poniedziałek, 26 września 2011

Klub Matek Swatek - Ewa Stec




Od czasu do czasu mój czytelniczy mózg domaga się lekkiej strawy. Czegoś lekkiego, odprężającego, zabawnego, dowcipnego. Jednym słowem - moje czytelnicze "ja" czasami potrzebuje czytadła. Najlepiej takiego babskiego. Ach i popełniłam wartościowanie. Jednak niejednokrotnie w tym miejscu tłumaczyłam (się), że nie taka kobieca literatura straszna jak ją malują.

Na "Klub Matek Swatek" miałam ochotę od dawna. Polowałam w konkursach, w końcu - wykazując się chyba pierwszy raz czytelniczą cierpliwością - doczekałam się kieszonkowego wydania i zainwestowałam całe 10 zł. Nie zmniejszyło to mojego apetytu na tę książkę, jednak powędrowała na półkę i czekała. Jak mówi jedna z najprawdziwszych prawd czytelniczych - do własnych książek najdalej. Jednak pojawiła się okazja - a mianowicie kontynuacja (recenzja już wkrótce). Jako, że porządek być musi - "KMS" został ściągnięta z półki i ... pochłonięta w piękną , jesienną niedzielę. 

Mamy główną bohaterkę - Ankę, nauczycielkę po 30., niezamężną. Jako, że nie zapowiada się  rychła zmiana stanu cywilnego - matka Anki, Beata biadoli i naciska. Z pomocą przychodzą przyjaciółki Beaty - szalone babeczki w trakcie menopauzy. Działają one pod szpiegowskim kryptonimem KMS, która to organizacja zajmuje się stwarzaniem przypadków w wyniku których opieszałe pociechy zakładają swoje gniazdka. Metody mają iście profesjonalne i bezpardonowe, a skuteczność ich działań bywa porażająca. Anka kupuje okazyjnie mieszkanie od ... prostytutki, która urządziła w tym miejscu klasyczną dziuplę (jakkolwiek to słowo w tym zestawieniu brzmi). Ów panna lekkich obyczajów, o pseudonimie Sowa, zostawiła jednak po sobie kilka niezałatwionych spraw ...

Intryga - godna porównania z Joanną Chmielewską (którą uwielbiam!). Tu się wszystko mota, zakręca, absurdzi. Ewa Stec pakuje przeogromną dawkę ironii w dialogi postaci. Humor stoi na dobrym, momentami wyśmienitym, poziomie (babcia Anki - dla mnie pierwsza klasa!). Akcja płynie wartko, wątki gmatwają się, nakładają, w pewnym momencie pogubiłam się totalnie w wątku gangsterskim. Jeśli jednak potraktujemy książkę jako rozrywkę - nie zawiedziemy się. Momentami detale wydają się być bardzo nierealistyczne, ale nie przeszkadza to w ogólnym odbiorze książki. 

Głównym atutem - dla mnie - były dialogi i postaci wyciągnięte niemal żywcem z kryminałów Joanny Chmielewskiej. Parokrotnie (a wierzcie mi na słowo - rzadko to popełniam) zdarzyło mi się wybuchnąć gromkim śmiechem (torturowanie Edzia, scena cmentarna). Na plus przy ocenie zapracowała też próba zawiązania akcji w sposób (na szczęście!) niezbyt szablonowy. Ubawiłam się przy KMS przednio.

Podsumowując - idealna książka na weekend, plażę, podróż transportem publicznym (uwaga na współpasażerów - vide: wybuchy śmiechu). Zabawna, lekka, przerysowana, ale zdecydowanie odprężająca. Idealna dla kobiet od 25 roku wzwyż. Pozostaje gorąco prosić Tego Na Górze, żeby nie natchnął naszych Rodzicielek i nie popchnął ku takim działaniom. A książkę polecam jako odstresowywacz.

Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo Otwarte 2010, s. 400
Biblionetka: 4,32/6
Moja ocena: 4+/6

sobota, 24 września 2011

Cyrk rodzinny - Danilo Kiš




Obcowania z literaturą Bałkanów ciąg dalszy. O ile "Kultura kłamstwa" D. Ugresic była lekturą wymagająca, o tyle "Cyrk rodzinny" raczej mnie przerósł. Lub czytałam go w nieodpowiednim momencie. Trudno jest mi jednoznacznie ocenić moje wrażenia po lekturze. Może powinnam takiej prozie poświęcić więcej czasu? A może potrzebne jest lepsze przygotowanie literackie, aby w pełni nacieszyć się takim pisarstwem?

"Cyrk rodzinny" to trzy powieści w jednej. Na pomysł taki wpadł sam autor. Powieść otwiera zbiór opowiadań "Wczesne smutki". Sam autor określił je jako "kolorowe szkice w bloku" i takie właśnie są te opowiadania - jak dziecięce bazgroły - niczym nieograniczona plastyczna wyobraźnia buduje świat niepodobny do tego rzeczywistego, jednocześnie akcentując to, co dla bardzo wprawnego dziecięcego oka najważniejsze. To wspomnienie, niejednokrotnie poszatkowane, które wypływają w różnej konfiguracji i z różnym natężeniem. Tę część czyta się łatwo, sprawnie. Język jest niezwykle barwny, plastyczny. 

Kolejna w zbiorze jest powieść "Ogród, popiół". I tu toposem jest dociekanie prawdy o ojcu. Tutaj nawet ja, niewprawnym okiem, wyczuwam z daleka Brunona Schulza. Podobne opisy - snów, wnętrz, ojca, sytuacji. I bardzo podobne podejście do rzeczywistości - doprawione niemal tragiczną groteską. 

Ostatnia część - "Klepsydra" przysporzyła mi najwięcej kłopotów i to właśnie na niej utknęłam najdłużej. Sam autor mówił o tym, że jest to powieść antropologiczną, mając na uwadze słownikowe znaczenie tego słowa - czyli według Danilo Kisa "Klepsydra" to powieść o człowieku w ogóle. Dużo przemyśleń filozoficznych, nawiązań do historii, literatury. Ponadto sporo odniesień do poprzednich części, co doskonale tłumaczy powstanie idei "Cyrku rodzinnego". Ugrzęzłam i to niestety w negatywnym tego słowa znaczeniu. Męczyłam i męczyłam. O ile z poprzednich dwóch części wyniosłam sporo dobrych wrażeń, o tyle "Klepsydra" zwyczajnie mnie przerosła. 

Sposób narracji i klimat geograficzny powieści przypominał mi nieco "Księgę ojców" M. Vamosa, co jest naturalną konsekwencją węgierskiego pochodzenia autora. Naprawdę niezwykle trudno jest mi jednoznacznie określić, czy powieść była zła czy dobra. Mam świadomość, że przerosła mnie, mimo, że początkowo czerpałam sporo frajdy. Zabrałam się do niej z nastawieniem, że chwytam za literaturę bałkańską, a tutaj tej bałkańskości jakby mniej. Mimo wszystko polecam, gdyż językowo jest to bardzo dobra powieść, a wielbiciele Brunona Schulza znajdą wiele radości w tej prozie.

Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo Czarne 2006, s. 616
Biblionetka: 5,00/6
Lubimy czytać: 3,8/5
Moja ocena: 4+/6

wtorek, 13 września 2011

Kultura kłamstwa (eseje antypolityczne) - Dubravka Ugrešić




Wpadłam w ciąg literatury bałkańskiej. Mam różne zobowiązania, a nie jestem w stanie powstrzymać się od czytania książek. TYCH książek. Tegoroczny urlop spędziłam na Bałkanach. Byłam w Bośni, Serbii. Nie mogę, naprawdę nie mogę, wyrzucić tych miejsc z mojej głowy. Przylgnęły do mnie. I cały czas wracam do nich i myślę, i wciąż zadaję to pytanie "po co była ta wojna?". Tamtejsi mieszkańcy kwitują takie pytania wzruszeniem ramion: "I tak nie pojmiesz". Mimo tego staram się. Staram się tak bardzo ... i nadal nie rozumiem.

Dubravkę Ugresic kojarzyłam - troszkę z "Bluszcza", troszkę z innych blogów. Tytuł tej powieści oraz jej tematyka, szczególnie po tym, o czym piszę we wstępie, sugerowały, że to lektura dla mnie. Na ten czas i tę chwilę. Nie spodziewałam się, że może to być lektura aż tak bardzo uniwersalna. I tak bardzo zmuszająca do myślenia i próby odpowiedzi na pytanie: kim jesteśmy my, my czyli ci, którzy pochodzą z tej innej, wschodniej, środkowej, postkomunistycznej, ale jednak Europy. 

"Kultura kłamstwa" to zbiór esejów, poszatkowanych na krótsze podrozdziały, które są raczej luźno ze sobą powiązane. Niejednokrotnie przeplatane krótkimi, anegdotkami (co, zdaję sobie z tego sprawę, najlepszym słowem nie jest). Autorka porusza takie tematy jak wojna, demokracja, muzyka, literatura. Natarczywie pyta (samą siebie? czytelnika?) czym takim jest narodowość? I czy w jej przypadku nie jest to jakiś okrutny żart. Przez kilkadziesiąt lat była Jugosławianką. A później? Kim była? No właśnie kim? Autorka stara się znaleźć wytłumaczenie dla absurdalnej sytuacji w jakiej zostali postawieni mieszkańcy byłej Jugosławii. 

D. Ugresic o wojnie pisze w podobny sposób jak N. Velickovic - ironizuje, doprawia absurdem. "Rzeczywiste ofiary były zbyt realne, by mogły być prawdziwe"*. Autorka ma wyjątkowy dar trafnego puentowania swoich wypowiedzi. Robi to w iście mistrzowski sposób - aż chce się przyklasnąć.  Autorka bryluje świetnym językiem - czytanie "Kultury kłamstwa" było dla mnie jednym z najprzyjemniejszym czytelniczych doznań. Spory wpływ miało też pewnie tłumaczenie pani Doroty Cirlić. To po prostu istna językowa rozpusta. Przesmaczna.

A czy dowiedziałam się czegoś więcej o Bałkanach? Tak. Zdecydowanie tak. Fenomenalna jest część dotycząca jugo-mężczyzny. To tak naprawdę pretekst, aby opowiedzieć o kobietach i ich roli w tym, jakżeby inaczej, patriarchalnym społeczeństwie. Świetny jest również esej poświęcony narodowości. Rozjaśnia nieco obraz wojny na Bałkanach. Należy tutaj podkreślić, że autorka nie gloryfikuje żadnej ze stron konfliktu. Obrywa się tutaj i Chorwatom i Serbom. Dubravka Ugresic wielokrotnie używa słowa "wstyd" - "Obywatele kraju, którego już nie ma, giną od pocisku, noża, bomby, ale nikt jeszcze z ponad dwudziestu milionów ludzi nie umarł i nie umrze ze wstydu. Albowiem wstyd to głęboko indywidualne uczucie" **.

Czy polecam? I to jak. Prawdopodobnie jedna z lepszych książek, jakie przeczytałam w życiu. Doskonały język, ogromny dystans autorki do samej siebie i kultury w której wyrosła. Trafne spostrzeżenia. Zmuszanie do myślenia. "Kultura kłamstwa" to naprawdę świetny zbiór esejów. Polecam gorąco!

* D. Ugresic "Kultura kłamstwa (eseje antypolityczne)", Wyd. Czarne 2006, s. 336.
** tamże, s. 296.

Kategoria: publicystyka literacka/eseje
Wydawnictwo Czarnr 2006, s. 420
Biblionetka: 4,91/6
Moja ocena: 6/6

sobota, 10 września 2011

Ostatni taki Amerykanin - Elizabeth Gilbert





Czym jest Amerykańskie Pogranicze? To pas ziemi, który stopniowo przesuwał się ze wschodniego wybrzeża na zachód. Jednak na to pojęcie składało się coś więcej niż tylko ziemia - było to wiele elementów, które ukształtowały tzw. Legendę Dzikiego Zachodu, czyli byli to Indianie, kowboje. Amerykanie są bardzo przywiązani do legend pionierów - ludzi, którzy zasiedlali dzikie tereny, niezamieszkane wcześniej przez nikogo, nawet przez rdzenną ludność. Bohaterem powieści Elizbeth Gilbert jest człowiek, który zdecydował się na taki styl życia do którego zmuszały te tereny.

"Ostatni taki Amerykanin" to historia chłopaka z Karoliny Południowej, Eustace'a Conway'a, który w wieku siedemnastu lat wyprowadził się z domu rodzinnego, aby mieszkać w tipi w lesie. Kilka lat później pokonał pieszo Szlak Appalachów (jego długość wynosi ponad 3500 km), jak również ustanowił rekord świata podróżując konno od Atlantyku do Pacyfiku. Przyznam szczerze, że do powieści odnosiłam się ze sporym sceptycyzmem. Elizabeth Gilbert darzę średnią sympatią, nie zachwycił mnie jej "bestseller" - "Jedz, módl się, kochaj". I tematyka - amerykańska do bólu. "Ostatni taki Amerykanin" miał u mnie pod górkę. Lecz w imię zasady "nie oceniaj książki po pozorach i okładce" zaczęłam czytać i ... okazało się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują.

Elizabeth Gilbert podjęła się niezwykle trudnego zadania. "Ostatni taki Amerykanin" to nie tylko wnikliwa biografia Eustace'a Conway'a, lecz również próba prześledzenia zjawiska komun utopijnych, jak również sensu życia z dala od cywilizacji. Postać najsłynniejszego w Stanach Zjednoczonych naturalisty zdaje się być jedynie pretekstem do analizy jakości naszego życia w mieście. "Prawdziwy amerykański chłopiec odziedziczył zbyt dużo ducha pionierskości, by czuć się w mieście jak w domu" - tak mówi główny bohater powieści. Po przeczytaniu tej książki, nie sposób nie zgodzić się z tym stwierdzeniem.

Eustace Conway stworzył Żółwią Wyspę, miejsce "odosobnienia", w którym realizuje swoją ideę współgrania z przyrodą. Jest to miejsce w którym Eustace do dziś naucza jak żyć w taki sposób, w jaki robili to nasi przodkowie. Uprawia się tam warzywa, hoduje zwierzęta, następnie wyrabia się przedmioty codziennego użytku, jak również żywność. Eustace uczy polować na zwierzęta. Najważniejszą nauką, którą można jednak wynieść z pobytu w tym miejscu jest prawda życiowa, że tylko żyjąc w zgodzie z naturą, dostosowując się rytmem swojego życia do jej rytmu, możemy żyć w pełnym zadowoleniu, którego nigdy nie uzyskamy mieszkając w mieście.

Elizabeth Gilbert starała się ukazać kontrowersyjną postać naturalisty z jak największą wnikliwością. Pyta o niego osoby, które miały okazję współpracować, mieszkać, żyć. Eustace jest osobą niezwykle ambitną, a co za tym idzie stawia ogromne wymagania nie tylko przed samym sobą, ale również przed innymi. Wykonuje ciężką pracę fizyczną po kilkanaście godzin dziennie, siedem dni w tygodniu. Wymaga tego samego od osób, które zgłosiły się do niego jako uczestnicy kursu na Żółwiej Wyspie. Eustace jest przeciwny używkom, zbyt rozwiązłemu prowadzeniu się. Stopił się z naturą w takim stopniu, że stał się niemal tak samo surowy. Powodem takiego zachowania było zapewne jego trudne dzieciństwo - z jednej strony matka, która starała się wychować syna jak najbliżej natury, z drugiej strony despotyczny, surowy, wymagający ojciec, którego Eustace nigdy nie był w stanie zadowolić, a pierwszą, dość nieśmiałą pochwałę usłyszał dopiero z okazji swoich 39. urodzin. Wydaje się, że kwintesencję jego życia stanowi ciężka praca fizyczna. Nie wszyscy, którzy trafiają do jego zakątka zdawali sobie z tego sprawę. Powodowało to wiele spięć, niezadowoleń, a sam Eustace zniechęcił się do prowadzenia kursów "przetrwania".

"Ostatni taki Amerykanin" to w gruncie rzeczy świetny reportaż. Elizabeth Gilbert w tej odsłonie jest dla mnie dużo bardziej atrakcyjna, niż w mdłym (według mnie!) "Jedz, módl się, kochaj". Wnikliwe podejście do tematu, świetny język, doskonałe puenty, dopuszczenie do głosu wielu postaci. Jest to reportaż w nieco innym stylu, niż te które znamy chociażby z naszego polskiego podwórka, jednak ... to naprawdę dobra książka. Po raz pierwszy miałam okazję zmierzyć się z tematem naturalistów - ludzi żyjących zgodnie z rytmem natury, czerpiących z jej darów, ale i szanujących ją. Eustace wielokrotnie podkreśla, że należy pamiętać o tym, że po nas jeszcze ktoś przyjdzie w to samo miejsce i należy zawsze mieć to na uwadze. "Ostatni taki Amerykanin" bezpardonowo krytykuje współczesnych ekologów, którzy nie do końca rozumieją naturalny cykl przyrody. 

Książka momentami szokująca, niepozbawiona obrazków, które dla nas - ludzi z miast- są najzwyklej mówiąc, co najmniej odrażające. Nie można jej jednak odmówić jednego - autentyczności. I na tym właśnie polega fenomen Eustace'a - prawdopodobnie, jak twierdzi E. Gilbert - jest to ostatni taki Amerykanin. Autentyczny i prawdziwy. Polecam gorąco!

Kategoria: biografia, autobiografia, pamiętnik
Dom Wydawniczy Rebis 2011, s. 392
Biblionetka: 5/6
Lubimy czytać: 4/5
Moja ocena: 5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Domu Wydawniczego Rebis.

środa, 7 września 2011

Skarb heretyka - Scott Mariani




Po "Kodzie da Vinci" Dana Browna namnożyło się thrillerów z wątkiem historycznym/archeologicznym/religijnym/jakimkolwiek innym. Schemat mniej więcej podobny - bohater - wcielenie wszelkiego dobra, niesamowite odkrycie (przełomowe, burzące dotychczasowy porządek świata), przeciwnik - dla odmiany wcielenie wszelkiego zła, gonitwa przez pół świata, po drodze mnóstwo bełkotu naukowego, 30 stron przez zakończeniem historii wielka bijatyka, no i szlachetny bohater wychodzi bez szwanku, a tajemnica nie zostaje ujawniona. Na Dana Browna i jemu podobnych mam uczulenie. Z prostej przyczyny - poza drobnymi różnicami, książki brownopodobne są niemal identyczne i ... dość banalne. Bohaterowie są tworzeni według klucza - dobry i zły. Zakończenie jest przewidywalne od samego początku. Literatura plażowa. Po tygodniu nie pamiętasz o czym czytałeś.

W przypadku "Skarbu heretyka" scenariusz powieści w klimacie Dana Browna jest mniej więcej spełniony. Mamy kryształowo czystego w sensie moralnym głównego bohatera Bena, o jak wiele mówiącym nazwisku, Hope. Były żołnierz, który w wyniku traumatycznych wydarzeń odchodzi ze służby i postanawia poświęcić się prowadzeniu firmy, która w wielkim skrócie - ma ratować świat. Złem wcielonym jest tutaj (troszkę mam wrażenie przypadkowo) - Khaled Kamal, terrorysta egipski, który ... chce zapanować nad światem i zniszczyć pięć największych miast świata zachodniego, a przy okazji nieźle obłowić się zabytkami starożytnego Egiptu. Jest i postać niemal dwulicowa (dlaczego "niemal" - odsyłam do książki) - pułkownik Harry Paxton. I mnóstwo postaci pobocznych, mniej lub bardziej ważnych. Co jest tłem historycznym - ukryte skarby pochodzące ze starożytnego Egiptu, a mianowicie z czasów faraona heretyka -Echnatona. Faraon ten, jako pierwszy w historii, postanowił odejść od politeizmu i odrzucił, tradycyjne dla Egiptu wielobóstwo. Kapłani, z dnia na dzień stali się przeciwnikami politycznymi. Jeden z owych kapłanów, postanowił ukryć symbole bóstw, które już ówcześnie stanowiły ogromną wartość. "Skarbiec", w którym je złożył nie został odnaleziony do naszych czasów...

Jak już napisałam wcześniej literatura jest stricte urlopowo-plażowa. Dlaczego? Ano dlatego, że nie da się brać ni troszkę na serio, tego co główny bohater wyprawia. Ben jest nieskazitelny moralnie, nic nie jest w stanie złamać jego moralnego prowadzenia się, jednocześnie psychika bohatera jest skrajnie infantylna. Zakochuje się w kobiecie, którą widzi pierwszy raz i to przez kilka sekund. I to zakochuje się tak, że to dla niej postanawia zbawić świat. Jestem pełna podziwu dla farta bohatera - niczym w bajce - próbuje się do kogoś dodzwonić, ta osoba od razu odbiera telefon, jednak nie chce rozmawiać z Benem. Ten postanawia się udać do niej osobiście, to jest w podróż z Paryża do Edynburga, co zajmuje mu jakieś 4 godziny. Kiedy udaje się na lotnisko oczywiście znajduje czekający na niego samolot, z wolnymi miejscami, który odlatuje już za chwilę. Kiedy dociera do osoby, która nie chciała z nim uprzednio rozmawiać przez telefon, ta nadal siedzi w swoim biurze, jakby na niego czekała. Takich "kwiatków" w "Skarbie ..." niestety, aż za dużo. Skojarzenia z filmami ze Stevenem Seagalem raczej nieprzypadkowo wykluły się w mojej głowie. Ben jest również nadczłowiekiem - pod trzech butelkach wina, zapijanych whisky i dwugodzinnym śnie jest w stanie pokonać trasę Normandia-Paryż. W dwie godziny. Ałć.

Doczepiałam się u pana Litmanowicza o rozwlekłe opisy i wplatanie product placement w powieść "Apsara". Pojawiła się u mnie myśl, czy może nie jest to typowo męska maniera pisania. Zaczynam skłaniać się ku tej hipotezie, gdyż u S. Marianiego jest dokładnie to samo - wino marki X wypił facet ubrany w koszulę Armaniego, pachnący YSL. Prestiż w każdym znaku. Dość drażniące. Dorzućmy do tego teatralne gesty w momentach kluczowych dla fabuły, zupełnie wbijające nas w klimat Stevena Seagala, jak chociażby zapalenie papierosa za progiem budynku, który właśnie wybucha i oddalenie się leniwym krokiem. Moja cierpliwość i wyrozumiałość czytelnicza ma swoje granice. Szkoda, że tłumacz nie zadbał o "klimat" rozmów, bo Arab mówiący do Brytyjczyka "nie rozmawiajmy o d ... e Maryni" brzmi co najmniej zabawnie.

Powieść czyta się sprawnie. Przy założeniu, że sięgamy po literaturę rozrywkową nie rozczarujemy się. Jeśli chcemy przeczytać coś oryginalniejszego - możemy mieć poczucie straconego czasu. Fabuła nie jest wyjątkowo oryginalna. Nic, o czym wcześniej nie można by przeczytać u innych. A można przeczytać fajniej. Na plażę idealne. Poza nią - już mniej.

Kategoria: thriller/sensacja/kryminał
Wydawnictwo MUZA 2011, s. 424
Moja ocena: 3-/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwu MUZA oraz portalu Sztukater.pl.

niedziela, 4 września 2011

Krym. Półwysep rozmaitości ... oraz Lwów, Kijów, Odessa - Artur Grossman




O tym, że jestem zdeklarowaną turkofilką wiecie. O tym, że od dłuższego czasu przymierzam się do analitycznej recenzji przewodników turystycznych po Turcji, już pewnie nie wiecie. A, że po drodze przytrafił się przewodnik po Krymie, a w kolejce czekają kolejne, to myślę sobie po cichu, że rodzi nam się nowa świecka tradycja. I na Bazgradle może znaleźć się miejsce na omawianie przewodników. Niniejszym otwieram nowy rozdział w życiu bloga mego i tamdamdam - na pierwszy ogień idzie przewodnik po Krymie.

O tym, że idealnego przewodnika nie ma pewnie gdzieś słyszeliście. Istnieją jednak prawie idealne. A o tym, czy egzemplarz uznamy za taki, decyduje sposób w jaki podróżujemy. Można jednak zrobić bardzo zgrabny miks przewodnika dla turysty i dla podróżnika. Artur Grossman i Wydawnictwo Bezdroża podjęły się tego zadania. Czy z powodzeniem? Jednoznacznie na to pytanie nie mogę odpowiedzieć, postaram się jednak przedstawić racjonalne argumenty.

Ogromną zaletą tego przewodnika jest spora garść praktycznych informacji. Mimo, iż powinien to być oczywisty składnik każdej publikacji tego typu - nie zawsze tak jest. Często gęsto wydawcy nie potrafią znaleźć złotego środka pomiędzy informacjami praktycznymi a tymi historyczno-kulturalnymi. Przeciętnego turystę, podróżnika mało interesuje dokładna faktografia danego regionu. Artur Grossman historię Krymu potraktował dość drobiazgowo. Na szczęście nie odbyło się to kosztem informacji praktycznych. Znajdziecie tutaj dokładny opis dojazdu na sam półwysep, jak i do kolejnych miast i miasteczek. Kiedy to tylko możliwe autor podaje namiary, cenę, godziny otwarcia, rozkłady jazdy. Nie żałuje również rekomendacji, co przy natłoku zabytków i "miejsc wartych zobaczenia" bywa pomocne. 

Historia regionu, jak wcześniej wspomniałam, została potraktowana bardzo kompleksowo, jednak - i tutaj malutki prztyczek - dość sucho i po szkolnemu. Szkoda, bo Krym jest tłem dla wielu wydarzeń i nieco gawędziarski styl na pewno nie popsułby ogólnego wrażenia. Autor rekompensuje to baśniami i legendami, jak również częścią "Region oczami jego mieszkańców". Jako osoba podróżująca, jak również jako były przewodnik wycieczek, wiem jak nieraz trudno jest znaleźć takie informacje gdziekolwiek, a tutaj są one podane niemal jak na tacy. Ponadto autor sprawnie wprowadził w specyfikę Krymu - dokładnie przedstawił historyczne, etniczne, kulturowe, językowe i religijne uwarunkowania.I tutaj - ukłon w stronę Artura Grossmana - nie zdarzyło mi się przeczytać czterozdaniowej charakterystyki islamu. W dodatku w miarę trafnej.

Opisy miast i miasteczek - dobre. Dużo praktycznych informacji - adresowych, gastronomicznych, noclegowych. Namiarów sporo z pełnym przekrojem cenowym i jakościowym, także każdy znajdzie coś dla siebie odpowiedniego. Są i mapki, jednak w przypadku planów miast dość nieczytelne. Wszelkie atrakcje są naniesione i opisane wprost na mapie, a to dość niewygodne. Jako podróżnik preferuję metodę numerków jako symboli i objaśnień w legendzie. Na uwagę zasługują również przygotowane przez autora propozycje tras - niekoniecznie trzeba je wykorzystać, można jednak zupełnie spokojnie posiłkować się nimi.

Ważny jest też format przewodnika - tutaj jest on zupełnie poręczny. Zmieści się w każdym plecaku. Książka jest klejona - wykonanie wygląda to solidnie i miejmy nadzieję, że nie rozczłonkowałby się w podróży. Bardzo pomocna jest wydrukowana linijka na skrzydełkach okładki - to bardzo ułatwia sprawę podróżującym. Ponadto mamy tam również umieszczone niezbędne informacje - przelicznik podstawowych walut, przydatne zwroty. Minirozmówki tematyczne również zostały umieszczone - dla osób nieznających cyrylicy, również w transkrypcji łacińskiej. Przydatnym dodatkiem jest również bardzo esencjonalne przedstawienie Odessy, Kijowa i Lwowa. Dla tych, którzy planują te miejsca odwiedzić po drodze - oszczędzenie miejsca w bagażu.

Jedno wiem na pewno - na wyprawę (planowaną!) na Krym na pewno wezmę ze sobą tę książkę. Jest w niej wszystko to, czego potrzeba podróżnikowi. Ma pewne niedociągnięcia, ale - naprawdę - nie ma przewodników idealnych. Autor do zadania podszedł ambitnie i moim włóczykijowym nosem czuję, że można mu zaufać.

Kategoria: przewodnik turystyczny
Wydawnictwo Bezdroża 2011, s. 366
Moja ocena: 5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Bezdroża oraz portalu Sztukater.pl.

Człowiek, który pokochał Yngvego - Tore Renberg




Dojrzewanie to najtrudniejszy okres w naszym życiu. Zmienia się nie tylko nasze ciało, ale nasz sposób postrzegania świata. Bunt, który w nas narasta przekreśla wszystko, co do tej pory zwykliśmy uważać za dobre. Sprzeczamy się z rodzicami o błahe sprawy, wierzymy w teorie, które mają zmienić świat, słuchamy dziwnych dźwięków, pijemy jeszcze dziwniejsze rzeczy. Buntujemy się. Im bardziej jesteśmy inni od "normalnych" - tym nasze wewnętrzne "ja" czuje się lepiej. Ma to swój urok? I to jaki. Macie swoje wspomnienia z tego czasu? Bo ja tak.

Bunt Jarlego Kleppa przypada na lata 90. Gardzi on popem lat 80, uważając Duran Duran za szczyt muzycznego obciachu. Teraz słucha kapel punkowych, których teksty mówią o tym, jak zmienić świat. Jest przeciwny wszystkiemu co burżuazyjne, kapitalistyczne. Razem z kumplami z liceum grają w kapeli Mathias Rust Band - ich kawałki to wykrzyczany bunt przeciwko miejscu i czasom, w których przyszło im dorastać. Nosi się jak punk, pije, pali, ma swoją dziewczynę. Ma 17 lat. Pewnego dnia na korytarzu szkolnym zauważa Nowego. Spokojnego, pogodnego chłopaka, w dżinsach i jasnym sweterku. Z grzecznie ułożonymi włosami. Zupełne przeciwieństwo. Ciepło przechodzi przez jego ciało. Jarle zakochuje się w nieznanym "drętwiaku".

Z dnia na dzień Jarle staje się, lub przynajmniej stara się stać, chłopakiem, takim jak Yngve. Włosy z długich, nieokiełznanych piór stają się krótką, grzeczną fryzurą. Wcześniej gardził jakąkolwiek formą ćwiczeń fizycznych - teraz zapragnął grać w tenisa z Yngvem. Również pop, którego słucha Yngve - nabiera w oczach Jarlego większej wartości. Stara się zachowywać jak grzeczny chłopak. Dlaczego? Zakochał się i nie potrafi tego wytłumaczyć.

W powieści króluje muzyka, co dodatkowo wbija w klimat nastoletniości. Kiedy masz 17 lat ludzi klasyfikujesz według prostego klucza - muzyka, której słuchają. Muzyka jest wtedy kwintesencją człowieczeństwa. Kawałek godny Twego uznania musi mieć dobry tekst. Taki o którym będziesz mógł porozmawiać z najlepszym przyjacielem. Jarle przeprowadza mnóstwo dyskusji muzycznych ze swoim najlepszym kumplem Helge. Muzyka tworzy ich tożsamość. Tore Renberg naszpikował powieść odniesieniami muzycznymi, dzięki czemu nie sposób nie czuć klimatu "tamtych lat". 

Autor pokazuje proces usilnej przemiany Jarlego w człowieka, takiego jak Yngve. Prowadzi to do niemal destrukcyjnych zachowań - Jarle rani matkę, najlepszego przyjaciela, swoją dziewczynę Katrinę. Walczy pomiędzy dwiema osobowościami - Jarle przed Yngve i Jarle po Yngve. Momenty, w których stary Jarle bierze górę to, moim zdaniem, najbardziej spektakularne sceny w tej powieści. Mocne, dosadne, brutalne. Doskonale kontrastują one z momentami, w których Jarle analizuje swoje uczucie do Yngvego. Z brutalnego, zbuntowanego przeciwko niemal wszystkiemu nastolatka, przemienia się w chłopca zauważającego harmonijną budowę ciała Yngvego, zachwycającego się jego urodą. Doskonale napisane, "miękkie" fragmenty powieści.

Było to moje pierwsze spotkanie z literaturą norweską. Proza pozbawiona niepotrzebnych wypełniaczy stylistycznych, kwiecistych opisów. Oszczędna w formie, lecz przesycona emocjami. Historia o tym, jak trudny jest czas w którym budujemy swoje przyszłe "ja". O tym, jak trudno jest odnaleźć się w gąszczu idei, które kuszą nas, kiedy mamy naście lat. Trudno jest mi jednoznacznie ubrać w słowa co ujęło mnie w "Człowieku ..." najbardziej. To po prostu kawałek niezłej literatury, którą trudno jest mi porównać do czegokolwiek, co uprzednio czytałam. Polecam, zdecydowanie polecam, koniecznie z debiutancką płytą The Smiths w tle.

Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo Akcent 2011, s. 360
Biblionetka: 4,77/6
Moja ocena: 5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Akcent oraz portalu Czytanieszkodzi.pl.

sobota, 3 września 2011

Koczownicy - Nenad Veličković




Tegoroczny urlop miałam okazję spędzić w niesamowitym miejscu na naszym kontynencie. Byłam na Bałkanach - przejechałam i Bośnię i Hercegowinę. Widziałam Sarajewo. Miasto robi ogromne wrażenie. Niemal na każdym kroku można (nawet jeśli nie patrzy się uważnie) ślady nie tak wcale odległej wojny. Mieszkańcy Sarajewa nie opowiadają o niej chętnie, , tłumacząc, nieco z przekorą, że i tak nie pojmiemy o co w niej chodziło. Spacerując uliczkami Starego Miasta miałam w głowie dwie rzeczy: Bono śpiewającego "Miss Sarajevo" oraz treść książki Krzysztofa Jednachowskiego, którą miałam okazję recenzować wcześniej. Wróciłam BiH oczarowana i teraz pojawi się u mnie wiele recenzji literatury bałkańskiej. 

Rozpoczęłam od "Koczowników" Nenada Veličkovića. Dlaczego? Ano dlatego, że opisuje on tę wojnę inaczej. Podobnie, jak mówili o niej Bośniacy. Nie sposób nie uśmiechać się, kiedy czytamy tak smakowicie doprawioną ironią książkę. ALE nie sposób nie stłumić tego uśmiechu, kiedy mamy świadomość tego, że pod ironią ukrywają się bardzo gorzkie słowa.

Historia jest opowiadana przez kilkunastoletnią dziewczynę - Maję. Studentka ćwiczy pisanie poprzez notowanie wydarzeń, które mają miejsce podczas oblężenia Sarajewa. Jako, że jest córką dyrektora Muzeum, w którym to ukrywają się przed ostrzałem wraz z matką, ojcem,  babcią, bratem oraz jego żoną, dwoma przyjaciółmi - Juliem i Brkićiem oraz dalmatyńczykiem - Sniffim. Wydarzenia nie są przedstawiane chronologicznie, a rozgrywają się w 1994 roku.

Postaci przedstawione w powieści są niesamowicie barwne, interesujące. Nieco przerysowane karykaturalnie - ojciec, jako dyrektor Muzeum pieczołowicie pilnuje wszystkich eksponatów, broni Muzeum przed wojskowymi, którzy zamierzają urządzić w budynku sztab. Matka, wegetarianka ze szkoły makrobiotycznej, regularnie uprawiająca jogę, która potrafi przyrządzić kawę niemal z każdej rośliny. Brat przyrodni Mai, Davor, dziennikarz radiowy, który po wyrzuceniu go z pracy próbuje uniknąć mobilizacji (ukrywa się w tym celu w Muzeum, przebrany za żołnierza-eksponat). Jest i jego żona, Sanja - ciężarna, która wykorzystuje Davora wręcz przeperfidnie, prosząc o spełnienie coraz bardziej wysublimowanych zachcianek. Mamy tutaj również babcię - Gretę, która odpowiedzi na każde pytanie szuka poprzez ułożenie miniaturowego pasjansa. Babcia jest ponadto w posiadaniu tajemniczej czarnej skrzyni, w którą bardzo chętnie zajrzałby Julio - partyzant w czasach II wojny światowej, a obecnie kolaborant do potęgi. Przehandluje i zorganizuje niemal każdy pożądany produkt. Jest w nieustannym konflikcie z Brkićiem, gdyż w młodości zakochani byli w tej samej dziewczynie. Są i postacie poboczne, jak wszędobylska i przewścibska sąsiadka, której szczytem marzeń jest elektroniczny termometr. Plejada postaci bardzo specyficznych.

Absurd goni absurd. Żołnierze rekwirują wszystkie eksponaty broni z Muzeum, celem ich wykorzystania w trakcie ataku. Matka Mai regularnie przygotowuje mięso z mąki, które w smaku przypomina starą gąbkę, ale wszyscy zgodnie twierdzą, że smakuje jak sznycel. Smaczków takich jest mnóstwo. Pomiędzy tymi dość groteskowymi historiami, autor wplata gorzkie refleksje na temat samej wojny. Pomoc humanitarna w postaci paczek, które otrzymują mieszkańcy Sarajewa, wydaje się być jedynie wyciszeniem sumienia przez Zachód. No bo nie samą pomocą, skoro puszki zawierają wieprzowe - zakazane dla muzułmanina - mięso. 

Powieść przedstawia zupełnie odmienny obraz konfliktu. Bez patosu, dramatyzmu. Nie oznacza to jednak, że wojny nie ma. Jest, ale pokazana w całej absurdalności. Co wzmacnia przekaz. Zdecydowanie polecam. Nie mam pojęcia, czy to specyfika literatury Bałkanów -czytałam jedynie "Słownik chazarski", który był w podobnym klimacie. Ale jeśli tak - to bardzo "Lubię to!".

Kategoria: współczesna literatura piękna 
Wydawnictwo Czarne 2005, s. 296
Biblionetka: 4,63/6
Moja ocena: 4+/6

.
.
Template developed by Confluent Forms LLC