środa, 21 listopada 2012

Jednoroczna wdowa - John Irving



"Mężczyzna powinien szanować moją niezależność - uważała Ruth. Nigdy nie kryła się z tym, że jej stosunek do małżeństwa, a w jeszcze większym stopniu do macierzyństwa, nacechowany jest niepewnością. Ale mężczyźni, którzy uznawali jej tak zwaną niezależność, często wykazywali przy tym niemożliwy do przyjęcia brak zainteresowania trwałym związkiem."*

U Irvinga zawsze to samo. Motywy przeplatane i zestawiane ze sobą we wszelkich konfiguracjach. Tak samo, a jednak za każdym razem inaczej. Rozpoczynając lekturę wiem czego się spodziewać, jestem jednak każdorazowo zaskakiwana historią -  doskonałą, dopracowaną, absurdalną. "Jednoroczna wdowa" to kolejny przykład. Paskudnie dobry przykład.

Dlaczego ze wszystkich powieści, które szczerzą się do Ciebie z półki wybrać właśnie "Jednoroczną wdowę"? Bohaterowie niedoskonali, potłuczeni przez życie - oto znak firmowy Johna Irvinga. Przeważnie wychowywani w niepełnej rodzinie (tu: Ruth opuszczona w wieku czterech lat przez matkę), który to fakt dość istotnie wpływa na ich dalsze losy. Często mniej lub bardziej skrzywieni seksualnie (tu: Eddie - obsesja na punkcie kontaktów seksualnych z kobietami znacznie starszymi od niego). Nierzadko niedoskonali, dziwni, budzący politowanie pomieszane z niedowierzaniem (tu: Ted - autor książek dla dzieci, lubujący się w pornograficznych portretach matek fanów swojego pisania). Postaci dopracowane, przerysowane w typowo irvingowski sposób, zapamiętywalne i mające wszelkie znamiona realizmu. 

Irvinga warto poznać dla cudownych, absurdalnych scen, które tworzą klimat całej powieści i stają się kluczowe dla rozwoju fabuły. W przypadku "Jednorocznej wdowy" mistrzostwem absolutnym jest scena porzucenia Pani Vaughn. W skrajności i czarnym humorze dorównuje jedynie jasełkom z udziałem Owena.  Teatralność, groteska, mocne gesty - tego właśnie należy się spodziewać. A jeśli komuś potrzeba mniej farsy, a więcej tragedii szczerze rekomenduję rozdziały z Amsterdamem w tle oraz naukę jazdy. Proza Irvinga składa się z wielu małych, pozornych epizodów, które  robią efekt WOW.  

Czytający Irvinga namiętnie i w nadmiarze z lubością doszukują się  toposów, których jest niemało. W "Jednorocznej wdowie" znajdziecie więc fascynację seksualną kobietami starszymi od bohatera (to było również w "Hotelu New Hampshire", "W jednej osobie", "Czwartej ręce", "Ostatniej nocy w Twisted River"), motyw nagłego, śmiertelnego wypadku (podobnie jak dosłownie we wszystkich powieściach autorstwa Johna Irvinga). W każdej jego powieści któryś z bohaterów jest pisarzem - w przypadku "Jednorocznej wdowy" - cała rodzina Cole'ów uprawia pisarstwo. Fakt bohatera-pisarza ma swoje skutki w fabule - często jeden z rozdziałów to część fikcyjnej, pisanej przez bohatera książki. W  rekomendowanej "Wdowie" są to bardzo dobre fragmenty, wprowadzające kolejne postaci, znacznie ożywiające fabułę. Co ciekawe, na bazie fikcyjnej historii dla dzieci, napisanej przez bohatera Teda Cole'a, John Irving napisał opowiastkę dla najmłodszych "Odgłos, jaki wydaje ktoś, kto stara się nie wydawać żadnych odgłosów".

Mówi się, że "Jednoroczna wdowa" to najbardziej emanująca erotyzmem powieść Irvinga. U tego autora "momentów" nigdy nie brakuje. Po przeczytaniu kilku jego książek, nie poczujecie się przytłoczeni tym tematem. Irving po prostu tak ma - w absurdalny, nieco odjechany sposób, pisze o tym, co dla niektórych naturalne. Ma to swój niezaprzeczalny urok. A wszyscy jesteśmy, jak pisał w "Hotelu New Hampshire", szajbnięci. 

"To po prostu powieść. (...) nie jest "o czymś". To tylko ciekawa historia". **  Polecam nieco paradoksalnie, troszkę nachalnie, jak każdą powieść Irvinga. To niebanalny pisarz, świetnie łączący stałe motywy, układając je za każdym razem w inną historię. Niezmiennie fascynującą i nieszablonową. 

* J. Irving, "Jednoroczna wdowa", Prószyński i S-ka 2001, s. 241.
** tamże, s. 245.

Kategoria: powieść obyczajowa
Wydawnictwo Prószyński i S-ka 2001, s. 616.
Biblionetka: 4,58/6
Lubimy czytać: 6,71/10
Moja ocena: 5/6

środa, 14 listopada 2012

Karuzela z Madonnami - Tomasz Raczek





Tomasz Raczek nigdy nie był dla mnie postacią kultową. Owszem - kojarzyłam z telewizji, doceniałam wiedzę, jednak nigdy nie potrafiłam przekonać się do sposobu myślenia i formułowania osądów i stylu bycia. Jako, że lubię się mierzyć ze swoimi uprzedzeniami - postanowiłam dać szansę jego książkom. Na pierwszy ogień poszła "Karuzela z Madonnami".

Trudno jednoznacznie określić jej formę  - sam autor gęsto tłumaczy się z drogi, jaką obrał we wstępie. Materiał, jak i zapewne pomysł, powstawał i był zbierany latami. Czytelnik ma więc do czynienia tutaj z klasycznym miszmaszem - są wywiady, eseje krótsze i dłuższe czy niemal standardowe noty biograficzne. Wprowadza to pewien chaos - przy redagowaniu można było się przecież pokusić o pewne ujednolicenie. Jednak taka była wola autora, należy to uszanować. Moim zdaniem należy też wziąć pod uwagę fakt, iż "Karuzela ..." powstała w erze przedwikipediowej, a co za tym idzie dostęp do biografii, wiadomości, wywiadów nie był tak powszechny i łatwy jak teraz. Być może książka w formie, jaką obrał sobie autor mocno się zdezaktualizowała. Co więcej odnoszę wrażenie, że większość notek dostępnych obecnie w internecie, a dotyczących biografii kobiet, które opisywał Tomasz Raczek,  opiera się właśnie na jego słowach, bądź są nawet cytatami z "Karuzeli z Madonnami".

Kryterium wyboru pięćdziesięciu siedmiu kobiet opisanych w książce był wpływ ich osobowości na osobę Tomasza Raczka. Czasem pośredni, czasem mocno bezpośredni, niekiedy czysto ideologiczny, nierzadko mocno kurtuazyjny. Wszystkie to postaci niestereotypowe, silne, niezależne, o wyjątkowym talencie. Przekrój jest imponujący - piosenkarki, dziennikarki, aktorki, reżyserki. Są kobiety, których życiorysy większość zna bardzo dobrze, bo ich kariera rozgrywa(ła) się na naszych oczach - Edyta Górniak, Grażyna Szapołowska, Kasia Figura. Beata Kozidrak czy Kora. Inne znamy raczej z opowiadań czy relacji, jak chociażby Irenę Dziedzic, Edytę Wojtczak, Magdę Umer czy Małgorzatę Braunek. A mamy też do czynienia z perełkami - kobietami, o których istnieniu nie do końca miałam wiedzę - Sissel, Zarah Leander czy Ute Lemper. Co cieszy, sporo tutaj dam z dawnych lat, takich jak Irena Kwiatkowska, Stefania Grodzieńska czy Hanka Bielicka.

Jak pisałam powyżej - książka jest bardzo nierówna. Niektóre notki to wywiady, niekiedy mocno osobiste, a w innym przypadku raczej powierzchowne, nawet naiwne. Jednego nie można odmówić autorowi jednego - polszczyzna, którą się posługuje jest dbała, poprawna, czasem mocno egzaltowana,  jednak czyta się mocno przyjemnie. Przy próbach opisu gwiazd zagranicznych zostajemy poczęstowani krótkim esejem biograficznym ze sporym ładunkiem emocjonalnym. Ma to swój urok, niemniej jednak "Karuzela z madonnami" wydaje się być niczym więcej niż zbiorem refleksji, raczej ogólnych i niekiedy doprawionych nieco natrętnym moralizowaniem. Ciekawa książka, raczej początek do dalszych poszukiwań, niż mocno odkrywcza lektura - pozostawia niedosyt i małe rozczarowanie. 

Kategoria: zbiór esejów (biografii)
Instytut Wydawniczy Latarnik 2003, s. 376.
Biblionetka: 3,94/6
Lubimy czytać: 6,03/10
Moja ocena: 4-/6

Książkę przeczytałam w formie e-booka dzięki uprzejmości portalu Woblink.

sobota, 10 listopada 2012

Aleja Bzów - Aleksandra Tyl




Po "Drodze 66" w moim czytelniczym życiu otworzyła się nowa furtka - audiobooki. Nie doceniałam, przyznaję. Myślałam, że nie jestem w stanie skupić się nad treścią, że podobnie, jak w przypadku słuchania radia - słowa będą przemykać przez głowę niezanotowane. Jednak tylko świnia(krowa?!?) nie zmienia poglądów, więc książki "mówione" okazały się być dla mnie rewolucją. Podczas porannej krzątaniny, czynności okołodomowych lub innych mechanicznych odtwórczości mogę przecież słuchać, a co za tym idzie - poznawać kolejne historie! Jak mówi stare powiedzenie druidów - Kubacka uczy się całe życie, więc po wysłuchaniu reportażu Doroty Warakomskiej na ruszcik wrzuciłam coś lżejszego treściowo.

"Aleja Bzów" to niemal klasyczna obyczajówka. Dziewczę w okolicach trzydziestki, zapracowane, nieomijane przez trywialne kłopoty, samotne - znam ten scenariusz aż za dobrze (wyjątkowo - nie ironizuję ;) ). Gdzieś w okolicach trzeciego rozdziału zaczęłam w duchu szydzić z fabuły i dopowiadać dalszy scenariusz, który jak się spodziewałam, zostanie co do joty spełniony.  A tu, masz ci babo placek, w pewnym momencie historia wciągnęła mnie na tyle, że końcówkę przesiedziałam ze słuchawkami w uszach i wzrokiem wbitym w ścianę ;) I tyle zostało z mojego zacięcia i krytyki wobec audiobooków. Historia jest normalna, nawet momentami realna (porównując z innymi, podobnymi książkami adresowanymi do kobiet), zabawna, czuła, no i sympatyczna. Główna bohaterka, Izabela, akurat mocno mnie drażniła, bo w niczym nie przypomina znanych mi Izabel (♥), które aż kipią od energii - tutaj mamy raczej rozemocjonowaną mimozę. Jednak postaci drugoplanowe wzbudzają tyle emocji i pozytywnych myśli, że trudno nie zakochać się w tej historii. Moją ulubioną jest oczywiście babcia Izabeli - Nowakowa, która zyskuje wiele dzięki - świetnej w tej akurat roli - lektorce.

Autorka w miły sposób opisuje okolicę, życie mieszkańców Skotnik, z których pochodzi Iza i jej babcia. Występuje tu tyle postaci i wątków, że aż trudno uwierzyć, że w wersji papierowej historia zajmuje nieco ponad trzysta stron. Są wątki klasyczne, zakończenie raczej nie zaskakuje, jednak przyznaję, że nie poczułam się oszukana przez autorkę. Spędziłam przy historii naprawdę miły czas i z czystym sumieniem polecam.

Co do lektorki - Joanny Lissner - doskonale nadawała się do roli babci i jej sąsiadek. Słowa Izabeli i jej rówieśniczek w ustach pani Joanny brzmiały jednak sztucznie. Irytujące było błędne wymawianie nazw pochodzących z angielskiego czy francuskiego - z całym szacunkiem, takich uchybień raczej być nie powinno. Lektorka interpretowała jednak historię na tyle barwnie i emocjonalnie, że wspomniane błędy ginęły w całokształcie - jak najbardziej pozytywnym.

Kategoria: współczesna literatura polska
Nagrane przez Lissner Studio na podstawie edycji książkowej Prozami 2011.
czas nagrania: 12 godz 47 min.
Biblionetka: 4,42/6
Lubimy czytać: 7,31/10
Moja ocena: 5-/6

Angielska choroba - Magdalena Samozwaniec



Od dawna miałam chętkę na coś, co wyszło spod pióra Magdaleny Samozwaniec. Jako, że ostatnio sugeruję się dość mocno polecankami innych blogerów, tym razem poszłam za radą Skarletki i mój pierwszy kontakt z autorką został poczyniony. Wybór padł na "Angielską chorobę" - mówiąc krótko - książkę pod psem ;)

Zdecydowanie należę do psolubów - moja Kala w domu zajmuje bezsprzecznie pierwsze miejsce, traktowana jest jako pełnoprawny członek rodziny, co więcej - i na tym blogu niejednokrotnie mi pomagała (a to ogrzewając stopy podczas pisania notek, a to biorąc czynny udział w losowaniu). Dlatego też przygody jamnika-podróżnika z perspektywy samego psa musiały mi przypaść do gustu. I dokładnie tak było!

Przy okazji dzielenia się opinią o powieści T. Gulbranssena utyskiwałam nieco na moje odcięcie się od polszczyzny w wydaniu retro. Przeproszę się jednak ze swoimi poglądami, bo język polski w wydaniu Magdaleny Samozwaniec to maestria. Zupełnie poważnie - tak już się ani nie pisze, ani nie mówi, a ja uwielbiam soczyste, może nieco kurtuazyjne słowa. Sposób budowania zdań i samej narracji spowodował, że nieświadomie cofnęłam się kilkadziesiąt lat wstecz i poczułam się kompletnie osadzona w czasie, o którym pisałam autorka. Czas wrócić do "starych lektur" - zdecydowanie można wzbogacić swój język!

A sama historia? Zabawna i z morałem. Jamnik Florek opowiada jak to jego pani - Róża zabiera go w podróż do Anglii. Przemycony w torbie, podróżuje statkiem wzbudzając sympatię swoim nieco nieporadnym wyglądem. Sam siebie uważa za jamnika, ale prawda jest dość brutalna - jest wielorasowcem. Zabawne kwestie włożone w ... pyszczek psa są zapewne zrozumiałe w sporej mierze właścicielom psów, przyznam szczerze - dawno nic mnie tak nie rozbawiło, jak ta właśnie mała książeczka. Jednak to nie tylko historia o psie, który podróżował - to również opowieść o emigrantach londyńskich, ludzkiej naturze. Z morałem - nienachalnym, nieco żartobliwym, mądrym.

Bardzo, ale to bardzo polecam - szczególnie psiarzom, bo oni wychwycą więcej, jednak zapewniam, że książeczka spodoba się wszystkim. Aż żal bierze, że jest tak krótka. I sama do siebie apeluję - więcej starszych książek na półce - piękniejszy język,  zapach (kocham aromat starych, bibliotecznych egzemplarzy!) i ... posłowie. Dlaczego tak rzadko teraz pisze się posłowia czy wstępy?!?

Kategoria: literatura polska
Wydawnictwo Iskry 1983, s. 94.
Biblionetka: 3,98/6
Lubimy czytać: 5,77/10
Moja ocena: 5/6

czwartek, 8 listopada 2012

A lasy wiecznie śpiewają, Dziedzictwo na Björndal - Trygve Gulbranssen




Nie oceniajcie książki po okładce. Niejednokrotnie podnosiłam to hasło, jednak wydawcy stale zakładają na mnie sidła i testują czytelniczą czujność. Przyznam się bez bicia, gdyby nie polecanka Padmy, za nic w świecie (serio, przenigdy!) nie zwróciłabym uwagi na tę powieść. Okładka krzyczy z daleka - "romans dziedzica z nobliwą panną okraszony wieloma dość naiwnymi opisami". Przetrząsając biblioteczne półki, poszukując czegoś niekoniecznie nowego, koniecznie godnego uwagi natrafiłam na "A lasy wiecznie śpiewają" i dałam jej szansę. I tak oto zawędrowałam do mroźnej, skutej lodem dziewiętnastowiecznej Norwegii.

Powieść została napisana w latach 30. XX-go wieku, co mnie, jako osobie czytającej ostatnio niemal same nowości, sprawiło niemały kłopot. Napisana w starym (lecz dobrym!) stylu, w którym sporo uwagi poświęca się formie, a zdania są piękne, kwieciste i długie. Niemało jest opisów surowej norweskiej przyrody, autor soczyście opisuje emocje i uczucia postaci. Bohaterowie to ponadto ludzie szlachetni, odważni, niezłomni, silni. Mężczyźni polują, dbają o gospodarstwo, kobiety są mądre, wspomagają swoich mężów z ukrycia, są ich wsparciem. Niemniej jednak potrzebowałam dużo więcej stron niż zazwyczaj, aby wgryźć się w fabułę. I troszkę mnie to norweskie zimno wymęczyło. 

A sama historia napisana z rozmachem i jednoczesną prostotą. Bardzo przypomina mi w klimacie sagę o Ludziach Lodu (rzecz jasna pozbawioną co pikantniejszych fragmentów - tutaj jest bardzo po bożemu) - i tutaj poznajemy dzieje rodziny na przestrzeni lat. Czyta się może nieco trudniej niż powieści M. Sandemo, jednak odniosłam wrażenie, że Gulbranssen więcej uwagi poświęcił emocjom i życiu wewnętrznemu bohaterów. Całościowo powieść jest głębsza i mniej serialowa niż "Ludzie Lodu", sporo ukazuje ze zwyczajów panujących w XIX wieku na dalekiej Północy. Natura ludzka nie uległa aż tak wielkiej zmianie - i wtedy mocno w cenie była gra pozorów, układność i tak zwana "grzeczność". Autor sprawnie opisuje życie towarzyskie, jakie prowadzono na początku XIX wieku w Skandynawii. Ciekawe to i warte uwagi.

Zachwytu jednak, jak widać powyżej, nie uświadczyłam. Zabrakło mi jakiegoś tąpnięcia w akcji, bomby fabularnej czy jak to tam nazwać. Przez ponad pięćset stron życie rodziny  na Bjorndal toczyło się raczej sielankowo - bogacili się, podejmowali mądre decyzje, byli szlachetni. I tak dalej, i tak dalej. To bardzo dobra powieść, idealna nadająca się chociażby do klubów dyskusyjnych. Jednak przyzwyczajony do czytelniczych trzęsień ziemi mól książkowy poczuł się z lekka niedopieszczony. I kręci nosem. 

P.S. Osobom, które na Lubimy czytać zdradzają najważniejsze wątki pourywam kończyny pewnego dnia. Przyrzekam!

Kategoria: klasyka literatury pięknej
Wydawnictwo Rebis 1994, s. 548.
Biblionetka: cz. I - 4,85/6, cz. II - 4,82/6
Lubimy czytać: cz. I - 7,45/10, cz. II - 7/10
Moja ocena: 4+/6
.
.
Template developed by Confluent Forms LLC