Kursor miga już od dobrych kilkudziesięciu minut. To, że książek Johna Irvinga nie da się streścić, nie jest niczym zaskakującym. To, że trudno mi po tym, co przeczytałam, w parunastu zdaniach oddać ogrom emocji, który mnie opanował, też żadną nowością nie jest. Podobało mi się. Paskudnie! Ale dotarło to do mnie dopiero po ostatnim zdaniu. Bo w trakcie czytania nieco się na historię o Owenie Meanym wkurzałam.
"Modlitwa za Owena" to historia Owena Meany opowiedziana ustami jego najlepszego przyjaciela Johna Wheelwrighta, która snuta jest dwoma torami - jeden z nich to teraźniejszość, rok 1987. John pracuje jako nauczyciel angielskiego w prywatnej szkole dla dziewcząt w Toronto. Druga część historii opowiadana jest retrospektywnie - od lat 50., kiedy to John i Owen mają po 11 lat, i trwa aż do 8 lipca 1968 roku. Data to znamienna dla powieści - żeby jednak nie psuć zabawy i przyjemności z czytania, nie zdradzę rzecz jasna z czym się wiąże. John i Owen mieszkają w Gravesend, New Hampshire. Już pierwsze zdanie wrzuca nas w klimat emocji, który będzie towarzyszyć przez całą lekturą: "Do końca życia będę pamiętał chłopca o ochrypłym głosie - nie dlatego, że miał taki właśnie głos, ani dlatego, że był najmniejszy w klasie, ani nawet dlatego, że przyczynił się do śmierci mojej matki, ale z tego powodu, iż dzięki niemu wierzę w Boga" *. Ich dzieciństwo i nastoletniość teoretycznie nie wyróżniają się niczym specjalnym. No właśnie - teoretycznie, bo już samo nazwisko autora na okładce gwarantuje surrealizm, patologie i całą feerię dziwności wszelakich.
Sam Irving twierdzi, że "Modlitwa za Owena" to hołd oddany "Blaszanemu bębenkowi" G. Grassa. Głównych bohaterów obu powieści wiele łączy - Owen i Oskar Matzerath są niskiego wzrostu i mają "uszkodzone" głosy. Każdy z nich mógłby pochwalić się nadnaturalnymi umiejętnościami - Oskar postanowił nie rosnąć od trzeciego roku życia, Owen natomiast przewidywał przyszłość, w tym swoją śmierć. Podobieństw jest więcej - wojna jako tło wydarzeń czy niezwykła inteligencja bohaterów. "Blaszany bębenek" czytałam lata temu, świeżo po maturze i pamiętam, jak wielkie wrażenie zrobił na mnie. Z "Modlitwą ..." będzie podobnie - czytając nieraz musiałam przerwać, bo natłok polityczno-religijnych wynurzeń autora mnie po prostu irytował. Jednak, wiem to doskonale, wiele fragmentów, postaci (w tym Owena) będę długo pamiętać.
Każda książka Irvinga jest inna, zawiera jednak stałe elementy - tu znowu mamy Nową Anglię i Kanadę. Znowu mamy relację ojcowsko-synowską oraz mimowolne morderstwo. Seks u Irvinga ma w sobie coś przykrego i smutnego. W przypadku "Modlitwy ..." nie mamy zbyt wiele do czynienia z tym tematem - poza narzekaniem narratora, Johna, na bycie prawiczkiem w wieku niemal pięćdziesięciu lat. Tak naprawdę jednak jest to, według mnie, książka o wierze - zarówno w mistycznym i religijnym znaczeniu, jak również tej w przeznaczenie. Owen uważał, że to Bóg kierował jego życiem. Czynności, które wykonywał, słowa, które wypowiadał - wszystko miał swój sens. Gdyby się uprzeć, można by odnaleźć w fabule wiele odniesień do poczuwania się mesjaszem. To wszystko jednak nabiera ogromnego sensu i składa się w jedną całość po przeczytaniu powieści.
Co mi przeszkadzało? Mocne upolitycznienie - zarówno w kwestii wątku wojny w Wietnamie, jak polityki Reagana. Nie potrafiłam również odnaleźć się w niuansach odłamów kościoła protestanckiego na kontynencie amerykańskim. Morały prawione o religii, wierze, wkładane w usta głównego bohatera raczej średnio do mnie przemawiały. Irving zadaje jednak czytelnikowi bardzo ważne pytania - czy jest i jaka jest różnica pomiędzy religią a wiarą? Czy naszym życiem zawsze rządzi przypadek, czy może istnieje coś takiego jak przeznaczenie? Tym, co mocno chwyta moje ironiczne serce, jest oczywiście poczucie humoru Johna Irvinga, które moje skromnym zdaniem, jest niebywale wręcz znakomite.
Polecam książkę gorąco. Zarówno tym, którzy nie mieli do czynienia wcześniej z tym pisarzem, a szczególnie tym, którzy do tej pory czytywali tylko powieści o Ameryce pokazywanej z nieco hollywodzkim zacięciem. U Irvinga jest inaczej, jest może nieco prowincjonalniej, ale ... groteskowość takiej Ameryki mocno do mnie przemawia.
* J. Irving, "Modlitwa za Owena", Warszawa 2003, s. 9.
Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo Prószyński i S-ka 2003, s. 632.
Biblionetka: 4,91/6
Lubimy czytać: 7,41/10
Moja ocena: 5/6
Czytalam wieki temu i wtedy mi sie podobala, ale teraz czuje, ze chyba juz wyroslam z Irvinga.
OdpowiedzUsuńNo to ja jeszcze nie dorosłam do Irvinga, bo jeszcze nie miałam sie zaznajomić z jego twórczością, choc kilka razy zerkałam w jego stronę ciekawie... Zajmująca recenzja i bardzo mnie do Irvinga przekonała.
OdpowiedzUsuńPomimo że Irving jest znanym i w większości cenionym autorem to do tej pory miałam do czynienia jedynie ze "Światem według Garpa". Bardzo dobrze wspominał tą książkę ale nie miałam więcej okazji do ponownego zetknięcia się z autorem. Twoja recenzja bardzo mi się podoba i być może w najbliższym czasie sięgnę po "Modlitwę za Owena"
OdpowiedzUsuńJa kiedyś próbowałam przeczytać "Świat według Garpa" i bardzo szybko porzuciłam lekturę, nie podobał mi się styl autora. Może trzeba było poczekać do ostatniego zdania, tylko że ja nie jestem zbyt cierpliwa.
OdpowiedzUsuń@czas-odnaleziony - z Irvinga się wyrasta? to mnie teraz zmartwiłaś...
OdpowiedzUsuń@warkocz_pokolen - polecam mocno! jeśli lubisz ironiczny humor, nietuzinkową fabułę i literacką jazdę bez trzymanki - mocno polecam!
@barwinka - od zawsze powtarzam, że do znanych nazwisk, klasyki i własnej biblioteczki zawsze najdalej. Polecam, chociaż spotkałam się z opiniami, że "Modlitwa" jest jego mocno średnią książką.
@książkozaur - i jako Czytelnik masz do tego pełne prawo. Mam brzydką manierę nieporzucania książek. Nie umiem zaprzestać czytania w połowie. Męczę, męczę byle doczytać.
"Modlitwa za Owena" to moim zdaniem najlepsza książka Irvinga. A z Irvinga się nie wyrasta, to raczej on przestaje nadążać za swoimi dojrzewającymi czytelnikami, serwując coraz bardziej nieprawdopodobne historie z wykorzystaniem tych samych ogranych przez siebie wątków.
OdpowiedzUsuń@zacofany.w.lekturze - Irvinga nadrabiam z niemalejącym entuzjazmem. "Modlitwa za Owena" jest mocno charakterystyczna i tak specyficzna, że chyba nie sposób zapomnieć. Zastanawia mnie idea ekranizacji - chociaż, z tego co czytałam film jest luźnym nawiązaniem. Kompletnie nie potrafię sobie wyobrazić prozy Irvinga na ekranie - jest tak kompletna w słowach, że obraz może ją spłaszczyć.
OdpowiedzUsuńNawet nie słyszałem o ekranizacji Modlitwy, za to od Garpa z Williamsem i Glenn Close zaczęła się moja przygoda z Irvingiem. Oglądałem nieprzytomny (z zachwytu) w kinie nocnym, a dziwnym trafem parę dni później w księgarni znalazła się książka. Przerzucaliśmy się potem w klasie cytatami:D Ekranizacja Hotelu New Hampshire jest taka sobie, ale da się obejrzeć.
OdpowiedzUsuńJa z tym wyrastaniem mam tak, ze jak w jakims okresie zycia czytam namietnie i wszystko danego autora, to potem juz nie moge na niego patrzec ;-))).
OdpowiedzUsuńWiec to nie to, ze Irving jest dla malolatow - bo tak samo mialam np. z Konwickim, Singerem, Vonnegutem i wielu innymi.
Irvinga odkryłam za późno - zachłystuję się nim. Uwielbiam!
OdpowiedzUsuń