wtorek, 30 października 2012

Droga 66 - Dorota Warakomska





"Droga 66" Doroty Warakomskiej była dla mnie przełamaniem uprzedzeń. I to nawet podwójnym. Po pierwsze - moje zainteresowania natury reporterskiej są raczej skierowane na wschód, a po kolejne zapierałam się wszelkimi kończynami (i zmysłami też!) przed przesłuchaniem audiobooka. Efekt okazał się interesujący, zaskakujący i ... chyba dość mocno polubiłam książki czytane. Jednak do rzeczy ...

Dorotę Warakomską kojarzę z "Wiadomości" w Programie Pierwszym Telewizji Polskiej, najpierw jako prowadzącą główne wydanie, później jako korespondentkę z USA. Nie do końca byłam świadoma jej działalności pozareporterskiej, ale pani miała konotacje jak najbardziej pozytywne, więc większych oporów, aby posłuchać jej przygody z Drogą 66 nie miałam. Idea była w miarę prosta - rusza z Chicago, gdzie droga się zaczyna, podążając jej historycznym szlakiem, po drodze odwiedzając kultowe knajpki, bary, hoteliki. I w tej wyprawie miał jej towarzyszyć czytelnik. Fajne?  No pewnie, szczególnie, że i ja uwielbiam być w drodze.


"Droga 66" to tak naprawdę kopalnia wiadomości o Drodze Matce, jak również o samych Stanach Zjednoczonych. Route 66 ciągnie się przez niemal cztery tysiące kilometrów, łącząc Los Angeles z Chicago. Przebiega przez sześć stanów, które stanowią jednocześnie tytuły, a co za tym idzie tematy rozdziałów książki. Bohaterów kolejnych minireportaży Dorota Warakomska nie wybiera przypadkowo - to przeważnie osoby zasłużone dla lokalnej społeczności, mające czynny wpływ na rozpropagowanie i ożywienie głównej drogi Ameryki. W i na drodze spędziła pół roku, przejechała ponad dwadzieścia tysięcy kilometrów. 


Sama Route 66 to spory kawałek amerykańskiej historii. Oficjalnie otwarta w 1926 roku stała się główną trasą Stanów Zjednoczonych. Tętniła życiem, stanowiła tło dla powstania popularnych seriali, piosenek, nawet powieści, takich jak chociażby "Grona gniewu" Steinbecka. W 1985 roku jej los stanął pod ogromnym znakiem zapytania - skreślona z listy szos krajowych powoli odchodziła w zapomnienie. Znaleźli się jednak ludzie, których starania doprowadziły do wpisania Route 66 na listę zabytków. Jest wiele zaniedbanych odcinków, ale są też takie, przy których infrastruktura turystyczna działa wyjątkowo prężnie, dzięki ogromnym staraniom Towarzystwa Drogi 66. I jedne i drugie miałam okazję odwiedzić dzięki Dorocie Warakomskiej. 


Dziennikarka przemierza kolejne stany - Illinois, Missouri, Oklahomę, Teksas, Nowy Meksyk, Arizonę i Kalifornię. Często czytelnik jest zabierany do znanych knajpek, restauracji, barów czy klasycznych amerykańskich "diner", jak chociażby do Lou Mitchells z najlepszymi na świecie omletami, Cozy Dog Drive In z parówkami w cieście z mąki kukurydzianej, Eat-Rite z podawanymi przez całą dobę śniadaniami, lodziarnią Teda Drewesa w St. Louise z najlepszymi deserami lodowymi w Stanach. Dla lubiących jeść ta lektura może być małą męczarnią - opisy są wyjątkowo obrazowe i niestety smakowite. "Droga 66" to również spotkania z wieloma ciekawymi ludźmi, jak chociażby Ronem Jonesem, który na swoim ciele ma wytatuowane charakterystyczne dla Drogi Matki znaki, neony i atrakcje turystyczne, Dawn Welch, pierwowzorem głównej kobiecej postaci w kreskówce "Auta", Stanleyem Marchem 3., ekscentrycznym multimilionerem, fundatorem słynnego Rancza Cadillaców czy też Andree Pruett, właścicielką kultowej knajpki Bagdad Cafe w Kalifornii. Nie sposób wymienić tutaj wszystkich miejsc i ludzi, których odwiedziła autorka. Opowieść jest barwna, naszpikowana informacjami, inspiruje do dalszego poszukiwania informacji. "Drodze 66" bliżej do dobrego przewodnika - nie jest to typowy reportaż. Mocna wyczuwa się jednak ogromny sentyment i miłość Doroty Warakomskiej do samej Drogi, jak i Stanów Zjednoczonych. Przyznam szczerze - kupuję Stany w takim wydaniu. 


Moje pierwsze spotkanie z audiobookiem przebiegło równie pomyślnie. Być może i książka została przeczytana nieco jak wiadomości, niemniej jednak nie przeszkadzało to w odbiorze. Ciepły, przyjemny głos autorki nie nużył, a przykuwał uwagę. Bałam się, że nie będę mogła się skupić na treści, a finalnie musiałam dawkować sobie kolejne rozdziały, bo nadmiar informacji najzwyczajniej w świecie mnie przytłaczał. Gdybym przeczytała książkę, pewnie mniej emocjonalnie podeszłabym do tekstu, a słuchając jak Dorota Warakomska czyta o Stanach, poczułam się jakbym przebyła tę trasę razem z nią, na siedzeniu pasażera. Polecam gorąco, amerykanofilom, jak również tym, którzy najzwyczajniej są ciekawi świata. Bardzo przyzwoita propozycja.


Kategoria: literatura faktu

Nagrane przez Bibliotekę Akustyczną na podstawie edycji książkowej W.A.B. , 2012
czas nagrania: 10 godz. 35 min.
Biblionetka: 4,81/6
Lubimy czytać: 7,73/10
Moja ocena: 5/6

Audiobook wysłuchałam dzięki uprzejmości Biblioteki Akustycznej.

czwartek, 25 października 2012

Piaskowa Góra - Joanna Bator




Pamiętam ten moment, kiedy pierwszy raz usłyszałam o Joannie Bator i jej powieści "Piaskowa Góra". Trwało spotkanie autorskie z Olgą Rudnicką, które miałam zaszczyt i przyjemność prowadzić. Szybko przemieniło się ono w sympatyczną pogawędkę o wszystkim, w tym o literaturze. Dyskusja dryfowała wokół tematu "siły słów" i jeden z uczestników przywołał nazwisko "Bator" i wyrzucił z siebie kilka, nic mi niemówiących, tytułów. Zachwyt, który towarzyszył tej wypowiedzi, zapamiętałam sobie bardzo dobrze. Dzisiaj, kiedy jestem już po lekturze "Piaskowej Góry" mogę podpisać się wszelkimi kończynami pod tym, co mówił sympatyczny uczestnik spotkania. Powieść genialna, doskonała, totalna. 

Tytułowa Piaskowa Góra to dzielnica Wałbrzycha. Jakie miasto jest - niektórzy pewnie widzieli. Przez Joannę Bator przedstawione z jednej strony jako miasto upadłe, przecież blokowisko z żadnej perspektywy nie brzmi zachęcająco. Autorka stosuje jednak na tyle plastyczny opis, aby w niektórych fragmentach Piaskowa Góra jawiła się niczym miejsce wyjęte z wyjątkowo kolorowych i fantastycznych snów. Na osiedlu mieszka małżeństwo - Jadzia i Stefan Chmura. Mają córkę Dominikę. On - górnik, ona - urzędniczka. Dziecko jakieś nie takie, włosy niezbyt idealne i w głowie fiksum dyrdum. Jadzia do Wałbrzycha przyjechała ze wsi spod Skierniewic, Stefan to dziecko wysiedleńców spod Grodna. Mamy lata głębokiego PRL-u, kiedy to szczytem marzeń jest M3 w bloku z wielkiej płyty, kryształowa bomboniera z czekoladowymi cukierkami, kafelki w łazience, no i jak się poszczęści, to może i mały fiat w losowaniu padnie. I tak oto, skrawek po skraweczku dowiadujemy się niemal wszystkiego ...

Warstwa językowa i narracyjna to absolutna maestria. Fabuła wije się w odmętach pamięci narratorów, którzy na zmianę relacjonują losy rodzin Maślak i Chmura. Poszarpane, chaotyczne strzępki opowieści z licznymi dopowiedzeniami i retrospekcjami - tak właśnie działa ludzki umysł i w taki sam sposób została poprowadzona narracja. Sama autorka w rozmowie z dziennikarzem Gazety Wyborczej powiedziała, że samo życie również nie jest linearne i trudno się z tym nie zgodzić. Język każdej postaci jest spersonalizowany - raz mądry i przemyślany, kiedy mówi inteligent, prostacki, dosadny, niedbały, kiedy historia wychodzi z ust Jadzi Chmury. Całościowo - język soczysty, kompletny, plastyczny, niesamowity, totalny i mogłabym tak wymieniać przymiotniki jeszcze długo. Powieść jest -  mówiąc krótko - doskonała. Przemyślana od początku do końca, angażująca, odrywająca od codzienności. Trudno jest mi wyrazić to, co czułam czytając ją - nie brak tutaj rozwiązań banalnych, oczywistych. Ludzkich! Całość tworzy jednak totalnie magiczne wrażenie, bez gloryfikowania PRLu, z całą dawką naturalizmu, brzydoty i bylejakości. Na bazgradełkowym fanpage'u napisałam kilka dni temu "Tak sytej (o! to dobre słowo), naturalistycznej, a jednocześnie magicznej, rozpasanej i doskonałej powieści nie czytałam chyba nigdy ... ". Obawiam się, że chyba nigdy nie przeczytam równie dobrej.

Bohaterowie są żywi, pełnokrwiści, charakterni. Jadzia Chmura i jej prosty światopogląd, wujek Kaziu z jakże polskim cwaniactwem i odnajdywaniem się w każdej (dosłownie) rzeczywistości. Każda postać to inna historia, wszystkie losy łączą się jednak bardzo zgrabnie w jedną, urokliwą i urzekającą całość. Kobiety u Joanny Bator są silne, mężczyźni natomiast słabi, zagubieni i zakompleksieni. To właściwie saga o kobietach, które prowadzą pospolite życie, ale każda z nich pielęgnuje przynajmniej jedno piękne Wspomnienie. 

Co ja Wam tu będę gadać (czyt. pisać) - powieść jest świetna, ma diabelnie przemyślaną konstrukcję. Swojska polskość ukazana we wszelkich odcieniach, inteligentna ironia, sprawiedliwość wobec bohaterów, którym nieobce są wzloty i upadki, marzenia oraz fobie. Sporo tu domorosłej filozofii, której często można posłuchać u panów pilnujących wiat przystankowych czy przestrzeni przedsklepowych. Doskonała proza. Po prostu doskonała. Polecam jak nigdy dotąd!

Kategoria: współczesna literatura polska
Wydawnictwo W.A.B. 2009, s. 448.
Biblionetka: 5,02/6
Moja ocena: 6/6 

czwartek, 18 października 2012

Czterdzieści zasad miłości - Elif Şafak





Moje oczarowanie wszystkim, co tureckie, nie będzie zaskoczeniem dla tych, którzy czytają mój blog, lub/i tych, którzy znają mnie prywatnie. Z prozą Şafak miałam do czynienia już jakiś czas temu - "Pchli pałac" czytałam mieszkając jeszcze w Turcji. Spodobał się, luźne myśli dotyczące lektury nadal krążą po głowie. Apetyt na lekturę okołomuzułmańską dodatkowo podsycił świetny "Amerykański derwisz". Jako, że jedna z bohaterek podczytywała poezję Rumiego klamka zapadła - należy koniecznie przeczytać powieść o nim samym. Równocześnie czytałam "Alchemię miłości - Wybór myśli sufickich" Davida i Sabrineh Fideler.  

"Czterdzieści zasad miłości" to powieść o budowie szkatułkowej. Akcja rozgrywa się jednocześnie w dwóch wymiarach. Współcześnie poznajemy Ellę, sfrustrowaną gospodynię domową, która rozpoczyna pracę nad recenzją książki opowiadającej o sufickim poecie Dżalalu al-Din ar-Rumim. Autorem powieści "Słodkie bluźnierstwa", której recenzji podjęła się Ella, jest współczesny sufi - Aziz Zahara. Będąc pod wrażeniem wschodniego mistycyzmu,  a także samego autora, kobieta zmienia się wewnętrznie, co prowadzi do porzucenia dotychczasowego życia i przewartościowań wszelkiej maści. Jednocześnie poznajemy historię niczym z "Baśni z 1001 nocy" - Szams, wędrowny derwisz, podróżujący po Bliskim Wschodzie, otrzymuje znak - ma udać się do Konyi, miasta pozostającego ówcześnie pod panowaniem mongolskim, pełnego przepychu, bogactwa i otwartego na kulturę. W Konyi spotyka Rumiego, zostają bardzo bliskimi przyjaciółmi. Pod jego wpływem znany i poważany uczony założy bractwo wirujących derwiszy.


Powieść Şafak jest próbą przedstawienia losów najpopularniejszego mistyka Wschodu. Fabularyzowane losy Rumiego i jego bliskiego przyjaciela - Shamsa czyta się sprawnie, należy jednak obiektywnie stwierdzić, że ta część powieści jest dość naiwna, a fakty wręcz podane na tacy zachodniemu czytelnikowi. Bądźmy szczerzy - większość osób wychowanych w chrześcijańskim kręgu kulturowym nigdy nie słyszało o Mewlanie. O ile niektórzy kojarzą zakon wirujących derwiszy i ich mistyczny taniec zwany semą, o tyle pewnie większość nie łączy tego z osobą Dżalala al-Din Ar-Rumiego, założyciela tego bractwa. Şafak przedstawia jego losy w niemal baśniowy sposób - wchłonęłam tę część powieści niczym historie opowiadane przez Szeherezadę. Fragmenty "Czterdziestu zasad miłości" rozgrywające się we współczesności równie  płytko traktują czytelnika - mamy tutaj do czynienia z klasycznym schematem wyjałowionego człowieka Zachodu, który pod wpływem mistycyzmu rodem ze Wschodu diametralnie zmienia swoje życie. 


Przez całą lekturę towarzyszyło mi przeświadczenie, że Elif Şafak mocno inspirowała się noblistą i jednocześnie jej krajanem - Orhanem Pamukiem. "Nazywam się Czerwień" zostało skonstruowane nieco podobnie - historia przedstawiana jest z wielu punktów widzenia, nawet narracja prowadzona w ten sam sposób. To, że wynikać to może z wielu czynników jest jasne, mnie jednak prześladowało deja vu - zbyt mocne, aby je ignorować. Podobnie jak powieści Pamuka, nie można szybko wchłonąć "Czterdziestu zasad ..." - historia angażuje wiele emocji, odwołania do poezji zmuszają do skupienia i uwagi. Ja po przeczytaniu kilku rozdziałów zaczęłam doczytywać wiersze sufickie - przyznam, że pomagało to pojąć wiele niuansów i subtelności. Powieść Şafak zyskała ogromną popularność w rodzimej Turcji - zapewne jest odbierana zupełnie inaczej przez osoby wychowane w chrześcijańskiej tradycji, a zupełnie inaczej, kiedy sam Rumi jest postacią oswojoną od dzieciństwa. W Iranie, Afganistanie czy nawet Turcji często cytuje się poezję Mewlany, nawet w codziennych, błahych sytuacjach. 


Powieść w zgrabny sposób prezentuje prawdy uniwersalne - o miłości, religii, współistnieniu, małżeństwie etc. Mimo nieco drażniącej naiwności i moralizatorskiej maniery, Şafak nie osiągnęła na szczęście poziomu P. Coelho. Przesłanie historii jest jasne - nigdy nie jest za późno na miłość czy samorealizację - to w wersji współczesnej. W dziejach Rumiego - mądre i wyważone podejście do kwestii religijnych nie ma nic wspólnego z ortodoksją, a sam islam to religia miłości. Historia jest inteligentna, zmusza do myślenia i dalszych poszukiwań. Zwraca uwagę na to, jak ważna jest siła mistycyzmu dla ludzi Wschodu oraz ma za ambicję udowodnić, że istnieje pokrewieństwo dusz. 


Powieść Şafak to ponadto majstersztyk pod względem symbolicznym - diabeł bowiem tkwi w szczegółach. Każdy rozdział rozpoczyna się od litery "b", która według uczonych zajmujących się symboliką islamską jest drugą, co do ważności (po "alef") literą w alfabecie arabskim. Od litery "b" ( w arabskim "ba") zaczyna się bowiem słowo "bismilahirahmanirahim", co oznacza "w imię Boga (Allaha) miłosiernego, litościwego. Słowo to odnosi się do najważniejszych,  według mistyków sufickich wersów Koranu nazywanych Al-Fatiha, a ich esencję stanowi właśnie ów wyraz. Ponadto w tradycji islamskiej litera "ba" określa sposób poddania się woli Boga - istnieje wiele szczegółowych wyjaśnień, sama kropka, która pojawia się pod literą nie jest przypadkowa i ma mówić, iż za każdą dwoistością, stoi jedność. Zainteresowanych tematem odsyłam TU.


O mistykach sufickich czytałam w nieco odmienny sposób u Maksa Cegielskiego - tam poznamy współczesny obraz tego nurtu w islamie. Jeśli ktoś ma ochotę rozpocząć przygodę z tym bardzo fascynującym tematem, polecam rozpocząć od powieści Şafak, następnie przy okazji wypoczynku na Riwierze Tureckiej koniecznie wybrać się do Konyi (a wyprawa ani daleka, ani droga) i poznać historię mewlanitów. Następnym krokiem jest już czytanie poezji sufickiej. A samą powieść rzecz jasna polecam - mimo sporej dawki naiwności i uproszczeń to dobrze skrojona proza, która sprowokuje Was do refleksji i ciekawych przemyśleń.


Kategoria: współczesna literatura piękna

Wydawnictwo Literackie 2012, s. 480.
Biblionetka: 4,57/6
Lubimy czytać: 7,08/10
Moja ocena: 5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego.

środa, 10 października 2012

Cyrk nocy - Erin Morgenstern




Jako dziecko bardzo bałam się cyrków - omijałam te twory z daleka, żal było mi zwierzaków, paniką napawała mnie idea klauna. Dzisiaj ten rodzaj rozrywki mocno traci na znaczeniu, coraz mniej cyrków przyjeżdża do miast, nie są już takim wydarzeniem jak kiedyś. Czasy, a z nimi rozrywki zmieniły się znacznie. Gdyby jednak w moim mieście pojawił się Cyrk Snów - jestem pewna, że  założyłabym czerwony szal i spędziła tam niejedną noc. A kto wie, może stałabym się jedna z reveurs i jeździłabym za Cyrkiem po całym globie ...

Pojawia się w miejscu, w którym wczoraj go nie było. Nie wiadomo na jak długo. Być może to jedyna noc, którą możesz spędzić w Cyrku Snów. Kup bilet i odkrywaj. Otwiera się o zmroku i zamyka ze wschodem słońca. Nie ma rzeczy niemożliwych, nie ma marzeń nie do spełnienia, nie ma snów, których nie można by urzeczywistnić. A wszystko tylko w monochromatach - czerni i bieli. Cyrk Snów to namioty wypełnione magią. Chcesz poznać przyszłość? Wróżka przepowie ją z czarno-białych kart tarota.  Masz ochotę na spacer w chmurach ? Udaj się do labiryntu, w którym możesz spacerować wzdłuż, wszerz i wzwyż! Znajdź Drzewo Życzeń, które spełni każde Twoje pragnienie, odwiedź Lodowy Ogród, daj się oczarować Iluzjonistce, zobacz kobietę-gumę, która zmieści się do szklanej szkatułki wielkości pudełka do butów, uważnie przyglądaj się swojemu odbiciu w gabinecie luster ... Może dołączysz do fanów Cyrku, którzy sami siebie nazywają reveurs i poznają się po czerwonych akcentach w odzieniu, które pięknie kontrastują z czernią i bielą Cyrku? Może już jutro razem z nimi zaczniesz poszukiwać kolejnego miejsca w którym zatrzyma się Le Cirque des Reves?

Zrobiło się magicznie i czarująco, prawda? Witam w świecie stworzonym przez Erin Morgenstern. Doprawdy - trudno uwierzyć, że "Cyrk nocy" to efekt pracy debiutantki. Powieść wydaje się być przemyślana, dopracowana, dopieszczona. Historia i sam pomysł są dość proste i niezbyt oryginalne - oto mamy dwóch magików - Prospero oraz enigmatycznego E.H. Córka tego pierwszego oraz chłopiec - sierota przygarnięty z londyńskiego przytułku - oto ich wychowankowie. Pojedynek na umiejętności magiczne, o najwyższą cenę. Areną jest Cyrk Snów, a broń to ich wyobraźnia. Kiedy Celia i Marco zakochują się w sobie, wszystko się komplikuje. Jedno jest pewne - cyrk nie może istnieć bez ich obecności ...

Ostatni raz zostałam tak oczarowana magią, kiedy poznawałam cykl o Harrym Potterze. Zaczytując się w jego przygodach, wchodziłam do innego świata, z którego nie było w stanie wyciągnąć mnie niemal nic. Z ogromnym sentymentem wspominam cykl i niejednokrotnie do niego wracam. Porównania prozy Erin Morgenstern z twórczością J.K. Rowling wydają się być jak najbardziej na miejscu - obie panie mają dar plastycznej wyobraźni i wiedzą jak go spożytkować, tworząc coś wyjątkowego i pełnokrwistego. Obie wzięły dość ograne tematy i ubrały je w historie o których jeszcze nikt nie słyszał. Być może świat nie oszaleje na punkcie "Cyrku nocy", tak jak stało się to w przypadku "Chłopca, którzy przeżył", jednak rozrywka zapewniona jest na bardzo podobnym poziomie. Amerykańscy recenzenci powieści odwoływali się ponadto do Neila Gaimana, R. Bradbury'ego i "Jakiś potwór tu nadchodzi" oraz S. Clarke i jej powieści "Jonathan Strange i pan Norrell". Sam wykreowany świat spodobałby się pewnie bardzo Timowi Burtonowi.

"Cyrk snów" zapowiada dobrze spędzony czas już po samej szacie graficznej. Primo - piękna okładka utrzymana w typowej dla Cyrku tonacji kolorystycznej. Powieść podzielona jest na rozdziały poprzedzone winietami z opisem atrakcji cyrkowych. Sama budowa historii mocno zainspirowana jest teatrem, mimo achronologicznego prowadzenia narracji. Poznajemy losy bohaterów z wielu punktów widzenia, a same wydarzenia są rozrzucone w czasie. Początkowo tworzy to chaos, jednak zabieg ten jest niczym wizyta w owym Cyrku - jest tyle rzeczy przyciągających naszą uwagę, iż nie wiadomo na co pierwsze spojrzeć. Na podobnym schemacie autorka zdecydowała się zbudować powieść. Wspomnienie teatru i imienia magika Prospero jednoznacznie odwołuje się do wielkiej postaci dramatu jakim był William Szekspir. Inspiracja jego dziełami również jest wyczuwalna - pomijając wiele cytatów i nawiązań do jego dzieł, wystarczy wspomnieć o tajemniczości, magii, irracjonalnym świecie, którego pełno jest u Szekspira. Sama historia Celii i Marco to przecież kolejna zabawą konwencją kochanków z Werony.

Powieść czyta się świetnie, mimo chaotycznie prowadzonej narracji. Owszem - sam motyw pojedynku został potraktowany po macoszemu i mam wrażenie, że autorce zabrakło pomysłu (a może umiejętności), aby temat wykończyć po mistrzowsku. Sam klimat powieści jest jednak tak bajkowy, urokliwy i wciągający, że nie sposób nie ulec temu czarowi. I akcja gdzieś się rozmywa, a ja dałam się ponieść niesamowitej atmosferze Le Cirque des Reves. Chociaż, jak napisał Washington Independent więcej braci Grimm, a mniej Disneya by nie zaszkodziło.

Cyrk Snów jest oparty na magii, czaruje i olśniewa. Zapomnij o tandecie, tresowanych kogutach, wacie cukrowej i wykrzywionej w grymasie masce klauna. Subtelnie, czarująco i z klasą. Dokładnie tak jest. Gorąco polecam!

Data premiery: 17 października 2012 r.


Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo Świat Książki 2012, s. 432.
Lubimy czytać: 8,13/10
Moja ocena: 5+/6

Książkę przeczytałam przedpremierowo dzięki uprzejmości Wydawnictwa Świat Książki.

Mój Egipt - Jarosław Kret




Jarosława Kreta, jak i większość z nas, kojarzyłam głównie z prognozy pogody. Sympatyczny gaduła, nieco egzaltowany, ale na pewno przykuwający uwagę - oto on w całej krasie. Potem przyszedł czas na "Moje Indie" autorstwa owego i nieco zmieniło się moje postrzeganie jego osoby. O ile jednak w kwestii Indii i całej otoczki byłam kompletnym laikiem, o tyle w przypadku kolejnej książki miałam już pewne oczekiwania ...

"Moje Indie" czytałam zanim miałam okazję poznać Cejrowskiego, czy też reportażystów opisujących swoje podróże. Ustalmy na wstępie - oczytałam się i zupełnie inaczej podchodziłam do "Mojego Egiptu". Już sama okładka pchnęła mnie w kierunku niezbyt poważnego traktowania wynurzeń Pana Pogodynka (tak to się odmienia?!?). Jeśli ktoś z Was oczekuje reportażu w klasycznym ujęciu - raczej się zawiedzie, książka podróżnicza również to nie jest, a już z samym przewodnikiem na szczęście ma bardzo mało wspólnego. "Mój Egipt" to lekko napisany pamiętnik z licznych pobytów Jarosława Kreta w kraju faraonów. Na przełomie lat 80. i 90. Jarosław Kret, jako student egiptologii UW przebywał na stypendium w Kairze. To pozwoliło mu zaobserwować kraj  z zupełnie innej, niż stricte turystycznej, perspektywy. Stąd może i mocno sentymentalne ujęcie tematu.

Z Pana Pogodynki gaduła nie z tej ziemi. Przyznam szczerze - pod koniec książki doprowadzało mnie to do szału. O ile w rozmowie jest to zapewne urocze, wciągające, o tyle liczne wtrącenia, dygresje, dopowiedzenia, post scriptum i inne liczne ozdobniki w słowie pisanym najzwyczajniej drażnią. Nie sposób jednak nie zrozumieć takiego podejścia - ogrom wiedzy, jaką autor posiada i serdeczność z jaką chce się nią podzielić z czytelnikiem są doprawdy imponujące. A to musi powodować pewien chaos. Mimo mojej szerokiej wiedzy na temat islamu i krajów z tego kręgu kulturowego, jak również sztuki starożytnej - Jarosław Kret w swojej książce sprezentował mi sporo ciekawostek, z których nie do końca zdawałam sobie sprawę. Narracja nie jest prowadzona chronologicznie, książka została jednak podzielona na logiczne rozdziały, łączące w sobie z grubsza podobną tematykę. Przeczytamy więc o jedzeniu, biurokracji, Górze Synaj, czy języku arabskim. Sporo jest utyskiwań na obecny kształt turystyki egipskiej, co jest zrozumiałe dla osoby pamiętającej kraj sprzed najazdu na Hurghadę czy Sharm el-Sheihk. Momentami jednak kpienie z turystów przybiera dość wyolbrzymione formy, co niespecjalnie interesująco prezentuje się w porównaniu z całokształtem.

Jak wspominałam wcześniej - wiedzę Jarosław Kret przekazuje ogromną w formie mocno przystępnej. Mnie jednak ta książka mocno zmęczyła i właściwie sama nie wiem jak ją opisać. Z jednej strony jest mocno ciekawa - dla osób zainteresowanych Egiptem może być z powodzeniem drogowskazem do dalszych poszukiwań. Mi pozostawiła jednak pewien niedosyt. Być może ta pamiętnikarsko-gawędziarska forma nieco mnie odstraszyła. Potraktowałam jako ciekawostkę literacką i polecam raczej zachowawczo.

Kategoria: literatura podróżnicza

Wydawnictwo Świat Książki 2011, s. 328.
Biblionetka: 4,28/6
Lubimy czytać: 6,67/10
Moja ocena: 4/6

piątek, 5 października 2012

W jednej osobie - John Irving




(Westchnienie). No bo, co mogę napisać o najnowszej powieści Irvinga? Odkryłam go raptem dwa lata temu, nadrabiam zaległości, upajam się jego prozą i już nudne stają się peany na jego cześć. Oczywiście, że znowu się spodobało, poruszyło, dało po czaszce, wzruszyło. Mam podobnie jak Olga Majerska z portalu Oblicza Kultury - Irving najpierw wywołuje mój śmiech, potem powoduje refleksję, aby na końcu wbić mnie w stan, kiedy jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest się po babsku rozpłakać. 

"W jednej osobie" to najnowsza, już trzynasta powieść. Nie przeczytałam wszystkich, jednak zauważyłam pewną prawidłowość - wcześniejsze były gawędami, historiami bez większej podbudowy polityczno-moralnej, za to z dużym ładunkiem absurdalności. Zarówno w "Ostaniej nocy w Twisted River", jak i "W jednej osobie" pisarz obrał sobie temat wokół którego opowiedział historię. Tematy trudne, ważne. W przypadku najnowszej powieści jest to kwestia poszukiwania własnego seksualnego "ja" oraz związane z tym konsekwencje, czyli AIDS. 

Głównym bohaterem jest Billy Abbott, który opowiada o swoim dorastaniu i późniejszym życiu. Przyszło mu wychowywać  się, jak wielu bohaterów Irvinga, bez jednego z rodziców. Ojciec i jego zniknięcie osnute tajemnicą, tematem tabu, dochodzącym niejednokrotnie do absurdalnego poziomu. Wsparciem dla chłopca jest dziadek Harry, właściciel lokalnego tartaku (kolejny powtarzający się motyw u Irvinga), który jest aktywnym uczestnikiem lokalnej trupy dramatycznej. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż najczęściej odtwarza on role żeńskie i czerpie z tego tytułu niewysłowioną przyjemność. Jest matka - skryta, zamknięta i raczej naiwna, surowa, niemal aseksualna ciotka Muriel oraz jej mąż Bob. Wszystko zmienia się kiedy pewnego dnia adorator matki - Richard - zabiera chłopca do miejskiej biblioteki. Tam poznaje on Pannę Frost - kobietę o wielkich dłoniach i małych piersiach. Spotkanie z bibliotekarką okazuje się być znamienne w skutkach. Billy nie tylko zaczyna czytać i pragnie zostać pisarzem - doznaje swoistego olśnienia dotyczącego seksualności ...

To w gruncie rzeczy jedna ze smutniejszych powieści Irvinga - jest tu bardziej depresyjnie niż w "Hotelu New Hampshire". Bill poszukuje swojej tożsamości - tajemniczy ojciec okazuje się mieć większy wpływ na jego życie, niż mogłoby wynika z jego nieobecności. Romans z Panną Frost doprowadza do znacznych zmian w życiu Billa. Rozdarty w swojej seksualności - mało wiarygodny dla gejów, będący raczej maskotką niż poważnym partnerem dla kobiet heteroseksualnych, nie potrafi odnaleźć swojego miejsca. Tragizm i komizm, jak to u Irvinga, mieszają się wzajemnie. Mniej tutaj absurdalnych zaskoczeń rodem z wcześniejszych powieści - jest zdecydowanie spokojniej, nostalgiczniej. Znamienne są słowa Billa, który mówił, iż "jesteśmy kształtowani przez to, czego pragniemy". Nie sposób nie przyznać mu racji. 

Niejednokrotnie powtarzam, że Irving to mieszanka stałych motywów, adaptowanych do coraz to nowszych historii. Nie inaczej jest w przypadku najnowszej powieści. Akcja "W jednej osobie" tradycyjnie już rozgrywa się na terenie Nowej Anglii. Co prawda niedźwiedzie występują tutaj w wyjątkowo kuriozalnej roli ("włochaci abnegaci, zbuntowani przeciwko wypieszczonym gogusiom z ogolonymi jajami i ciałami prosto z siłowni"), jednak nie brakuje stałych, takich jak inicjacja seksualna ze starszą od siebie kobietą, głównego bohatera parającego się pisaniem, zapasów (również z życiem), Wiednia, niespodziewanej śmierci w wyniku wypadku samochodowego (tym razem bez seksualnego tła), jak również wspomnianego wyżej motywu nieobecnego rodzica. To samo, a jednak inaczej. Naprawdę lubię to w prozie Irvinga.

"W jednej osobie" prowokuje pytania o granice własnej seksualności. Bohaterowi nie można odmówić braku odwagi w testowaniu własnych pragnień - próbował niemal wszystkiego. Jeśli szukacie jednak mocnych opisów a la porno - nie znajdziecie ich tutaj. Wszystko za literacką mgiełką, zasłoną niedomówień. Mamy tu jednak do czynienia z niemal każdą "opcją" seksualną - LGBT w pełnej krasie. Wynika to zapewne słów autoria, który powiedział, że empatia płynie po części z tego na ile pamiętamy swoje uczucia i przyznajemy się do dawnych pokus. Seksualna tolerancja płynie ze szczerości w kwestii własnych erotycznych fantazji. Nikt, tak jak on, nie potrafi znormalizować i niemal upowszednić największych wydziwaczeń. Dla Irvinga nie ma nienormalności, o czym zresztą pisze na ostatnich stronach powieści: "(...) czytałem pana książki i wiem, co pan w nich robi: przedstawia seksualne skrajności w zwykłym świetle. (...) Tworzy pan bohaterów, którzy według pana są "inni", a dla mnie są zwyczajnie porąbani. I oczekuje pan, że okażemy im sympatię, litość i "tak dalej". (...) Ale to, co pan spisuje, nie jest  naturalne!"

Powieść podobała mi się mniej niż inne jego autorstwa. Nie jest to rozmach "Ostatniej nocy ..." , ani siła rażenia "Hotelu New Hampshire" czy  "Modlitwy za Owena". Nadal jest to jednak bardzo wysoki poziom, wciągająca historia, zmuszająca do myślenia. Nieoswojonym z Irvingiem, sugeruję rozpocząć od starszych powieści i potem wrócić do najnowszego dzieła. Sympatycy na pewno sięgną po powieść i nie poczują się oszukani. Jednak wolę Irvinga z wcześniejszych powieści, ale i tak "wszyscy jesteśmy zaszajbowani na amen". Ja również i pewnie dlatego tak kocham to, co tworzy John Irving.

Wszystkie cytaty pochodzą z powieści.

Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo Prószyński i S-ka 2012, s. 528.
Biblionetka: 5,33/6
Moja ocena: 5-/6

wtorek, 2 października 2012

Amerykański derwisz - Ayad Akhtar




Islam, jako religia i system regulujący życie, leży w kręgu moich zainteresowań od dawna. Staram się czytać o tym jak najwięcej oraz jak najciekawiej. Stałam się jednak w swoich wyborach dość wybredna - nużą mnie historie o złym islamie - tym z zazdrosnymi mężami, zachodnimi żonami nie rozumiejącymi systemu, w którym przyszło im żyć i porwanych dzieciach. Taki islam pokazywany jest najczęściej z zachodniego punktu widzenia. Mnie interesuje jednak głos z wewnątrz - spore wrażenie swojego czasu zrobiła na mnie powieść "Minaret" L. Abouleli. Do grona ciekawych pisarzy z kręgu muzułmańskiego śmiało mogę zaliczyć autora "Amerykańskiego derwisza" - Ayada Akhtara, urodzonego w Stanach Zjednoczonych pakistańskiego Amerykanina z Milwaukee. Aż trudno uwierzyć, że tak wyważona, intymna i poruszająca powieść jest jego debiutem literackim.

"Amerykański derwisz" jest napisany jak bardzo dobry scenariusz filmowy. Hayata, glównego bohatera, poznajemy w momencie z pozoru błahym - dowiaduje się o śmierci przyjaciółki swojej matki. Chłopak jest poruszony tym wydarzeniem i wraca pamięcią do chwili, w której poznał Minę. Uciekała ona przed mężem - Pakistańczykiem pragnącym przejąć pełną kontrolę nad synem. Minie pomaga matka Hayata, przyjmując ją pod swój dach. Rodzice chłopca to bardzo dobrze zasymilizowani imigranci z Pakistanu, całkiem swobodnie odnajdujący się w zachodniej kulturze. Są umiarkowanie religijni, niepraktykujący. To właśnie Mina podaruje Hayatowi jego pierwszy Koran - chłopak będący pod wrażeniem kobiety, postanawia zostać hafizem. Poprzez nauczenie się Koranu na pamięć, chce zapewnić zbawienie i wejście do raju swoim rodzicom, którzy - jego zdaniem - swoim dotychczasowym postępowaniem zostaną niechybnie wtrąceni do piekła. Ciąg dalszych, z pozoru mało istotnych, wydarzeń weryfikuje znacznie jego spojrzenie na religię, środowisko imigranckie, a wreszcie własną rodzinę. 

Powieść jest przede wszystkim historią o trudach dorastania i bycia rodziną pomimo niesprzyjających warunków. Autor stworzył świetne portrety psychologiczne postaci - Hayat, jego rodzice, sposób w jaki rozwijają się bohaterowie, ich decyzje, przemyślenia - jestem pod szczerym wrażeniem umiejętności i siły słowa Akhtara. Autor starał ukazać się jak trudno być młodym muzułmaninem, przed którym pojawia się wiele, nie do końca zrozumiałych pokus, a o ile trudniej jest być młodym muzułmaninem w Ameryce. Państwo Shah pokazywani są przez pryzmat pojawienia się Miny - względnie laicka rodzina, osiadła w zachodnim kraju, ciesząca się z jego dobrodziejstw, przyjmuje pod swój dach uduchowioną, wrażliwą i bardzo wierzącą muzułmankę. Sposób w jaki wpływa na chłopca, który zaczyna dostrzegać w swoich rodzicach, coś czego wcześniej nie rozumiał - to naprawdę ogromny atut tej powieści. Ojciec - nieco zagubiony, rozdarty pomiędzy tradycją, w której wyrastał a pokusami Zachodu, rozemocjonowana, nieco depresyjna matka, nierozumiejąca swojego męża. Ich wzajemne relacje motywują chłopca do poznawania Koranu, uczenia się kolejnych ajatów, czyli wersetów Świętej Księgi. 

"Amerykański derwisz" to również dyskretne wprowadzenie w świat islamu. Autor subtelnie wyjaśnia niuanse religii, specyficzne określenia, wymogi wobec wierzącego. Kto ma małe pojęcie o tej religii - wiele wyniesie z powieści. Co ciekawe portretuje również wielu wyznawców Proroka - wiele tu stereotypowych muzułmanów, jednak interesująco przedstawił tych, którzy od zasad religii odeszli. Ponadto pierwszy raz spotkałam się w literaturze z problemem antysemityzmu wśród wyznawców islamu. Wszelkie kwestie różnic pomiędzy  muzułmanami zostały nakreślona dość jednoznacznie, jednak autor pozostawia czytelnikowi pole do oceny. 

Nie sposób nie zauważyć w powieści wschodniej duszy - tylko ludzie Orientu potrafią pisać, dostrzegać rzeczywistość w taki właśnie sposób. Rozemocjonowane postaci, pojmujące świat, życie, rodzinę zupełnie odmiennie od nas, tak zwanych ludzi Zachodu. Ich refleksyjność, uduchowienie, szacunek dla tradycji - nie sposób się tego pozbyć, nawet emigrując na przysłowiowy drugi koniec świata. We wstępie wspomniałam powieść "Minaret" - "Amerykański derwisz" to kolejny normalny obraz islamu. Bez dżihadu, agresywnych brodaczy, niezrozumiałych okrzyków i wyzwisk. Właśnie przepełniony refleksją, duchowością, bogobojnością mającą mało wspólnego z zacofaniem. 

Powieść debiutanta polecam z czystym sumieniem. Czyta się ja bardzo szybko, bardzo dobrze, jest napisana jak doskonały scenariusz. Nic nie dzieje się tutaj bez przyczyny, żaden wątek nie został poruszony przypadkowo. Jeśli spodobał się Wam oskarowy film "Rozstanie" Asghara Farhadiego, powieść również przypadnie Wam do gustu. To podobny sposób przeżywania emocji i budowania napięcia. Polecam bardzo gorąco, bo to dobra rzecz!

Kategoria: współczesna literatura piękna

Wydawnictwo Sonia Draga 2012, s. 368.
Biblionetka: 4,75/6
Lubimy czytać: 8,07/10
Moja ocena: 5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Sonia Draga.
.
.
Template developed by Confluent Forms LLC