Mieczysław Morański swoją pracę wykonał doskonale. Przyjemny tembr głosu, idealna dykcja, fantastyczne operowanie emocjami - świetnie się tego słuchało. Początkowo byłam przerażona ilością tekstu do wchłonięcia - bądź co bądź, niemal dwadzieścia dwie godziny nagrania, ale tak naprawdę nie mam pojęcia, kiedy to zleciało. Audiobooki naprawdę trafiły do mojego serca (znowu, tu: ucha!) - mogę słuchać książek, kiedy rano krzątam się, czy też sprzątam. Doskonale sprawdzają się, kiedy mam ochotę coś poczytać, ale nie mam sił wziąć książki do ręki. Byłam przeciwna, ale odszczekuję każde słowo - audiobooki są super!

Podsumowując, gdyż rozpędziłam się niebywale - polecam bardzo. Świetna, ponadczasowa powieść, jak bardzo aktualna nawet i teraz, dowiedzą się wszyscy ci, którzy ją przeczytają. Jako, że Steinbeck napisał mnóstwo innych powieści - nabrałam ogromnego apetytu na pozostałą część jego dorobku. "Grona gniewu" przy całej dramatyczności to doskonała lekcja dla współczesnych i okazja do refleksji nad kondycją człowieczeństwa. Wtedy i teraz. Polecam!

Kategoria: klasyka literatury
Nagrane przez Qes Agency
czas nagrania: 21 godz. 27 min.
Biblionetka: 5,07/6
Moja ocena: 5/6

Audiobooka wysłuchałam dzięki uprzejmości Audeo.pl

środa, 12 grudnia 2012

Biblionetka czy Lubimy czytać?

Czytam dużo. Kupuję sporo książek. Chaos na moich półkach osiągnął poziom, który niebezpiecznie zbliża się do "nie ogarniam". Przyznam szczerze, że nie opanowałabym mojego książkowego świata, gdyby nie te dwa serwisy. Który lepszy? Co wyróżnia moim zdaniem każdy z nich?


BIBLIONETKA



Był to prawdopodobnie pierwszy tego typu portal w naszym kraju. Wygląd portalu nie uległ zmianie od lat, nie on jednak stanowi o jego jakości. Jest prosto, bardzo użytkowo i mocno molowo. Oprócz oczywistości - możliwość oceny oraz zrecenzowania książki, dyskusji na jej temat, najważniejsza moim zdaniem funkcja portalu to "Poleć mi książki", czyli system rekomendacji. Jak to działa? Na podstawie ocen, które użytkownik wystawia przeczytanym książkom system wskazuje lektury, które mogą również przypaść do gustu. Od lat działa to dobrze, rzadko kiedy portal myli się w swoich przypuszczeniach. Sami twórcy portalu chwalą się, że system jest unikatowy. Oczywiście - im więcej ocenionych książek i bardziej spójny gust - tym bardziej trafne polecenia. 

Co ponad to? Biblionetka to świetnie rozwinięta platforma wymiany myśli pomiędzy molami książkowymi - forum biblionetkowe chyba nie ma sobie równych. Wymienisz książkę, pogadasz, umówisz się na mały zlocik - wszystko w jednym miejscu. Biblionetka regularnie prowadzi zestawienia najpopularniejszych czy też najlepszych książek (możliwości wyselekcjonowania informacji więcej niż piachu na pustyni).

Podsumowując - jest prosto, nie jest topornie, szkoda jednak, że wizualnie portal nie idzie do przodu. Jednak poziom merytoryczny wynagradza wszystko - jest tutaj po prostu doskonale. I tak, śmiem twierdzić po raz kolejny, że system rekomendacji jest najlepszy. 

LUBIMY CZYTAĆ



Portal powstał dwa lata temu. Pozycjonują się jako opiniotwórczy serwis książkowy. Z tym określeniem nieco bym polemizowała, ale zacznijmy od pozytywów, bo tych jest niemało.


Wygląd i funkcjonalność - dwie, niezaprzeczalne zalety. Portal jest lekki, ma ciekawą grafikę. Będę szczera - gdyby (odpukać, odchuchać i w ogóle) piorun trzasnął w ich bazę - ginę. Zostaję w sekundę pozbawiona listy książek do przeczytania, inwentaryzacji mojej biblioteki. Klasyczne leżę i kwiczę. System wirtualnych półek jest absolutnie fenomenalną funkcją. Owszem, Lubimy czytać nie jest jedynym portalem, który to ma, ale tutaj jest łatwo, intuicyjnie. Paskudnie się do tego przyzwyczaiłam. 

Podobnie jak Biblionetka i tutaj jest prężnie działające forum. Dyskusje ciekawe, rozwiązane lepiej technicznie, niż w przypadku wyżej opisywanego portalu. Lubimy czytać to również nieco społecznościowy portal dla miłośników książek - dodajemy się do znajomych, obserwujemy, nagradzamy plusikami swoje opinie. Interesujące teksty o charakterze publicystycznym  to magnes dla czytelnika. Aktualności, nowości wydawnicze - tak wygląda moja poranna prasówka. Ogromne plusy za ukłon w stronę blogerów, którzy zawsze byli i miejmy nadzieję nadal będą bliscy ekipie z LC - prosty gadżet na bloga prezentujący wirtualne półki to ciekawe i przydatne narzędzie. 

No a teraz nieco gorzkich słów - większość recenzji na portalu to krótkie wzmianki (często mocno trafne, ale jednak o charakterze mocno hasłowym) bądź mniej lub bardziej fragmentaryczne przeklejki z blogów. To stawia pod ogromnym znakiem zapytania opiniotwórczość portalu. Z ręką na sercu - recenzje na Biblionetce stoją na bardzo wysokim poziomie - to przeważnie przemyślane, spójne teksty. Na LC opinie są pobieżne, chaotyczne i jakościowo słabsze. Na LC pojawiło się ostatnio sporo reklam, co prawda mocno spersonalizowanych i na szczęście dotyczących tylko książkowego świata, ale jednak strona mruga, świeci się, banneruje. Jak zawsze - coś za coś - portal rozwija się intensywnie, miesiąc temu wypuścili aplikację mobilną (czekam na wersję dla Nokia Windows Phone, aby wyrazić opinię), patronują wielu wydarzeniom czytelniczym czy wydawniczym. Śmiem twierdzić, że to obecnie najpopularniejszy polski serwis o książkach. Troszkę w wydaniu popowym, ale nadal trzymający dobry poziom.


Podsumowując - starałam się wymienić cechy obu portali. Każdy z nich wykorzystuję do czegoś innego. LC to dla mnie system zarządzania książkami i doskonale się w tym temacie sprawdza - kompletnie natomiast kuleje u nich system rekomendacji. Ten biblionetkowy jest naprawdę świetnie dopracowany i nigdy mnie nie zawiódł. Nie zamierzam więc wskazywać tego lepszego - doskonale się uzupełniają. Ostatnio mocno eksploruję GOODREADS - odnoszę  wstępne wrażenie, że to idealne połączenie tego, czego taki wariat książkowy jak ja potrzebuje. Wgryzienie się w kolejny serwis zajmuje nieco czasu, jednak postaram się podzielić z Wami wrażeniami w późniejszym terminie. 

A Wy korzystacie z serwisów książkowych? Do czego są Wam przydatne? Czego Wam w nich brakuje? 

sobota, 8 grudnia 2012

81:1. Opowieści z Wysp Owczych - Marcin Michalski, Maciej Wasielewski


Wszystko, co wydaje Czarne łykam bez zastrzeżeń. Nie mam pojęcia, co takiego ma w sobie to wydawnictwo, ale nawet nie muszę doprecyzować tematyki danej książki - ja po prostu wiem, że jeśli Czarne, to trafi w moje gusta. Przynajmniej w jakimś stopniu. A jeśli reportaż - to procent usatysfakcjonowania czytelnika (mnie czyli) będzie wysoki. 

Moje serce i dusza są wschodnie. Dlatego sporo na moim blogu tego, co arabskie, tureckie, orientalne. Jednak moja dusza i głowa zawsze łakną spokoju. Pod tym względem miejsce, które obrali sobie autorzy reportażu "81:1. Opowieści z Wysp Owczych", wydaje się być wręcz stworzone dla mnie. Archipelag o powierzchni Londynu i liczbie mieszkańców Skierniewic, stanowiący terytorium zależne od Danii. Tubylcy posługują się językiem farerskim, w którym jest około dwieście pięćdziesiąt wyrazów na określenie deszczu. Lepiej opisany jest tylko wiatr - dotyczy go niemal trzysta pięćdziesiąt słówek w języku, którym posługują się mieszkańcy Wysp Owczych. Sto kilkanaście miejscowości, największa Thorshavn to raptem kilkanaście tysięcy mieszkańców. Wszyscy się znają. Klimat surowy, ludzie raczej introwertywni, ale mimo to serdeczni. Spokój, cisza, przestrzeń, natura. Tak dla mnie brzmi definicja raju. 

Autorzy reportażu żyli tak, jak typowi Farerczycy. Pracowali w przetwórni ryb, starając się zwiedzać w międzyczasie jak najwięcej. A zwiedzać w klasycznym, turystycznym wydaniu nie za bardzo jest co. Natura zadbała jednak, aby Wyspy Owcze zachwycały swoim surowym, naturalnym, nieskalanym przez człowieka pięknem. Górzysta powierzchnia, klifowe wybrzeże, mało przyjazny klimat, a do tego dość niefortunne położenie na mapie Europy powodują, że hordy turystów pewnie nigdy tu nie dotrą. Marcina Michalskiego i Macieja Wasielewskiego zainteresowała sama natura Farerczyków, co stanowi znaczną część reportażu. 

Sposób w jaki snuta jest opowieść jest dość specyficzny. Reguła to  brak owych - raz mamy do czynienia z niemal klasycznym ujęciem reportażowym, w innym przypadku to luźne myśli, strzępy notatek, urywki rozmów. W pierwszym odbiorze pachnie chaosem z daleka, ale po przeczytaniu całej książki, stwierdzam, że tworzy to jej klimat. Popełniłam błąd czytając ją szybko, rozdział po rozdziale - to kompletnie złe podejście do tego tytułu. Powoli, smakując, przetrawiając - tak należy czytać o Wyspach Owczych. Jak wszystkie opowieści o charakterze reportażowym są lepsze i gorsze fragmenty - mój ulubiony to zdecydowanie opowieść o Agnieszce, Polce mieszkającej od lat na Wyspach. Każda historia to człowiek bądź miejsce. Często autorzy stosują technikę wyliczania, która dodatkowo wbija w farerski świat.

Miejsce lekceważone przez wielu, niedoceniane przez rzesze, ma w sobie magię. Czas płynie tam inaczej, globalizacja nie odcisnęła niszczycielskiego piętna. I tam dotarł Internet, telefonia komórkowa, Facebook czy inne oznaki tak zwanej cywilizacji, nadal jednak Farerowie żyją jako mała, znająca się doskonale społeczność. 

Polecam z kilku względów. Po pierwsze i oczywiste - to kompendium wiedzy o Wyspach Owczych - chaotyczne, drobiazgowe, ale jednak kompletne. Po drugie, to świetna opowieść o ludziach, którzy żyją inaczej, wolniej, spokojniej. Mocno budująca jest myśl, że dobrobyt może iść w parze z brakiem wyścigu szczurów i przemocy. Po kolejne - czytając "81:1" zdałam sobie sprawę ile problemów cywilizacyjno-społecznych tworzymy sobie sami. Wyspy Owcze trafiają na listę poważnych planów podróżniczych, a reportaż o nich pewnie długo pozostanie w pamięci. 

Kategoria: reportaż
Wydawnictwo Czarne 2011, s. 328.
Biblionetka: 4,93/6
Lubimy czytać: 7,48/10
Moja ocena: 5-/6

sobota, 1 grudnia 2012

Pokonani - Irina Gołowkina


Swojego rusofilstwa specjalnie udowadniać nie muszę. Niejednokrotnie przy okazji recenzowania literatury rosyjskiej udowadniałam dlaczego czytanie o Rosji i Rosjanach wyjątkowo mnie porusza. Bo dusza szeroka jak stąd na Syberię, bo autoironia, bo szyk, klasa i wielowymiarowość. I zawsze pięć kilo emocji. 

Przy okazji polecanek wszelakich wyłowiłam u Kasi.eire "Pokonanych". Powieść niemożliwa do kupienia (cena wyjściowa, o ile się już pojawi,  w serwisie aukcyjnym na pierwszą literę alfabetu - 90 złotych polskich), dość zakurzona na bibliotecznej półce. Moje oczekiwania wysokie jak góry Kaukazu, bo co opinia to łzy, płacze, piękności i cudowności. No i co? No i to, że dołączam do chóru pochwalnego ku czci Gołowkiny. Z maleńkimi zarzutami.

Lata 20., Petersburg, tfu! Leningrad. "Biali", arystokracja, szlachta to element wysoce niepożądany na ścieżce światłego rozwoju Związku Radzieckiego. Komunizm sam się nie zbuduje, należy pomóc, najlepiej element ów depcząc, niszcząc, unicestwiając. Dawni panowie na włościach ubożeją wyprzedając obrazy, klejnoty i inne kosztowności, za które kupią później ziemniaki, kaszę jaglaną czy kawę. O ile kartki pozwolą. O ile zdążą, zanim zostaną wysłani w tajgę czy do dalekiego Uzbekistanu. Irina Gołowkina w historii umieściła postaci fikcyjne wzorowane na autentycznych. Jak to w klasycznej sadze bywa - losy kilku rodzin nieustannie się przeplatają. Kolejne prześladowania uskutecznianie przez GPU, codzienność radziecka w latach 20., donosy, uwłaczająca walka o kolejny dzień - tego można spodziewać się w fabule "Pokonanych".  Nie ma sensu opowiadać Wam kolejnych wątków - stron jest jak widać mnóstwo, jako i wątków. Jest również pięknie i realistycznie odmalowany obraz ówczesnej,  coraz bardziej ubożejącej szlachty, tęsknoty za carskimi czasami, doprawiony emocjami, podsycany nienawiścią do socjalistycznej władzy. Irina Gołowkina zajęła bezkompromisowe stanowisko. Poznając losy bohaterów i mając na uwadze fakt, iż inspiracją były autentyczne historie - nie można się temu dziwić.

Czytałam już powieści w tym klimacie - o podobnych czasach pisał chociażby Wasilij Aksjonow. Znając jego sagę moskiewską nie sposób się do niej nie odnieść przy omawianiu "Pokonanych". Aksjonow przybrał bardziej reporterski, a może po prostu męski styl narracji. Jest twardo, krótko, nieco ironicznie. Gołowkina nie kryje się ze swoją goryczą, tęsknotą za tym, co nie wróci i pogardą wobec bolszewików. Przy niemal dziewięćsetstronicowej lekturze zaczyna to w pewnym momencie nieco irytować. Postaci u Aksjonowa są pełnokrwiste, wielowymiarowe, myślące (!) - tego nie można powiedzieć o żadnym bohaterze Gołowkiny. Niemal wszyscy (poza Elżbietą, która po prostu pracuje) żyją ideałami, starymi zwyczajami, wydają się być kompletnie nieprzystosowani do życia, w którym nie ma służby, szlachectwa i cara. Ponadto są rozkapryszeni, puści i ... pozbawieni instynktu samozachowawczego. W warstwie literackiej - kompletnie papierowi, czarno-biali, niezmieniający poglądów, krystaliczni. Przy całym okrucieństwie i bestialstwie, któremu zostali poddani - jako czytelnika trafiał mnie przysłowiowy szlag. Biorąc jednak pod uwagę historię "Pokonanych", losy powieści w drugim obiegu - jest to hołd złożony klasie po której w obecnej Rosji nie został ślad. 

A cóż poza tym? Ocean emocji, któremu i ja nie byłam w stanie się oprzeć. No, chwyciło mnie za serducho jak diabli. Co więcej, o mały włos przegapiłabym swoją stację, tak się zaczytałam podczas podróży pociągiem. Czyta się wyśmienicie, nie wiadomo kiedy to tomiszcze zostaje połknięte, wzdycha się, prycha, denerwuje. Cały czas miałam z tyłu głowy pewną myśl. No i co z tego, że bohaterowie są tacy nieskazitelni i wierni swoim ideałom, a mnie to denerwuje, skoro nie mogłam się od powieści oderwać? Co z tego, że jest gorzko i tragicznie, skoro nie zważając na otoczenie komentowałam na głos rozwój akcji, wprawiając w osłupienie współtowarzyszy podróży? To nie zdarza się przy każdej powieści, oj nie!

Nie jest to literatura wysokich lotów i porównania do klasyki wydają się być mocno na wyrost. To doskonałe czytadło, wzbudzające pełen wachlarz emocji, przykuwające uwagę, odrywające kompletnie od rzeczywistości. Dlatego polecam, podsycając ogień podniecenia wokół tej powieści. Warto, koniecznie w pakiecie z Aksjonowem! 

Kategoria: literatura piękna
Czytelnik 1966, 872 s.
Biblionetka: 5,27/6
Lubimy czytać: 9,31/10
Moja ocena: 5 + (ale ten plusik malutki) /6 

środa, 21 listopada 2012

Jednoroczna wdowa - John Irving



"Mężczyzna powinien szanować moją niezależność - uważała Ruth. Nigdy nie kryła się z tym, że jej stosunek do małżeństwa, a w jeszcze większym stopniu do macierzyństwa, nacechowany jest niepewnością. Ale mężczyźni, którzy uznawali jej tak zwaną niezależność, często wykazywali przy tym niemożliwy do przyjęcia brak zainteresowania trwałym związkiem."*

U Irvinga zawsze to samo. Motywy przeplatane i zestawiane ze sobą we wszelkich konfiguracjach. Tak samo, a jednak za każdym razem inaczej. Rozpoczynając lekturę wiem czego się spodziewać, jestem jednak każdorazowo zaskakiwana historią -  doskonałą, dopracowaną, absurdalną. "Jednoroczna wdowa" to kolejny przykład. Paskudnie dobry przykład.

Dlaczego ze wszystkich powieści, które szczerzą się do Ciebie z półki wybrać właśnie "Jednoroczną wdowę"? Bohaterowie niedoskonali, potłuczeni przez życie - oto znak firmowy Johna Irvinga. Przeważnie wychowywani w niepełnej rodzinie (tu: Ruth opuszczona w wieku czterech lat przez matkę), który to fakt dość istotnie wpływa na ich dalsze losy. Często mniej lub bardziej skrzywieni seksualnie (tu: Eddie - obsesja na punkcie kontaktów seksualnych z kobietami znacznie starszymi od niego). Nierzadko niedoskonali, dziwni, budzący politowanie pomieszane z niedowierzaniem (tu: Ted - autor książek dla dzieci, lubujący się w pornograficznych portretach matek fanów swojego pisania). Postaci dopracowane, przerysowane w typowo irvingowski sposób, zapamiętywalne i mające wszelkie znamiona realizmu. 

Irvinga warto poznać dla cudownych, absurdalnych scen, które tworzą klimat całej powieści i stają się kluczowe dla rozwoju fabuły. W przypadku "Jednorocznej wdowy" mistrzostwem absolutnym jest scena porzucenia Pani Vaughn. W skrajności i czarnym humorze dorównuje jedynie jasełkom z udziałem Owena.  Teatralność, groteska, mocne gesty - tego właśnie należy się spodziewać. A jeśli komuś potrzeba mniej farsy, a więcej tragedii szczerze rekomenduję rozdziały z Amsterdamem w tle oraz naukę jazdy. Proza Irvinga składa się z wielu małych, pozornych epizodów, które  robią efekt WOW.  

Czytający Irvinga namiętnie i w nadmiarze z lubością doszukują się  toposów, których jest niemało. W "Jednorocznej wdowie" znajdziecie więc fascynację seksualną kobietami starszymi od bohatera (to było również w "Hotelu New Hampshire", "W jednej osobie", "Czwartej ręce", "Ostatniej nocy w Twisted River"), motyw nagłego, śmiertelnego wypadku (podobnie jak dosłownie we wszystkich powieściach autorstwa Johna Irvinga). W każdej jego powieści któryś z bohaterów jest pisarzem - w przypadku "Jednorocznej wdowy" - cała rodzina Cole'ów uprawia pisarstwo. Fakt bohatera-pisarza ma swoje skutki w fabule - często jeden z rozdziałów to część fikcyjnej, pisanej przez bohatera książki. W  rekomendowanej "Wdowie" są to bardzo dobre fragmenty, wprowadzające kolejne postaci, znacznie ożywiające fabułę. Co ciekawe, na bazie fikcyjnej historii dla dzieci, napisanej przez bohatera Teda Cole'a, John Irving napisał opowiastkę dla najmłodszych "Odgłos, jaki wydaje ktoś, kto stara się nie wydawać żadnych odgłosów".

Mówi się, że "Jednoroczna wdowa" to najbardziej emanująca erotyzmem powieść Irvinga. U tego autora "momentów" nigdy nie brakuje. Po przeczytaniu kilku jego książek, nie poczujecie się przytłoczeni tym tematem. Irving po prostu tak ma - w absurdalny, nieco odjechany sposób, pisze o tym, co dla niektórych naturalne. Ma to swój niezaprzeczalny urok. A wszyscy jesteśmy, jak pisał w "Hotelu New Hampshire", szajbnięci. 

"To po prostu powieść. (...) nie jest "o czymś". To tylko ciekawa historia". **  Polecam nieco paradoksalnie, troszkę nachalnie, jak każdą powieść Irvinga. To niebanalny pisarz, świetnie łączący stałe motywy, układając je za każdym razem w inną historię. Niezmiennie fascynującą i nieszablonową. 

* J. Irving, "Jednoroczna wdowa", Prószyński i S-ka 2001, s. 241.
** tamże, s. 245.

Kategoria: powieść obyczajowa
Wydawnictwo Prószyński i S-ka 2001, s. 616.
Biblionetka: 4,58/6
Lubimy czytać: 6,71/10
Moja ocena: 5/6

środa, 14 listopada 2012

Karuzela z Madonnami - Tomasz Raczek





Tomasz Raczek nigdy nie był dla mnie postacią kultową. Owszem - kojarzyłam z telewizji, doceniałam wiedzę, jednak nigdy nie potrafiłam przekonać się do sposobu myślenia i formułowania osądów i stylu bycia. Jako, że lubię się mierzyć ze swoimi uprzedzeniami - postanowiłam dać szansę jego książkom. Na pierwszy ogień poszła "Karuzela z Madonnami".

Trudno jednoznacznie określić jej formę  - sam autor gęsto tłumaczy się z drogi, jaką obrał we wstępie. Materiał, jak i zapewne pomysł, powstawał i był zbierany latami. Czytelnik ma więc do czynienia tutaj z klasycznym miszmaszem - są wywiady, eseje krótsze i dłuższe czy niemal standardowe noty biograficzne. Wprowadza to pewien chaos - przy redagowaniu można było się przecież pokusić o pewne ujednolicenie. Jednak taka była wola autora, należy to uszanować. Moim zdaniem należy też wziąć pod uwagę fakt, iż "Karuzela ..." powstała w erze przedwikipediowej, a co za tym idzie dostęp do biografii, wiadomości, wywiadów nie był tak powszechny i łatwy jak teraz. Być może książka w formie, jaką obrał sobie autor mocno się zdezaktualizowała. Co więcej odnoszę wrażenie, że większość notek dostępnych obecnie w internecie, a dotyczących biografii kobiet, które opisywał Tomasz Raczek,  opiera się właśnie na jego słowach, bądź są nawet cytatami z "Karuzeli z Madonnami".

Kryterium wyboru pięćdziesięciu siedmiu kobiet opisanych w książce był wpływ ich osobowości na osobę Tomasza Raczka. Czasem pośredni, czasem mocno bezpośredni, niekiedy czysto ideologiczny, nierzadko mocno kurtuazyjny. Wszystkie to postaci niestereotypowe, silne, niezależne, o wyjątkowym talencie. Przekrój jest imponujący - piosenkarki, dziennikarki, aktorki, reżyserki. Są kobiety, których życiorysy większość zna bardzo dobrze, bo ich kariera rozgrywa(ła) się na naszych oczach - Edyta Górniak, Grażyna Szapołowska, Kasia Figura. Beata Kozidrak czy Kora. Inne znamy raczej z opowiadań czy relacji, jak chociażby Irenę Dziedzic, Edytę Wojtczak, Magdę Umer czy Małgorzatę Braunek. A mamy też do czynienia z perełkami - kobietami, o których istnieniu nie do końca miałam wiedzę - Sissel, Zarah Leander czy Ute Lemper. Co cieszy, sporo tutaj dam z dawnych lat, takich jak Irena Kwiatkowska, Stefania Grodzieńska czy Hanka Bielicka.

Jak pisałam powyżej - książka jest bardzo nierówna. Niektóre notki to wywiady, niekiedy mocno osobiste, a w innym przypadku raczej powierzchowne, nawet naiwne. Jednego nie można odmówić autorowi jednego - polszczyzna, którą się posługuje jest dbała, poprawna, czasem mocno egzaltowana,  jednak czyta się mocno przyjemnie. Przy próbach opisu gwiazd zagranicznych zostajemy poczęstowani krótkim esejem biograficznym ze sporym ładunkiem emocjonalnym. Ma to swój urok, niemniej jednak "Karuzela z madonnami" wydaje się być niczym więcej niż zbiorem refleksji, raczej ogólnych i niekiedy doprawionych nieco natrętnym moralizowaniem. Ciekawa książka, raczej początek do dalszych poszukiwań, niż mocno odkrywcza lektura - pozostawia niedosyt i małe rozczarowanie. 

Kategoria: zbiór esejów (biografii)
Instytut Wydawniczy Latarnik 2003, s. 376.
Biblionetka: 3,94/6
Lubimy czytać: 6,03/10
Moja ocena: 4-/6

Książkę przeczytałam w formie e-booka dzięki uprzejmości portalu Woblink.

sobota, 10 listopada 2012

Aleja Bzów - Aleksandra Tyl




Po "Drodze 66" w moim czytelniczym życiu otworzyła się nowa furtka - audiobooki. Nie doceniałam, przyznaję. Myślałam, że nie jestem w stanie skupić się nad treścią, że podobnie, jak w przypadku słuchania radia - słowa będą przemykać przez głowę niezanotowane. Jednak tylko świnia(krowa?!?) nie zmienia poglądów, więc książki "mówione" okazały się być dla mnie rewolucją. Podczas porannej krzątaniny, czynności okołodomowych lub innych mechanicznych odtwórczości mogę przecież słuchać, a co za tym idzie - poznawać kolejne historie! Jak mówi stare powiedzenie druidów - Kubacka uczy się całe życie, więc po wysłuchaniu reportażu Doroty Warakomskiej na ruszcik wrzuciłam coś lżejszego treściowo.

"Aleja Bzów" to niemal klasyczna obyczajówka. Dziewczę w okolicach trzydziestki, zapracowane, nieomijane przez trywialne kłopoty, samotne - znam ten scenariusz aż za dobrze (wyjątkowo - nie ironizuję ;) ). Gdzieś w okolicach trzeciego rozdziału zaczęłam w duchu szydzić z fabuły i dopowiadać dalszy scenariusz, który jak się spodziewałam, zostanie co do joty spełniony.  A tu, masz ci babo placek, w pewnym momencie historia wciągnęła mnie na tyle, że końcówkę przesiedziałam ze słuchawkami w uszach i wzrokiem wbitym w ścianę ;) I tyle zostało z mojego zacięcia i krytyki wobec audiobooków. Historia jest normalna, nawet momentami realna (porównując z innymi, podobnymi książkami adresowanymi do kobiet), zabawna, czuła, no i sympatyczna. Główna bohaterka, Izabela, akurat mocno mnie drażniła, bo w niczym nie przypomina znanych mi Izabel (♥), które aż kipią od energii - tutaj mamy raczej rozemocjonowaną mimozę. Jednak postaci drugoplanowe wzbudzają tyle emocji i pozytywnych myśli, że trudno nie zakochać się w tej historii. Moją ulubioną jest oczywiście babcia Izabeli - Nowakowa, która zyskuje wiele dzięki - świetnej w tej akurat roli - lektorce.

Autorka w miły sposób opisuje okolicę, życie mieszkańców Skotnik, z których pochodzi Iza i jej babcia. Występuje tu tyle postaci i wątków, że aż trudno uwierzyć, że w wersji papierowej historia zajmuje nieco ponad trzysta stron. Są wątki klasyczne, zakończenie raczej nie zaskakuje, jednak przyznaję, że nie poczułam się oszukana przez autorkę. Spędziłam przy historii naprawdę miły czas i z czystym sumieniem polecam.

Co do lektorki - Joanny Lissner - doskonale nadawała się do roli babci i jej sąsiadek. Słowa Izabeli i jej rówieśniczek w ustach pani Joanny brzmiały jednak sztucznie. Irytujące było błędne wymawianie nazw pochodzących z angielskiego czy francuskiego - z całym szacunkiem, takich uchybień raczej być nie powinno. Lektorka interpretowała jednak historię na tyle barwnie i emocjonalnie, że wspomniane błędy ginęły w całokształcie - jak najbardziej pozytywnym.

Kategoria: współczesna literatura polska
Nagrane przez Lissner Studio na podstawie edycji książkowej Prozami 2011.
czas nagrania: 12 godz 47 min.
Biblionetka: 4,42/6
Lubimy czytać: 7,31/10
Moja ocena: 5-/6

Angielska choroba - Magdalena Samozwaniec



Od dawna miałam chętkę na coś, co wyszło spod pióra Magdaleny Samozwaniec. Jako, że ostatnio sugeruję się dość mocno polecankami innych blogerów, tym razem poszłam za radą Skarletki i mój pierwszy kontakt z autorką został poczyniony. Wybór padł na "Angielską chorobę" - mówiąc krótko - książkę pod psem ;)

Zdecydowanie należę do psolubów - moja Kala w domu zajmuje bezsprzecznie pierwsze miejsce, traktowana jest jako pełnoprawny członek rodziny, co więcej - i na tym blogu niejednokrotnie mi pomagała (a to ogrzewając stopy podczas pisania notek, a to biorąc czynny udział w losowaniu). Dlatego też przygody jamnika-podróżnika z perspektywy samego psa musiały mi przypaść do gustu. I dokładnie tak było!

Przy okazji dzielenia się opinią o powieści T. Gulbranssena utyskiwałam nieco na moje odcięcie się od polszczyzny w wydaniu retro. Przeproszę się jednak ze swoimi poglądami, bo język polski w wydaniu Magdaleny Samozwaniec to maestria. Zupełnie poważnie - tak już się ani nie pisze, ani nie mówi, a ja uwielbiam soczyste, może nieco kurtuazyjne słowa. Sposób budowania zdań i samej narracji spowodował, że nieświadomie cofnęłam się kilkadziesiąt lat wstecz i poczułam się kompletnie osadzona w czasie, o którym pisałam autorka. Czas wrócić do "starych lektur" - zdecydowanie można wzbogacić swój język!

A sama historia? Zabawna i z morałem. Jamnik Florek opowiada jak to jego pani - Róża zabiera go w podróż do Anglii. Przemycony w torbie, podróżuje statkiem wzbudzając sympatię swoim nieco nieporadnym wyglądem. Sam siebie uważa za jamnika, ale prawda jest dość brutalna - jest wielorasowcem. Zabawne kwestie włożone w ... pyszczek psa są zapewne zrozumiałe w sporej mierze właścicielom psów, przyznam szczerze - dawno nic mnie tak nie rozbawiło, jak ta właśnie mała książeczka. Jednak to nie tylko historia o psie, który podróżował - to również opowieść o emigrantach londyńskich, ludzkiej naturze. Z morałem - nienachalnym, nieco żartobliwym, mądrym.

Bardzo, ale to bardzo polecam - szczególnie psiarzom, bo oni wychwycą więcej, jednak zapewniam, że książeczka spodoba się wszystkim. Aż żal bierze, że jest tak krótka. I sama do siebie apeluję - więcej starszych książek na półce - piękniejszy język,  zapach (kocham aromat starych, bibliotecznych egzemplarzy!) i ... posłowie. Dlaczego tak rzadko teraz pisze się posłowia czy wstępy?!?

Kategoria: literatura polska
Wydawnictwo Iskry 1983, s. 94.
Biblionetka: 3,98/6
Lubimy czytać: 5,77/10
Moja ocena: 5/6

czwartek, 8 listopada 2012

A lasy wiecznie śpiewają, Dziedzictwo na Björndal - Trygve Gulbranssen




Nie oceniajcie książki po okładce. Niejednokrotnie podnosiłam to hasło, jednak wydawcy stale zakładają na mnie sidła i testują czytelniczą czujność. Przyznam się bez bicia, gdyby nie polecanka Padmy, za nic w świecie (serio, przenigdy!) nie zwróciłabym uwagi na tę powieść. Okładka krzyczy z daleka - "romans dziedzica z nobliwą panną okraszony wieloma dość naiwnymi opisami". Przetrząsając biblioteczne półki, poszukując czegoś niekoniecznie nowego, koniecznie godnego uwagi natrafiłam na "A lasy wiecznie śpiewają" i dałam jej szansę. I tak oto zawędrowałam do mroźnej, skutej lodem dziewiętnastowiecznej Norwegii.

Powieść została napisana w latach 30. XX-go wieku, co mnie, jako osobie czytającej ostatnio niemal same nowości, sprawiło niemały kłopot. Napisana w starym (lecz dobrym!) stylu, w którym sporo uwagi poświęca się formie, a zdania są piękne, kwieciste i długie. Niemało jest opisów surowej norweskiej przyrody, autor soczyście opisuje emocje i uczucia postaci. Bohaterowie to ponadto ludzie szlachetni, odważni, niezłomni, silni. Mężczyźni polują, dbają o gospodarstwo, kobiety są mądre, wspomagają swoich mężów z ukrycia, są ich wsparciem. Niemniej jednak potrzebowałam dużo więcej stron niż zazwyczaj, aby wgryźć się w fabułę. I troszkę mnie to norweskie zimno wymęczyło. 

A sama historia napisana z rozmachem i jednoczesną prostotą. Bardzo przypomina mi w klimacie sagę o Ludziach Lodu (rzecz jasna pozbawioną co pikantniejszych fragmentów - tutaj jest bardzo po bożemu) - i tutaj poznajemy dzieje rodziny na przestrzeni lat. Czyta się może nieco trudniej niż powieści M. Sandemo, jednak odniosłam wrażenie, że Gulbranssen więcej uwagi poświęcił emocjom i życiu wewnętrznemu bohaterów. Całościowo powieść jest głębsza i mniej serialowa niż "Ludzie Lodu", sporo ukazuje ze zwyczajów panujących w XIX wieku na dalekiej Północy. Natura ludzka nie uległa aż tak wielkiej zmianie - i wtedy mocno w cenie była gra pozorów, układność i tak zwana "grzeczność". Autor sprawnie opisuje życie towarzyskie, jakie prowadzono na początku XIX wieku w Skandynawii. Ciekawe to i warte uwagi.

Zachwytu jednak, jak widać powyżej, nie uświadczyłam. Zabrakło mi jakiegoś tąpnięcia w akcji, bomby fabularnej czy jak to tam nazwać. Przez ponad pięćset stron życie rodziny  na Bjorndal toczyło się raczej sielankowo - bogacili się, podejmowali mądre decyzje, byli szlachetni. I tak dalej, i tak dalej. To bardzo dobra powieść, idealna nadająca się chociażby do klubów dyskusyjnych. Jednak przyzwyczajony do czytelniczych trzęsień ziemi mól książkowy poczuł się z lekka niedopieszczony. I kręci nosem. 

P.S. Osobom, które na Lubimy czytać zdradzają najważniejsze wątki pourywam kończyny pewnego dnia. Przyrzekam!

Kategoria: klasyka literatury pięknej
Wydawnictwo Rebis 1994, s. 548.
Biblionetka: cz. I - 4,85/6, cz. II - 4,82/6
Lubimy czytać: cz. I - 7,45/10, cz. II - 7/10
Moja ocena: 4+/6

wtorek, 30 października 2012

Droga 66 - Dorota Warakomska





"Droga 66" Doroty Warakomskiej była dla mnie przełamaniem uprzedzeń. I to nawet podwójnym. Po pierwsze - moje zainteresowania natury reporterskiej są raczej skierowane na wschód, a po kolejne zapierałam się wszelkimi kończynami (i zmysłami też!) przed przesłuchaniem audiobooka. Efekt okazał się interesujący, zaskakujący i ... chyba dość mocno polubiłam książki czytane. Jednak do rzeczy ...

Dorotę Warakomską kojarzę z "Wiadomości" w Programie Pierwszym Telewizji Polskiej, najpierw jako prowadzącą główne wydanie, później jako korespondentkę z USA. Nie do końca byłam świadoma jej działalności pozareporterskiej, ale pani miała konotacje jak najbardziej pozytywne, więc większych oporów, aby posłuchać jej przygody z Drogą 66 nie miałam. Idea była w miarę prosta - rusza z Chicago, gdzie droga się zaczyna, podążając jej historycznym szlakiem, po drodze odwiedzając kultowe knajpki, bary, hoteliki. I w tej wyprawie miał jej towarzyszyć czytelnik. Fajne?  No pewnie, szczególnie, że i ja uwielbiam być w drodze.


"Droga 66" to tak naprawdę kopalnia wiadomości o Drodze Matce, jak również o samych Stanach Zjednoczonych. Route 66 ciągnie się przez niemal cztery tysiące kilometrów, łącząc Los Angeles z Chicago. Przebiega przez sześć stanów, które stanowią jednocześnie tytuły, a co za tym idzie tematy rozdziałów książki. Bohaterów kolejnych minireportaży Dorota Warakomska nie wybiera przypadkowo - to przeważnie osoby zasłużone dla lokalnej społeczności, mające czynny wpływ na rozpropagowanie i ożywienie głównej drogi Ameryki. W i na drodze spędziła pół roku, przejechała ponad dwadzieścia tysięcy kilometrów. 


Sama Route 66 to spory kawałek amerykańskiej historii. Oficjalnie otwarta w 1926 roku stała się główną trasą Stanów Zjednoczonych. Tętniła życiem, stanowiła tło dla powstania popularnych seriali, piosenek, nawet powieści, takich jak chociażby "Grona gniewu" Steinbecka. W 1985 roku jej los stanął pod ogromnym znakiem zapytania - skreślona z listy szos krajowych powoli odchodziła w zapomnienie. Znaleźli się jednak ludzie, których starania doprowadziły do wpisania Route 66 na listę zabytków. Jest wiele zaniedbanych odcinków, ale są też takie, przy których infrastruktura turystyczna działa wyjątkowo prężnie, dzięki ogromnym staraniom Towarzystwa Drogi 66. I jedne i drugie miałam okazję odwiedzić dzięki Dorocie Warakomskiej. 


Dziennikarka przemierza kolejne stany - Illinois, Missouri, Oklahomę, Teksas, Nowy Meksyk, Arizonę i Kalifornię. Często czytelnik jest zabierany do znanych knajpek, restauracji, barów czy klasycznych amerykańskich "diner", jak chociażby do Lou Mitchells z najlepszymi na świecie omletami, Cozy Dog Drive In z parówkami w cieście z mąki kukurydzianej, Eat-Rite z podawanymi przez całą dobę śniadaniami, lodziarnią Teda Drewesa w St. Louise z najlepszymi deserami lodowymi w Stanach. Dla lubiących jeść ta lektura może być małą męczarnią - opisy są wyjątkowo obrazowe i niestety smakowite. "Droga 66" to również spotkania z wieloma ciekawymi ludźmi, jak chociażby Ronem Jonesem, który na swoim ciele ma wytatuowane charakterystyczne dla Drogi Matki znaki, neony i atrakcje turystyczne, Dawn Welch, pierwowzorem głównej kobiecej postaci w kreskówce "Auta", Stanleyem Marchem 3., ekscentrycznym multimilionerem, fundatorem słynnego Rancza Cadillaców czy też Andree Pruett, właścicielką kultowej knajpki Bagdad Cafe w Kalifornii. Nie sposób wymienić tutaj wszystkich miejsc i ludzi, których odwiedziła autorka. Opowieść jest barwna, naszpikowana informacjami, inspiruje do dalszego poszukiwania informacji. "Drodze 66" bliżej do dobrego przewodnika - nie jest to typowy reportaż. Mocna wyczuwa się jednak ogromny sentyment i miłość Doroty Warakomskiej do samej Drogi, jak i Stanów Zjednoczonych. Przyznam szczerze - kupuję Stany w takim wydaniu. 


Moje pierwsze spotkanie z audiobookiem przebiegło równie pomyślnie. Być może i książka została przeczytana nieco jak wiadomości, niemniej jednak nie przeszkadzało to w odbiorze. Ciepły, przyjemny głos autorki nie nużył, a przykuwał uwagę. Bałam się, że nie będę mogła się skupić na treści, a finalnie musiałam dawkować sobie kolejne rozdziały, bo nadmiar informacji najzwyczajniej w świecie mnie przytłaczał. Gdybym przeczytała książkę, pewnie mniej emocjonalnie podeszłabym do tekstu, a słuchając jak Dorota Warakomska czyta o Stanach, poczułam się jakbym przebyła tę trasę razem z nią, na siedzeniu pasażera. Polecam gorąco, amerykanofilom, jak również tym, którzy najzwyczajniej są ciekawi świata. Bardzo przyzwoita propozycja.


Kategoria: literatura faktu

Nagrane przez Bibliotekę Akustyczną na podstawie edycji książkowej W.A.B. , 2012
czas nagrania: 10 godz. 35 min.
Biblionetka: 4,81/6
Lubimy czytać: 7,73/10
Moja ocena: 5/6

Audiobook wysłuchałam dzięki uprzejmości Biblioteki Akustycznej.
.
.
Template developed by Confluent Forms LLC