środa, 29 sierpnia 2012

Madonna. Królowa muzyki pop - E. Fiegel, D. Easlea




Muzykolub ze mnie nadprzeciętny. Słucham dużo, różnie, maniakalnie. Jednak nie zawsze słuchałam tylko muzyki alternatywnej - dawno, dawno temu za siedmioma wsiami, kiedy to byłam dziewczęciem młodym i dźwiękochłonnym, oglądałam MTV. A kochani, musicie wiedzieć, że ówcześnie Music Television nadawała zgodnie ze swoją nazwą - dyktowała trendy muzyczne, karmiła widza prawdziwymi hitami, a dla dzieciaka w raczkującej kapitalistycznie Polsce - godzina styczności z MTV równała się kontaktowi z Wielkim Światem. I wtedy oto moimi największymi muzycznymi idolami stali się Michael Jackson i Madonna. Od tamtych dni upłynęło sporo czasu i wody w Warcie, jednak do dzisiaj jednym z moich filarów muzycznych zostały te dwa gigantyczne nazwiska. 

Lubię biografie. Ten gatunek literacki robi się na szczęście coraz bardziej popularny w naszym kraju - wydaje się w tej tematyce dużo i co najważniejsze - ciekawie. Coraz więcej pojawia się również biografii muzyków (chociażby Boba Dylana). O tym, że Madonna jest niekwestionowaną królową muzyki pop nie trzeba chyba nikomu przypominać. Na okładce "Madonny. Królowej muzyki pop" umieszczono słowa Marka Niedźwieckiego: "Gdyby nagrała tylko Like a prayer, Vogue, Frozen i Time Stood Still, to i tak miałaby już stałe miejsce w historii muzyki rozrywkowej". Nie sposób nie zgodzić się z tym stwierdzeniem - jej utwory znajdują się we wszystkich zestawieniach najważniejszych piosenek XX. wieku, a albumy w tożsamych listach zajmują najwyższe miejsca. 


"Madonna. Królowa muzyki pop" to biografia przygotowana przez E. Fiegela oraz D. Easlea - dziennikarzy muzycznych piszących dla "The Guardian", "The Sunday Times"  czy "The Daily Telegraph". Chronologicznie przeprowadzają czytelnika przez życiorys Madonny Louise Ciccone - od początków stawianych w rodzinnym stanie Michigan, poprzez pierwsze single ciepło przyjęte w klubach Nowego Jorku, na wielkich sukcesach skończywszy. Biografia została podzielona na dwie części: "Material Girl" oraz "Ray Light", których to tytuły odnosiły się do utworów, które zdaniem autorów były kamieniami milowymi dla piosenkarki. Czytelnik jest przeprowadzany dokładnie i wnikliwie, poznaje szczegóły każdego albumu. Ponadto każdy utwór umieszczony na wydawnictwie został przez autorów omówiony i zrecenzowany. 


Bardziej niż biografią "Madonna" jest mocno rozbudowaną recenzją muzyczną - lwią część książki stanowią fachowe opisy jej utworów, informacje o jej producentach i ich dokonaniach, jak i szczegółowe opisy tras koncertowych. Oczywiście - to muzyka stanowi o Madonnie, jednak po biografii spodziewałam się czegoś więcej - chociażby próby postawienia jakichkolwiek pytań i uzyskania na nie odpowiedzi. Książka przypomina nieco w swojej formie dobrze przygotowaną pracę magisterską - nie zabraknie tu wielu interesujących faktów, jednak nadal będzie to tylko sucha rozprawa naukowa, bez odniesień do tak zwanych "czynników ludzkich". Można przecież napisać biografię fabularyzowaną, którą będzie się ciekawe czytać - przykładami niech będą chociażby "Open. Autobiografia tenisisty" A. Agassiego czy "Ostatni taki Amerykanin" E. Gillbert. Zabrakło mi bardzo tego ludzkiego aspektu w historii o Madonnie. Ogrom wiedzy i pracy autorów jest niezaprzeczalny, jednak przeciętny czytelnik (za jakiego się przecież uważam) będzie przytłoczony natłokiem szczegółowych informacji o działalności producenckiej Madonny czy też inspiracjami, którymi kierowała się przy tworzeniu kolejnych albumów.


Na temat życia prywatnego nie dowiemy się więcej niż z opisu na Wikipedii. Należy to jednak zapisać jako plus - omijając szerokim łukiem pikantne szczegóły skandalistki (za jaką Madonna nieraz uchodziła), autorzy skupili się na tym, co najważniejsze - czyli muzyce. Z przytoczonych przez nich opisów dowiedziałam się jak wiele pracy i serca artystka wkładała w każdy kolejny album, przygotowanie koncertów, jak wiele pomysłów rodziło się w jej głowie. Ogromnym zaskoczeniem jest dla mnie fakt, jak wielu artystów wypromowała poprzez swoją wytwórnię - wystarczy wymienić chociażby Alanis Morissette czy Me'shell Ndegeocello. Sporo miejsca autorzy poświęcają ponadto działalności filmowej i filantropijnej Madonny. Wszystko podparte datami, nazwiskami i szczegółowym opisem.


Zastanawiałam się komu zarekomendować tę biografię - to, że fani piosenkarki sięgną po nią, to pewne. Polecam książkę gorąco osobom piszącym o muzyce tudzież aspirującym do tego - szczególnie takim, które chcą być postrzegane za profesjonalistów. Autorzy dają lekcję fachowego opowiadania o artyście z ogromnym dorobkiem - dawka wiedzy została odmierzona w odpowiedniej proporcji i zachęca do dalszych poszukiwań. Mnie skłoniła do starcia kurzu ze starych kompaktów Madonny i odsłuchiwania jej największych hitów - "Like a prayer" nigdy się dla mnie nie zestarzeje.


Kategoria: biografia

Wydawnictwo Pascal 2012, s. 288.
Biblionetka: 4/6
Lubimy czytać: 6,5/10
Moja ocena: 4/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Pascal.

sobota, 25 sierpnia 2012

Poszukiwacze marzeń - Patricia Shaw




Patricia Shaw to jedna z pierwszych autorek, które odkryłam dzięki blogom książkowym. Cała moja przygoda rozpoczęła się cztery lata temu, nie istniał wtedy jeszcze serwis pozwalający umieszczać książki na wirtualnych półkach, zdana więc byłam jedynie na zwykły notes. I wynotowana tam Patricia Shaw czekała na swoją kolej. Kiedy przyuważyłam jej książkę na bibliotecznej półce pomyślałam, że warto przystopować z pędem za nowościami i sięgnąć po coś starszego. Coś, co chciałam kiedyś bardzo przeczytać. 

Przyznam się od razu - uwielbiam historię podawaną w fabularyzowanej postaci. Historię, jako dyscyplinę naukową, kocham samą w sobie, jednak przedstawianie jej w lżejszej formie ubóstwiam. Dlatego wszelkie powieści z przymiotnikiem "historyczna" biorę w ciemno. W przypadku "Poszukiwaczy marzeń" mamy do czynienia z historią Australii - pod koniec XIX wieku do wybrzeży Australii przybywają imigranci z ówczesnych Prus. Pod przywództwem pastora Beitza zasiedlają okolice rozwijającej się osady Bundaberg. Mimo trudności walczą z naturą i uprzedzeniami, zakładają misję, budują zbór protestancki. 

Gdybym miała przyrównać z czym skojarzyli mi się "Poszukiwacze marzeń" bez wątpienia przywołuję powieści Barbary Wood. Podobnie jak u niej - fabuła osadzona w historii, ciekawe postaci, stylistyka serialowo-obyczajowa. Lekko, łatwo i nieskomplikowanie. Tutaj również nie brakuje wydarzeń nadnaturalnych oraz rozwiązań nieco odbiegających od rzeczywistości. Przyjmuję jednak tego typu powieści jak balsam - czyta się szybko, jest ciekawie, przy okazji można poznać dzieje i historie z których wcześniej nie do końca zdawałam sobie sprawę. Bardzo na plus w "Poszukiwaczach ..." są właśnie opisy początków osadnictwa w stanie Queensland w Australii. Sugestywnie, ciekawie i interesująco można podać historię, która w podręcznikach pewnie wyglądałaby nudno.


Trudno jest mi jednoznacznie ocenić postaci. Z jednej strony ich mnogość nadaje kolorytu powieści. Ciekawe zostały zarysowane ich charaktery - różnią się między sobą, wzbudzają sympatię, bądź antypatię. A skoro pojawiły się takie odczucia, to oznacza, że zostały nakreślone nieco papierowo, bo ktoś jest albo bardzo dobry, albo bardzo zły. A to już takie fajne nie jest. Odniosłam wrażenie, że autorce zabrakło pomysłu na dokończenie losów - fabuła rozwijała się bardzo interesująco i gdzieś na kilkudziesięciu ostatnich stronach te idee się ulotniły. Wątki zostały wykończone prosto i naiwnie. I to zostawiło we mnie jakiś taki niesmak. 


"Poszukiwacze marzeń" to lekkie czytadło z solidną podbudową historyczną. Nie jest to literatura wysokich lotów, ale czyta się sprawnie, szybko i ma się z tego czytania sporą frajdę. Polecam na leżaczki, do pociągu i fotela. Miłośnicy Barbary Wood nie zawiodą się pisarstwem Patricii Shaw.


Kategoria: współczesna literatura piękna

Wydawnictwo Książnica 2007, s. 556.
Biblionetka: 4,31/6
Lubimy czytać: 6,47/10
Moja ocena: 4/6

piątek, 24 sierpnia 2012

Facet na telefon - A. J. Gabryel




Zupełnie nie wiem jak, kiedy i dlaczego tak szybko, ale rynek nowości książkowych erotykami stoi. Jeszcze kilka miesięcy temu było cicho o owym nurcie, a teraz mam wrażenie, że niemal nic innego się nie wydaje i o innych książkach się nie mówi. Wystarczy wymienić "Wilgotne miejsca" Ch. Roche czy "Pięćdziesiąt twarzy Greya" E. Leonard. Te dwa tytuły niemal już wyskakują z lodówki - wszyscy o nich piszą, brać recenzencka (ta bardziej i mniej profesjonalna) podzieliła się na dwa fronty - ostra krytyka bądź doszukiwanie się nowego zjawiska socjologicznego. Obiektywnie jednak - powieści z pieprzykiem są na fali. W ten trend doskonale wstrzelił się A. J. Gabryel i jego "Facet na telefon".

Wymienionych przeze mnie powyżej powieści nie czytałam (jeszcze), jednak pozwolę sobie przytoczyć opinie mądrzejszych ode mnie, iż do kanonu raczej nie wejdą. Podobnie będzie z "Facetem na telefon" - literatura wysokich lotów to moim zdaniem nie jest. Fabuła jest prosta - poznajemy losy Adama, który opowiada o spotkaniach z klientkami, korzystającymi z jego usług. Usług niebagatelnych bo tytułowy facet jest panem do towarzystwa. W każdym tego słowa znaczeniu. Literacko owszem  poprawnie, język niepokaleczony, ale polotu tutaj nie znajdziemy. Narratorem jest Adam, bądź osobnik wszechwiedzący czytający w myślach kobiet korzystających z usług żigolaka. Całość sprawia wrażenie dość prostej historyjki, jest mieszanką mocno oklepanych elementów rodem z opowiadań erotycznych ze znośną dawką filozofii życiowej uprawianej przez Adama. Powieści za gniot mimo tego, co napisałam jednak nie uznaję. Dlaczego? Odpowiedź poniżej.

Czyta się sprawnie, szybko i bardzo przyjemnie. Wciąga, po prostu wciąga. Mimo, że momentami jest naiwnie i raczej stereotypowo, to nie można odmówić autorowi subtelności, namiętności i po takiego jakiegoś zdrowego erotyzmu. Przyczepiłam się w recenzji "Życia w tropikach" do niesmacznych, nieciekawych, nierealnych i wyolbrzymionych opisów podbojów łóżkowych autora - w przypadku "Faceta na telefon" jest w porządku. Seks tutaj jest smaczny, nęcący, niemal skrojony na potrzeby kobiety-czytelniczki. Jednak jest i druga strona medalu - tytułowy bohater jest  w gruncie rzeczy smutnym człowiekiem i seks nie smakuje mu tak, jak (moim zdaniem) powinien. Chociaż pod koniec lektury pojawiła się w mojej głowie refleksja - czy ten smutek to jest wynikiem spojrzenia na problem z mojej perspektywy?

Ponadto panuje w tej powieści swoisty chaos. Prawdopodobnie wynika to z faktu, że książka powstała na fali popularności bloga autora. Mnogość bohaterek-klientek wprowadza spore zamieszanie, jednak z drugiej strony wrzuca w dość ciekawy stan ducha - tyle kobiet, ciał, zachcianek, pragnień. Na minus zapisuję również mocno snobistyczne product-placement - te wszystkie Gucci, Armani, Gaultiery, Belvedere i inne to mocno niepotrzebne dodatki. Rozumiem ich funkcję, jednak uważam je za zbędne.

W trakcie czytania w mojej głowie pojawiło się pytanie - czym "Facet na telefon" różni się od jakiegoś tam harlequina czy innego romansu, w którym przecież znajdę równie pikantne opowieści? Może jest to próba nieco głębszego potraktowania tematu? Powieści o kurtyzanach nie brakuje, wiele z nich weszło do kanonu, a temat męskich prostytutek to nadal swoista niewiadoma, a nawet tabu. I to było dla mnie największą wartością - możliwość spojrzenia na profesję z odmiennego punktu widzenia. Co więcej - autor wyliczył sporo przyczyn dla których kobiety decydowały się skorzystać z usług Adama i wierzcie mi - przekrój jest naprawdę imponujący. I mocno niejednoznaczny.

Idzie nowe w literaturze. Erotyka zdecydowanie będzie królować na półkach księgarskich w ciągu najbliższych miesięcy. Chic lit wkracza w nowy wymiar. Dobrze czy źle? Nie mnie oceniać. Zachęcam do wyrobienia własnej opinii - czytając zarówno nowości, jak i poznając  klasykę gatunku.  "Facet na telefon" skłonił mnie do przemyśleń, pytań, zdefiniowania swoich poglądów. Nie każda powieść ma taką moc. I chociażby dlatego warto ją przeczytać.

Kategoria: współczesna literatura polska
Wydawnictwo Wielka Litera 2012, s. 336.
Lubimy czytać: 6,79/10
Moja ocena: 4/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Wielka Litera.

środa, 15 sierpnia 2012

Fanaberie - Jolanta Wrońska




Lubię tak zwaną literaturę kobiecą. Naprawdę. Co rozumiem przez takie określenie gatunku - ano literaturę o kobietach i dla kobiet. Lekką, wesołą, motywującą. Bardzo lubię. Czytadła - pewnie tak. Niewymagające - może też. Ale nic tak nie odpręża, jak dobre babskie pisarstwo. Bez konotacji negatywnych. Uwielbiam babskie pogaduchy, chaos i hałas temu towarzyszący, tą całą damską komitywę i solidarność jajników. Dlatego takie książki cieszą mnie niezmiernie.

"Fanaberie" kuszą okładką. Jest przecudnie smakowita. Zachęca i wabi tytułem. Obiecuje pyszną historię, która pozwoli oderwać się od dnia codziennego. Prawda? Ano czcigodni - prawda. Historia skrojona na miarę dobrego, dynamicznego filmu. Klara Werner - rozwódka z trójką dzieci i głową na karku, staje przed niemałym problemem. Rekin finansowy zamierza zemścić się za odrzucenie jego zalotów i postanawia wysadzić Klarę z jej własnoręcznie utworzonej firmy. Biznes jest niebagatelny, gdyż mówimy o sieci cukierni z babeczkami i pralinkami o wyszukanych smakach. Arnold Lejman zamierza przejąć interes i zemścić się na Klarze za odrzucone zaloty, jak również zadawnione urazy natury biznesowej. Do akcji wkraczają rezolutne dzieci oraz tajemniczy i przystojny przedstawiciel NIK-u. Tego NIK-u.

W przypadku "Fanaberii" autorka skorzystała ze sprawdzonego scenariusza. Po pierwsze dużo się dzieje, co naturalnie pchało mnie do dalszego poznawania losów bohaterów. Oni z kolei to mocny punkt historii - są wyraziści, bystrzy, bez skazy - każdy chciałby mieć takie dzieciaki jakimi są Zuza, Matylda i Jonatan, taką matkę jak Klara, przyjaciółkę jak Agata, faceta jak Jakub. No i rzecz jasna wroga jak Arnold (czyt. niby groźny, ale rozłożyć go można dwoma sprawnymi ruchami. Skutecznie!). Sytuacja kryzysowa zostaje zażegnana wspólnymi siłami, wszyscy znajdują miłość, szczęście, powodzenie finansowe. I autentycznie - żyją długo i szczęśliwie. 

Troszkę ironizuję, ale nie bierzcie mi tego za złe. Ja naprawdę lubię takie gładkie historie. Rzecz jasna w ramach rozsądku - nic tak nie drażni, jak autorka, która ma czytelniczkę za naiwną trzpiotkę, która bez problemu przełknie największe bzdury. Nie znoszę też, kiedy do fabuły zostają wplecione historie rodem z "Mody na sukces" (czyt. żona porwana przez UFO, pasierb zaatakowany przez zombie, czy siostra bliźniaczka wracająca z zaświatów). Tego w "Fanaberiach" na całe szczęście nie znajdziecie. Owszem jest raczej prosto i niczym po maśle, ale nie miałam takich momentów, kiedy zżymałabym się nad brakiem wyobraźni autorki. Bardziej irytowały mnie fragmenty dotyczące rozgrywek giełdowo-biznesowych, z których nie zrozumiałam niczego. Nie było ich aż tak wiele, jednak nieco przynudzały i odniosłam wrażenie, że autorka raczej przekazała nabytą wiedzę, niż ją tak naprawdę czuła. Jestem jednak osobą totalnie zieloną w tej tematyce, więc osoby, które fascynują się akcjami, dywidendami i innymi WIGami będą ukontentowane. Totalną nowością jest również product placement w literaturze (przynajmniej to moja taka pierwsze lektura). W przypadku "Fanaberii" mowa o grze planszowej "Stock Game", przygotowanej przez dzieci Klary, a gra taka istnieje naprawdę (niestety brak źródeł internetowych, Wujek Google nie pomaga).

Bardzo ciekawym elementem były retrospekcje dotyczące dzieciństwa Klary. Uwielbiam historie osadzone lata temu, przeplatana wspomnieniami, czasem niemal onirycznymi. Mocno cenię sobie rady starszych i mądrości ludowe. Śląsk Klary, jej dziadkowie, cała otoczka włącznie z gwarą - bardzo mocna strona powieści. Szkoda, że autorka nie pociągnęła tego wątku, ale może będzie to pomysł na kolejną książkę - szczerze tej idei kibicuję, gdyż "śląskie fragmenty" uważam za zdecydowanie najlepsze.

Mocnym punktem są też bohaterowie - pisałam wyżej, że niemal idealni. Nie był to zarzut - postaci, przynajmniej te pozytywne, zostały wykreowane na dusze towarzystwa, "dziewczyny z sąsiedztwa". Przyjemnie się czyta o takich osobach i podświadomie kibicowałam, aby ich losy ułożyły się jak najpomyślniej. Wszyscy są młodzi, piękni, inteligentni, odważni, stanowczy, przyjacielscy, rodzinni. W rozsądnej dawce, ale jednak nieco cukierkowo. 

Szukacie lekkiej lektury na wczesne jesienne popołudnio-wieczory? We wrześniu marsz do księgarni po "Fanaberie" J. Wrońskiej. Przyjemnie, ciekawe z interesującymi bohaterami. Czego chcieć więcej od literatury kobiecej?

Kategoria: współczesna literatura polska
Wydawnictwo Świat Książki 2012, s. 304.
Biblionetka: 4,5/6
Moja ocena: 4+/6

Książkę przeczytałam przedpremierowo dzięki uprzejmości Wydawnictwa Świat Książki.

czwartek, 9 sierpnia 2012

Tajski epizod z dreszczykiem - Marek Lenarcik




Uwielbiam książki podróżnicze. Szczerze, z niekłamanym zachwytem i ciekawością czytam relacje z wypraw, pobytów, życia w innym kraju. Wszystkie historyjki oparte na schemacie nudna praca - odwrócenie wszystkiego do góry nogami - Toskania/Prowansja/Tajlandia/cokolwiek łykam gładko. Lubię i już. Popieram wszystkimi kończynami spełnianie marzeń, wyjeżdżanie na dłuższy czas do miejsc, w których czujemy się dobrze. Sama tak zrobiłam i nie żałuję. Miałam nadzieję, że książka Marka Lenarcika narobi mi apetytu na Tajlandię. Zawiodłam się. 

"Tajski epizod z dreszczykiem" to historia młodego Polaka, który porzucił korporacyjne biurko w Irlandii i postanowił zadomowić się w Tajlandii. Przygotował się do zawodu nauczyciela, spakował manatki i wyniósł się na drugą półkulę. "Tajski epizod ..." to po trosze relacja z tego fragmentu życia Marka. Zamieszkał w Bangkoku, uczył młodych Tajów angielskiego i próbował ułożyć sobie tam życie. W historii nie brakuje sporych rozmiarów wtrętów autobiograficzno-filozoficznych, a sama książka jest swoistą spowiedzią i oczyszczeniem, z tego czego tam doznał.

Przyznam szczerze - naprawdę myślałam, że będzie to książka stricte podróżnicza. Na taką została wykreowana i to obiecywał opis z okładki. Sporo informacji o Tajlandii jest - byłabym skłamała, gdybym twierdziła inaczej, jednak odebrałam ją bardziej jako przewodnik dla amatorów seksturystyki niż próbę przedstawienia kraju, o którym jednak wiadomo mało. Informacje o kulturze, miastach, historii stanowią blade tło dla opowieści o erotycznych podbojach autora, które potem przechodzą w smutną dość historię jego związku z Tajką. Dodatkowe informacje o wszelkich przybytkach z Amorem w tle oraz relacje mocnych imprez - tego tu naprawdę nie brakuje.

Marek Lenarcik pisze dobrze. Naprawdę. Jego styl jest zabawny, może nieco cwaniacki, ale czyta się jego relację sprawnie. Być może to zasługa redaktora, że zdania nie są kwadratowe, wszystko trzyma się całości i nie ma, typowej dla debiutantów, merdaniny wszelakiej. Jest przyzwoicie i ciekawie. "Tajski epizod" może też być dobrą lekturą dla osób, którym brakuje motywacji do zmiany życia - na końcu pojawia się swoisty FAQ, który odpowiada na większość pytań. Rady, przedstawione przez autora, można równie dobrze zastosować do każdego innego kraju na świecie, więc walor edukacyjno-motywujący jest tutaj spory. Masz dość swojego nudnego życia - dostaniesz gotową, a do tego sprawdzoną receptę na zmianę na lepsze. Napisane fajnie, z tupetem, ale czuć mocny charakter autora. I to zdecydowanie na plus.

Tajlandii, o której bardzo chciałam przeczytać nie uświadczy się niestety zbyt wiele. Więcej informacji o krajach tego regionu uzyskałam z powieści Marka R. Litmanowicza "Apsara", gdzie Tajlandia jawiła się jako kraj egzotyczny, odmienny, nęcący. Nie było tam lukru - było inaczej. Być może oczekiwałam innego rodzaju informacji. Faktem jest, że "Apsara" to powieść, natomiast "Tajski epizod ..." aspiruje do miana reportażu. Moim, skromnym i subiektywnym zdaniem, reportażem nie jest. Relacja, mocno autobiograficzna, osadzona na tle kraju, w którym zdecydował się żyć autor. Mocno drażniły mnie wszelkie okołoerotyczne wstawki - naprawdę nie interesowało mnie ile razy zadowolił swoją partnerkę w nocy i od czego tak naprawdę rozbolała ją głowa. Odniosłam wrażenie, że były nieco przesadzone,  rozdmuchane i trącały przechwałkami mającymi mało wspólnego z rzeczywistością, którymi częstują się chłopaczki po dyskotece. Mogę współczuć autorowi trudnego związku z dziewczyną z odmiennej kultury, niemniej jednak - fragmenty dotyczące podbojów i związku były dla mnie kompletnie niepotrzebne i momentami wręcz niesmaczne. 

Na początku mocno frustrowałam się, gdyż brakowało mi mapy, wstępu o samym kraju, jednak im dalej w lekturę, tym bardziej zdawałam sobie sprawę, że nie są one tak naprawdę potrzebne. Szkoda, że autor nie umieścił więcej zdjęć, ale jest to pewnie konsekwencja takiego, a nie innego sposobu poprowadzenia wywodu.

Niestety - "Tajski epizod" nie spodobał mi się. Znajdą się osoby, które będą miały ochotę poczytać o innym, bardziej hulaszczym życiu w egzotycznej scenerii. Odniosłam wrażenie, że książka skierowana jest bardziej dla mężczyzn i to takich, którzy nie lubią, kiedy ich partnerka realizuje się, ma swoje zdanie i chce czegoś więcej od życia niż bycia czyjąś dziewczyną. Wielokrotne narzekanie bądź krytykowanie feministek i Europejek przez autora było pewnie potwierdzeniem takiego punktu widzenia. Poprawcie mnie jeśli się mylę. Od przeczytania "Tajskiego epizodu" nikomu krzywda się nie stanie, bo jeśli chodzi o walory literackie - jest naprawdę w porządku. A to, jak odebrałam autora, to już chyba mój prywatny problem. Was zachęcam do samodzielnej oceny.

Kategoria: literatura podróżnica
Wydawnictwo Bezdroża 2012, s. 272.
Moja ocena: 3/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Bezdroża. Dziękuję!

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Rzecz o mych smutnych dziwkach - Gabriel Garcia Marquez




Moje pierwsze spotkanie z Marquezem nastąpiło w okolicznościach pomaturalnych. Miałam mnóstwo czasu, czytałam wtedy nieprzyzwoite ilości książek, głównie dzieła wielkie i klasyczne. "Sto lat samotności" sprawiło, że literatura i samo czytanie nabrało innego wymiaru. Odkrycie realizmu magicznego w literaturze to dla mnie kamień milowy w karierze mola książkowego. Kolejne spotkanie odbyło się w ramach przygotowania do ekranizacji - zmierzyłam się wtedy z "Miłością w czasach zarazy". Znowu zostałam oczarowana, wchłonięta przez TEN świat. O Kolumbii i Marquezie miałam okazję posłuchać, poczytać więcej dzięki poznaniu Ewy Kulak, Polki mieszkającej w Bogocie. Macondo trafiło wtedy na listę "must see". Może to nieco przykre, że Marqueza czytam, kiedy zamierzam obejrzeć ekranizację jego powieści. Mimo tego, że ekranizacje są przeważnie mocno średnie, a i sam pisarz nie jest do nich nastawiony zbyt optymistycznie. Niemniej - przyszedł czas na "Rzecz o mych smutnych dziwkach", najnowszą i prawdopodobnie ostatnią jego powieść.

Dziwek przez te nieco ponad sto stron przewija się całkiem sporo. Główny bohater obwinia je, nieco ironicznie, o swój stan cywilny. Dzień dziewięćdziesiątych urodzin postanawia uczcić w niebagatelny sposób, gdyż udaje się do swojego ulubionego burdelu, gdzie zamierza posmakować cnoty nieletniej. Pomysł ryzykowny, lubieżny, może nieco szokujący, ale myli się ten, kto spodziewa się czegoś niesmacznego w prozie Marqueza. Erotyki nie brakuje, jednak wszystko w wyważonych, dalekich od dewiacji proporcjach. Nasz bohater - szanowany felietonista lokalnego dziennika, zakochuje się bowiem w czternastolatce. Nie dość, że platonicznie, to na dodatek prawdopodobnie pierwszy raz w życiu. 

Mało kto prowadzi narrację w taki sposób jak Marquez. Jego pisanie jest jak letnie popołudnie - duszne, leniwe, powodujące lekki, niemal erotyczny dreszczyk. Uwodzi, oblepia, nie pozwala się oderwać. Emocje oddawane są z wdziękiem, liczne dygresje i retrospekcje dodają pikanterii. Staruszek wspomina swoje hulaszcze życie, od dwunastego roku wypełnione prostytutkami i cielesnością niewymagającą zaangażowania emocjonalnego. Jest w tym wspominaniu spora doza nostalgii - świat wygląda teraz inaczej, pędzi przed siebie, brakuje  w nim kolonialnego przepychu i dystynkcji. Swoją tęsknotę za starymi, lepszymi czasami wyraża w felietonach traktowanych przez czytelników niczym świętość - są odczytywane z pietyzmem na antenie radia, szeroko komentowane w masowo nadsyłanych przez wielbicieli listach. Starszy, uroczy w swojej nieporadności pan, nie ma nic wspólnego z wyobrażeniem o lubieżnym starcu, fundującym sobie gorszącą rozrywkę. Jego historia miłosna wzrusza i rozckliwia. 

Delikatność, niepewność, niewprawność - tak kocha się po raz pierwszy. Miłość opisana banalnie, na granicy kiczu - jednak takie właśnie jest to uczucie. Skontrastowanie obrazu dziewięćdziesięciolatka zakochanego niczym młodziak z dwunastolatkiem regularnie korzystającym z usług prostytutek, doprawione autoironią, przepełnione dystansem wobec własnych ułomności - to tworzy magię tej powieści. Marquez jest dla mnie mistrzem pierwszych zdań. Bank rozbił w "Stu latach samotności", jednak i tutaj zaczyna się mocno: "W roku mych dziewięćdziesiątych urodzin chciałem sprawić sobie w prezencie szaloną noc miłosną z nieletnią dziewicą." Obserwując jego zaloty, urządzanie pokoju schadzek na kształt zwykłego, niemal małżeńskiego pokoju, dbałość o swoją kochankę - nie sposób nie poczuć tęsknoty za pierwszym zakochaniem.

Starość w powieści jest pokazana zupełnie inaczej, niż chociażby w "Wieku żelaza" J. M. Coetzeego. Nie jest to być może oda pochwalna ku czci frywolnego staruszka, ale jesień życia pokazana jest pogodnie, optymistycznie. Morał jest oczywisty: nigdy nie jest późno na miłość, czy spełnienie swoich pragnień. Typowe dla osób w podeszłym wieku wspominanie i rozpamiętywanie jest tutaj sprowadzone do ciepłych i nasyconych emocjami opowieści z przeszłości. Jesteśmy na tyle starzy, na ile się czujemy i Marquez udowadnia to na przykładzie bohatera powieści.

Prosta historia jest tak naprawdę wariacją na temat poprzednich dzieł Marqueza. Przecież, jeśli mnie pamięć nie myli, również Florentino Ariza z  "Miłości w czasach zarazy" prowadził, podobnie jak "nasz staruszek" spis kobiet, z którymi sypiał w ciągu życia ( i liczba była równie imponująca). Duszny, nieco oniryczny klimat panujący w literaturze iberoamerykańskiej to coś, co mnie w niej uwodzi. Lubię takie pisanie, odpręża mnie i uspokaja. A Marquez udowodnił mi kolejny raz, że powinnam czytać go więcej i częściej. Polecam i jednocześnie wzbraniam się przed obejrzeniem ekranizacji, bo nie wyobrażam sobie w jaki sposób można chociażby spróbować przenieść ten klimat na ekran. Boję się i nie chcę się rozczarować.

Kategoria: literatura piękna
MUZA 2010, s. 112.
Biblionetka: 4,16/6
Lubimy czytać: 6,05/10
Moja ocena: 5+/6

niedziela, 5 sierpnia 2012

Cudowne dzieci - Roy Jacobsen




Biorąc do ręki "Cudowne dzieci" nie miałam pojęcia jakiego rodzaju literatura do mnie trafiła. Po raz kolejny wykazałam się swoistą ignorancją, bo nawet nie przeczytałam opisu z okładki. Nie chciałabym, póki co, wyciągać pochopnych wniosków, ale mam wrażenie, że czytając książki z przysłowiowego marszu, bez zaśmiecania głowy blurbami, mam do nich świeższe podejście, bardziej je przeżywam i więcej do mnie trafia. Naiwne podejrzewałam, że przeczytam pouczający esej o wychowaniu dzieci. Durna ja ...

Literatura nordycka kojarzy mi się głównie z kryminałami bądź fantastyką w klimacie okołotrollowym. Jedyna obyczajówka jaka przeszła przez moje ręce, zrobiła na mnie spore wrażenie i zupełnie naturalnie przyrównywałam do niej "Cudowne dzieci". Z odmętów pamięci wyłoniła się u mnie również wstrząsająca powieść "Zło" J. Guillou (to, co prawda, Szwecja, ale również o dzieciństwie). Całe moje (niewielkie) doświadczenie z prozą skandynawską zostało postawione na baczność. Niepotrzebnie, gdyż "Cudowne dzieci" to historia z zupełnie innej półki.

Finn, uczeń podstawówki, mieszkający na blokowisku w Oslo jest typowym dzieckiem. Czas spędza w szkole i na zabawach z rówieśnikami. Jego dzieciństwo wydaje się być pozbawione kłopotów, mimo tego, iż jego rodzice rozwiedli się i mieszka z pracującą na pół etatu matką. Ta jedna dba o zapewnienie mu opieki i maksymalnie bezpiecznego życia. Dla podreperowania domowego budżetu decydują się na wynajęcie jednego z pokoi lokatorowi. Po ukazaniu się ogłoszenia w lokalnej gazecie, w ich mieszkaniu zjawia się młoda kobieta. Okazuje się być drugą żoną niedawnego zmarłego ojca Finna, jak również matką jego przyrodniej siostry. Kobieta jest zagubiona, nie radzi sobie z wychowaniem córki - matka Finna, Gred, postanawia zaopiekować się dziewczynką. Do mieszkania wprowadza się ponadto Kristian, mężczyzna, który zaczyna zajmować się kobietą i dziećmi niczym ich ojciec. 

Element, który zasługuje na szczególną uwagę to sposób prowadzenia narracji. Historia wydaje się być pozornie relacjonowana ustami chłopca, jednak dojrzałe wnioski, ironia towarzysząca niektórym komentarzom, jednoznacznie wskazują, iż prawdopodobnie mamy do czynienia z retrospekcją. Tłumaczyłoby to smutek, refleksję i melancholię towarzyszące słowom Finna. Chłopiec jest bystry, spostrzegawczy, choć momentami naiwny i mocno dziecięcy. Przyzwyczajony do spokojnego dzieciństwa, staje przed problemami, zbyt trudnymi, jak na jego wieki. Matka niejednokrotnie pyta go o zdanie, ocenę wydarzeń, rozstrzygnięcie ważnych kwestii. Co więcej, Finn sprawia wrażenie emocjonalnie dojrzalszego, bardziej odpowiedzialnego od własnej matki. Ponadto jest bezkompromisowy i refleksyjny.

Fajnie pokazana jest relacja pomiędzy nim a przyrodnią siostrą - Lindą. Dziewczynka sprawiała wrażenie opóźnionej w rozwoju, zamkniętej w sobie. Finn cierpliwie udowadniał całemu otoczeniu,  w tym matce i dyrektorowi szkoły, że rzekome otępienie umysłowe to nic więcej, jak tylko zaniedbanie i zbyt mała ilość poświęconej dziewczynce uwagi. Nauczył ją czytać, rysować, pływać, jak również wyrażać swoje zdanie. Nieprzyzwyczajony do bycia bratem, świetnie wpasował się w tę rolę. Kiedy Linda była zastraszana przez osiedlowego osiłka, Finn stanął w jej obronie, jak na młodego mężczyznę przystało. Autor w subtelny sposób ukazał proces stawania się bratem przez Finna, dzieje się to na oczach czytelnika, mimo tego jest przedstawione w sposób nienachalny, dyskretny i naturalny.

Siłą powieści są szczegóły i małe, z pozoru nic nieznaczące wydarzenia. Autor uwypukla to, co tak naprawdę buduje i nasze życie. Sens małych rzeczy, wypadków, sytuacji, które zmieniają nasz sposób myślenia. Rolę osób, które pojawiają się na krótko w naszym życiu, znikają, a my pozostajemy pod wpływem ich słów, gestów, często nawet nieświadomie. Siła małych rzeczy, które budują "ja" w człowieku - bardzo mnie to ujęło w "Cudownych dzieciach". W tym duchu autor opisał lato na wyspie Haoya, element wielokrotnie podnoszony i chwalony w recenzjach powieści. Lato Finna na wyspie było dokładnie takim latem, jakie sama pamiętam z dzieciństwa. Pozbawionym rozrywek typu all-inclusive, ale pełnym prostych zajęć, zapachów, smaków. Leniwie, niespiesznie - doskonałe są te rozdziały. Niemal czułam zapach, smak i temperaturę zimnego, północnego morza. Autor mocno eksponuje dzieciństwo w retro wydaniu - typowe dla dzieciaków z blokowisk. Wspólnota, zabawy, które współczesnym dzieciakom są już pewnie obce, podwórkowa komuna, która jest nie do podrobienia i nie do zapomnienia. Jest to proza o dzieciach, ale niekoniecznie dla dzieci. Rodzice są tutaj nieobecni, niedojrzali, bądź niezrównoważeni. 

Fabuła w "Cudownych dzieciach" jest na tyle prosta, że nie czułam się przytłoczona mnogością zwrotów akcji czy bohaterów. Jest to proza leniwa, niespieszna, do smakowania na powoli. Akcja ma miejsce jeszcze przed odkryciem złóż ropy i gazu ziemnego, które dały Norwegii bogactwo. Mocno czuć, że to jeszcze przed tym, kiedy zaczęło się Norwegom lepiej powodzić. 

Zaskoczyła mnie ta powieść. Nie spodziewałam się zupełnie, że historia tak mnie wciągnie i pochłonie. Jestem kompletnie oczarowana prozą Jacobsena. Zbudowana na narracji chłopca, wypełniona pozornie nieistotnymi szczegółami, nasycona emocjami, a do tego nieprzyzwoicie prosta fabuła. Dorzućmy do tego nietuzinkowe wydanie - książka jest zszywana i totalnie oryginalna (piękna!) - grzbiet okładki jest przecudny! Polecam gorąco Waszej uwadze, zdecydowanie warto!

Kategoria: współczesna literatura piękna 
Wydawnictwo DodoEditor 2012, s. 214.
Biblionetka: 5,25/6
Lubimy czytać: 6,75/10
Moja ocena: 5+/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa DodoEditor. Dziękuję!

sobota, 4 sierpnia 2012

1001 książek, które musisz przeczytać przed śmiercią część 6 (lata 50. XX-go wieku)




Po bardzo długiej przerwie wracam z cyklem "1001 książek, które musisz przeczytać". 

Sugeruję przeglądać regularnie poprzednie części listy, gdyż na bieżąco doczytuję kolejne pozycje z zestawienia i możecie znaleźć na blogu recenzje powieści polecanych przez Petera Boxalla.

Dzisiaj prezentuję propozycje wydane w oryginale w latach 50. XX-go wieku.




Lata 50. 















Jabłecznik i Rosie - Laurie Lee (Czytelnik 1975)
Billy Kłamca - Keith Waterhouse (Czytelnik 1974)
Nagi lunch - William Burroughs (Prima 1995)
Blaszany bębenek - Günther Grass (Porozumienie Wydawców 2000)
Zupełnie początkujący - Colin MacInnes (Książka i Wiedza 1961)
Henderson, król deszczu - Saul Bellow (Zysk i S-ka 1999)
Memento mori - Muriel Spark (PIW 1970)
Bilard o wpół do dziesiątej - Heinrich Böll (Muza 2000)
Lampart - Giuseppe Tomasi di Lampedusa (Książka i Wiedza 1988)
















Zerwać pąki, zabić dzieci - Kenzaburo Oe (Amber 2004)
Miasteczko jak Alice Springs - Nevil Shute (Bellona 1990)
The Bitter Glass - Eilis Dillon (brak polskiego wydania)
Wszystko rozpada się - Chinua Achebe (PIW 2009)
Z soboty na niedzielę - Alan Sillitoe (Książka i Wiedza 1963)
Mrs. Arris goes to Paris - Paul Gallico (brak polskiego wydania)
Więzień borstalu - Brendan Behan (Wydawnictwo Literackie 1982)
Koniec drogi - John Barth (PIW 1971)
Był sobie raz i na zawsze król (cykl) - Terence Hanbury White (Świat Książki 1999)
Dzwon - Iris Murdoch (Rebis 2000)
















Żaluzja - Alain Robbe-Grillet (Czytelnik 1975)
Voss - Patrick White (PIW 1979)
Kukułcze jaja z Midwich - John Wyndham (Andor 1994)
Blue Noon - Georges Bataille (brak polskiego wydania)
Homo Faber - Max Frisch  (MUZA 2005)
W drodze - Jack Kerouac (W.A.B. 2005)
Pnin - Vladimir Nabokov (MUZA 2004)
Doktor Żywago - Borys Pasternak (MUZA 2001)
Cudowne O. - James Thurber (w zbiorze opowiadań "Trzynaście zegarów", Alfa 1991)
Kwartet aleksandryjski: Justyna - Lawrence Durrell (Czytelnik 1995)
















Mój Giovanni - James Baldwin (PIW 1991)
The Lonely Londoners - Sam Selvon (brak polskiego wydania)
Korzenie nieba - Romain Gary (C&T 2010)
Korzystaj z dnia - Saul Bellow (Czytelnik 1978)
Pływająca opera - John Barth (PIW 1998)
Władca pierścieni - J. R. R. Tolkien (Zysk i S-ka 2002)
Utalentowany pan Ripley - Patricia Highsmith (Noir Sur Blanc 2004)
Lolita - Vladimir Nabokov (MUZA 2003(
A World of Love - Elizabeth Bowen (brak polskiego wydania)
The Trusting and the Maimed - James Plunkett (brak polskiego wydania)
















Spokojny Amerykanin - Graham Greene (Sonia Draga 2012)
Ostatnie kuszenie Chrystusta - Nikos Kazantzakis (Kantor Wydawniczy SAWW 1992)
The Recognitions - William Gaddis (brak polskiego wydania)
Ragazzi di vita - Pier Paolo Pasolini (nowela w filmie "Noc brawury", brak polskiego wydania)
Witaj smutku - Francoise Sagan (Książnica 2003)
Stiller - Max Frisch (MUZA 1999)
Self Commended - Wyndham Lewis (brak polskiego wydania)
Historia O - Pauline Reage (Mireki 2004)
Pogarda - Alberto Moravia (Czytelnik 2005)
Władca much - William Golding (Wyd. Literackie 2012)















W sieci - Iris Murdoch (Czytelnik 1975)
Posłaniec - L.P. Hartley (PIW 1992)
Długie pożegnanie - Raymond Chandler (Dolnośląskie 2008)
Nienazywalne - Samuel Beckett (przekład w "Literaturze na świecie" 1975)
Watt - Samuel Beckett (Wyd. Pomorze 1993)
Jim Szczęściarz - Kingsley Amis (Rebis 1995)
Ćpun - William S. Burroughs (Amber 2004)
Przypadki Augiego Marcha - Saul Bellow (PIW 1990)
Głoś to na górze - James Baldwin (PAX 1966)
Casino Royale - Ian Fleming (ZNAK 2006)















Sędzia i jego kat - Friedrich Durrenmatt (PIW 1972)
Niewidzialny człowiek - Ralph Ellison (Rebis 2004)
Stary człowiek i morze - Ernest Hemingway (MUZA 2007)
Mądrość krwi - Flannery O'Connor (Przedświt 1992)
Morderca we mnie - Jim Thompson (MiND 2012)
Pamiętniki Hadriana - Marguerite Yourcenar (W.A.B. 2008)
Malone umiera - Samuel Beckett (Oficyna Literacka 1997)
Dzień tryfidów - John Wyndham (AMBER 2001)
Fundacja - Isaac Asimov (Rebis 2001)
Brzegi Syrtów - Julien Gracq (Austeria 2008)















Buszujący w zbożu - J. D. Salinger (Albatros 2007)
Człowiek zbuntowany - Albert Camus (MUZA 1998)
Molloy - Samuel Beckett (Wyd. Literackie 1983)
Koniec romansu - Graham Greene (C&T 2000)
Ksiądz C - Georges Bataille (KR 1998)
Labirynt samotności - Octavio Paz (Wyd. Literackie 1991)
Trzeci człowiek - Graham Greene (Prószyński 1995)
Trzynaście zegarów - James Thurber (Alfa 1991)
Gormenghast - Mervyn Peake (Wyd. Literackie 2012)
Trawa śpiewa - Doris Lessing (Świat Książki 2008)















Ja, robot - Isaac Asimov (Limbus 1993)
Księżyc i ogniska - Cesare Pavese (PIW 1958)
The garden where the brass band played - Simon Vestdijk (brak polskiego wydania)

Pozostałe części cyklu "1001 książek, które musisz przeczytać":
część 1. - książki wydane po 2000 roku
część 2. - lata 90. XX-go wieku
część 3. - lata 80. XX-go wieku
część 4. - lata 70. XX-go wieku

część 5. - lata 60. XX-go wieku

piątek, 3 sierpnia 2012

Faber - Iwona Partyka




Od pewnego czasu dość sceptycznie podchodzę do debiutów polskich autorów. Mówi się w ostatnio, że w naszym kraju więcej osób pisze książki, niż je czyta. W związku z tym bywa niestety różnie z jakością, oryginalnością, a co za tym idzie z  samym całokształtem. Ponadto, niełatwo jest napisać coś świeżego, oryginalnego i innego, kiedy tyle powieści zapełnia półki bibliotek czy księgarni. Z niemałym lękiem rozpoczęłam "Fabera" Iwony Partyki, mając w głowie te wszystkie obawy. Jestem świeżo po lekturze i ... już od bardzo dawna nie poczułam się tak omotana przez powieść. Jednak - po kolei i do rzeczy!

Tytułowy Faber to marynarz wspominający swoje życie. Bogate życie. Zaadaptował do mieszkania pozostałości statku, samotność osładza mu pies, a właściwie suka - wierna towarzyszka, równie niedoskonała jak on. Żyjąc na granicy morza i lądu przywołuje z pamięci burzliwe życie - rejsy po morzach i oceanach, obóz koncentracyjny, romans z dużo starszą kobietą, pobyt w domu pomocy społecznej - wydaje się zmierzać ku końcowi. Poznaje jednak spora młodszą od siebie dziewczynę, która wydaje się być nim zauroczona. 

Na okładce przeczytamy rekomendację Marka Wawrzkiewicza, prezesa Związku Literatów Polskich, który punktuje konstrukcję szufladkową powieści czy przyrównuje ją do iberoamerykańskiego stylu pisania. Teoretyk literatury ni specjalista ze mnie żaden - jednak jako czytelniczka stwierdzam, że dawno nie czytałam tak frapującej, zmuszającej do skupienia i refleksji powieści. Będąc szczerą - w "Faberze" nie znalazłam niczego oryginalnego, ani nowatorskiego. To tak naprawdę mieszanka tego, co już wcześniej pojawiało się w literaturze. Autorka stworzyła jednak z tych elementów obraz świeży, ciekawy i niesamowicie wciągający. Powieść uwodzi kolejnymi stronami, nie pozostawia obojętnym. Nie jest to jednak typ powieści, który "połkniemy" w jeden wieczór. W przypadku "Fabera" słowom należy pozwolić dojrzeć w głowie.

Książka jest przesycona emocjami - paradoksalnie, bo tytułowy bohater wydaje się być oschły, sam twierdzi, iż ma oczy bez łez. Czytając powieść zostałam wrzucona w stan pewnego zawieszenia pomiędzy smutkiem, nostalgią i dobrymi wspomnieniami. Wyjaśniam, co takiego mam na myśli -  bohater odkopuje z odmętów pamięci swoje dzieciństwo i wczesną młodość - pierwsze doświadczenia erotyczne, romans z namiętną wdową Rose, pierwszą pracę. Takie wspomnienia są słodko-gorzkie - z jednej strony przywodzą chwile, które już nigdy nie wrócą, a z drugiej sprawiają, że czujemy się pełniejsi jako ludzie mając takie doświadczenia. Mało która powieść była w stanie wprowadzić mnie w taki stan. I stąd moje zawieszenie - jak się okazuje dość trudne do określenia.

Fragmenty dotyczące młodości Fabera, jego miłostek i romansów przypominały mi nieco "Blaszany bębenek" Gunthera Grassa. Skojarzenie mogło nasunąć mi się mimowolnie, jako, że akcja powieści toczy się pomiędzy Helem a Trójmiastem. Wątki pojawiają się achronologicznie, należy więc być czytelnikiem uważnym. Niemal do ostatniego zdania nie byłam pewna, czy dobrze odczytałam losy postaci. Zawieszenie, niedopowiedzenie i niepewność - to towarzyszyło mi w trakcie całej lektury. Język, którym posługuje się autorka, jest nieco w starodawnym stylu - wrażenie takie powoduje szyk zdania, specyficzne słownictwo. To w łatwy sposób pozwoliło mi przenieść w czasy, o których pisała. Tak już się dzisiaj nie pisze i to tak naprawdę jeden z większych komplementów, jaki mogę "zarzucić" Iwonie Partyce - poprawna, dbała, stara i piękna polszczyzna.

Postaci - zdecydowanie z krwi i kości. Sam Faber to, jak twierdzi autorka, wariacja na temat osoby zaobserwowanej w przeszłości. Jego losy to zapewne zlepek wielu historii zasłyszanych gdzieś i kiedyś. Nie powoduje to jednak efektu sztuczności czy nadęcia. Ciekawie zostały opracowane również postacie poboczne - moją faworytką jest wdowa Rose. Namiętna, świadoma swojej kobiecości, dbająca o siebie i swój los, wdająca się w płomienny romans z kilkunastolatkiem, staje się dla niego inspiracją i przewodniczką. Doskonała postać!

"Faber" to powieść, która zwyciężyła w konkursie portalu e-pisarz.org. Zwycięstwo, jak się szczęśliwie okazało, nieprzypadkowe. Powieść powstawała ponad cztery lata, co skutkuje dopracowaniem i dbałością o szczegóły. Jest to debiutancka powieść Iwony Partyki, absolwentki anglistyki, obecnie pracującej nad doktoratem. Rodowita Gdynianka, nadal mocno związana z Trójmiastem.

Szczerze i z całego serca kibicuje autorce i mam nadzieję, że "Faber" podbije i Wasze czytelnicze serca. Jestem przekonana, iż wrócę do tej powieści, bo pojawiło mi się w głowie kilka pytań, ponadto chcę jeszcze raz przeżyć losy bohaterów. "Faber" to powieść napisana bez nadmiernego patosu, z dobrym wyczuciem emocjonalnym. Jeśli lubicie język nieco zalatujący myszką (w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu!), oddający ducha lat 20. i 30. XX-go wieku - powieść zdecydowanie przypadnie Wam do gustu. Ze swojej strony gorąco polecam!

Kategoria: współczesna literatura polska
Wydawnictwo Adam Marszałek 2012, s. 268.
Moja ocena: 5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości p. Iwony Partyki, czyli autorki. Bardzo dziękuję!

środa, 1 sierpnia 2012

Pan raczy żartować, panie Feynman! Przypadki ciekawego człowieka - Richard P. Feynman




Czytanie blogów książkowych od lat i skrzętne notowanie kolejnych książek do przeczytania odbija się pewnego pięknego dnia czkawką. Blogowy świat śledzę bardzo uważnie od ponad czterech lat i nieco się już powieści "do przeczytania! koniecznie!" uzbierało. Nie dziwne więc, że nie do końca mam świadomość tematyki poszczególnych książek. Bo gdybym pofatygowała się i zapoznałam z opisem z okładki "Pan raczy żartować ... " pewnie nigdy bym tej książki nie przeczytała. Dlaczego? Primo po pierwsze - byłam przekonana, że mam do czynienia z jakąś powieścią. Po drugie - przyczyna prozaiczna - żadna dziedzina nauki nie wzbudza tak wielkiego lęku, obrzydzenia, stresu i nie wskrzesza tabunu traum, jak właśnie fizyka. Ale - gdyby nie moja przydługawa lista "do przeczytania" i swoista ignorancja - nie poznałabym szalonego i pozytywnego naukowca jakim był Richard P. Feynman.

Przyznam szczerze - tytuł fizyka teoretyka wzbudza we mnie takie pokłady szacunku, że trudno to czymkolwiek przebić. Dorzućmy, iż mamy do czynienia z laureatem Nagrody Nobla  w zakresie elektrodynamiki kwantowej (cokolwiek to znaczy), faceta, który pracował podczas Projektu Manhattan (odcinając się od warstwy moralnej, biorąc pod uwagę aspekty czysto naukowe). Otworzyłam powieść, przeczytałam przedmowę i pomyślałam sobie "No to pięknie. To wpadłam!". Nadmienię, iż nie znoszę nie kończyć książek (tak, przeczytanie kilkunastu stron moralnie zobowiązuje mnie do ukończenia owej). Wysokie oceny na Lubimy czytać, czy Biblionetce nie biorą się znikąd, także - pełna zapału zaczęłam czytać. 

Richard Feynman to zwariowany, roztrzepany, ciekawy świata, ludzi i wszystkiego co dookoła człowiek. "Pan raczy żartować ..." to zbiór anegdot spisanych przez najlepszego przyjaciela i opracowanych na kształt biografii. Przedstawiane są chronologicznie - od dzieciństwa po czasy po uhonorowaniu Nagrodą Nobla. Poznajemy jego losy podczas studiowania na uniwersytecie, podczas udziału w Projekcie Manhattan, pobytu na urlopie naukowym w Brazylii. Richard Feynman był nie tylko fizykiem - uczył się rysować, grał doskonale na bębnach, słynął ponadto z talentu do podrywania i umiłowania uciech cielesnych. Książka pełna jest anegdot i historii, o które nikt nie podejrzewałby szanowanego fizyka.

Najzabawniejsze dla mnie historie to chociażby ta opowiadająca o komisji poborowej (Feynman zezłościł się na brak profesjonalizmu lekarzy i udawał chorego psychicznie - finalnie został zwolniony ze służby) czy o łamaniu szyfrów w sejfach. Podczas pracy nad bombą atomową w ośrodku Los Alamos, Feynman siał postrach wśród współpracowników - potrafił rozpracować niemal każdy sejf. Najbardziej niezwykła jest jednak historia dotycząca barów topless - Feynman jako jedyny zgodził się zeznawać przed komisją senacka, iż bary te nie są siedliskiem rozpusty. Historie opowiedziane są w zabawny sposób, każda kolejna coraz bardziej przekonuje do osoby Feynmana. Wydawał się on być wyjątkowo dociekliwym, ciekawym świata, zabawnym człowiekiem. Nie czuł respektu przed osobami, które były od niego wyższe stopniem czy rangą, każdemu potrafił dopiec. Nie przyjmował niczego za pewnik - wszystko sprawdzał, testował. Od swoich studentów wymagał myślenia, a nie bezmyślnego wkuwania regułek. Co ciekawe, w "Pan raczy żartować ..." fizyka podawana jest w sposób na tyle strawny, że mnie (nawet mnie!) zainteresowały pewne zjawiska. Jestem pod ogromnym wrażeniem zdziwienia światem, którego nie wyzbył się Feynman. 

"Pan raczy żartować ..." to zabawna i lekka lektura dla tych, którzy są zainteresowani fizyką, ale również dla tych, którzy szukają inspiracji. Metodyka Feynmana, jego niesłabnący entuzjazm do niemal wszystkiego, zmierzanie się ze swoimi ograniczeniami - będzie to doskonała lekcja i być może impuls do zmian we własnym życiu. Feynman przy całym swoim uroku, może czasem nieco irytujący w swojej dociekliwości i optymizmie, i tym, że niektóre historie zdają się być nieprawdopodobne i wyolbrzymione - zaraża energią. I bardzo się cieszę, że nie pominęłam tej książki, tylko dlatego, że jest o fizyku i fizyce. Polecam!

Kategoria: biografia
Wydawnictwo ZNAK 2007, s. 350.
Biblionetka: 5,11/6
Lubimy czytać: 7,77/10
Moja ocena: 4+/6
.
.
Template developed by Confluent Forms LLC