poniedziałek, 30 stycznia 2012

Korrida. Taniec i krew - Janusz Kasza




Większość moich recenzji rozpoczynam od stałego punktu, który można zawrzeć w dwóch krótkich słowach: "przyznam szczerze". I przyznaję się do wielu - mniej lub bardziej chlubnych różności. Ku uciesze tych, którzy mnie czytają i nieco znają. I pewnie znudzeniu tych, którzy tylko czytają. Z okazji recenzji "Korridy" oszczędzę Was, moi drodzy Czytelnicy, bo pewnie domyślacie się ciągu dalszego mojego wyznania. Tak, korridy nie widziałam ;) 

Z czym kojarzyłam korridę przed lekturą książki Janusza Kaszy? Pojmowałam ją dość stereotypowo - Hiszpania, arena, byk, torreador. Jako zwierząt wielbicielka raczej nie pochwalałam. Zdania po lekturze nie zmieniłam. Jednak - perspektywę pojmowania zagadnienia poszerzyłam i dostrzegłam aspekty, o których wcześniej nie miałam pojęcia. I rozumiem oraz wiem więcej. 

"Korrida. Taniec i krew" w głównej mierze opowiada o bogatej tradycji walk z bykami. Autor stara się przedstawić większość aspektów, co powoduje, iż książka staje się swoistym połączeniem przewodnika, leksykonu i podręcznika. Janusz Kasza wprowadza czytelnika w specyfikę tradycji, objaśniając kolejne etapy. Udaje mu się również przełamać kilka stereotypów. Co najważniejsze jednak, autor postawił sobie za ambicję udowodnić, że korrida to tak naprawdę nieodłączny element kultury i postrzeganie go tylko w kontekście zabójstwa zwierząt, jest sporą ignorancją. Korridę uważa się za jedną z najstarszych i nieprzerwanie odprawianych od tysięcy lat ceremonii, mających być współczesną formą składania krwawych ofiar ze zwierząt. Korrida jest obecna przede wszystkim na terenie Hiszpanii (jednak od 1 stycznia 2012 roku jest zakazana na terenie Katalonii, a od 1991 roku na Wyspach Kanaryjskich), Portugalii i krajów Ameryki Łacińskiej. Co ciekawe, korrida jest również bardzo popularna w południowej Francji, szczególnie na terenie Prowansji. 

Janusz Kasza drobiazgowo opowiada o ceremonii samej walki - dla laika mnogość hiszpańskich słów może być nieco przytłaczająca. Jednak nie można autorowi odebrać zafascynowania tematem, ogromnej wiedzy w tym zakresie oraz pasji, jaką żywi do korridy. Warto nadmienić, że rodzajów korridy jest kilka - od tych, których celem jest zerwania kwiatka umieszczonego pomiędzy rogami byka, poprzez takie, w których celem jest jak najbardziej efektowny przeskok pomiędzy rogami, na tych w których byki giną wbiciem szpady w rdzeń kręgowy zwierzęcia. Byki są prowokowane muletą czyli kawałkiem materiału przyczepionym od krótkiego drążka - istnieje kilkadziesiąt rodzajów ruchów. Co ciekawe, kolor materiału nie ma znaczenia - byki widzą kolory monochromatyczne. Najczęściej jednak muleta jest czerwona bądź różowa z żółtym podbiciem. Na uwagę zasługuję również ubiór matadora nazywany traje de luz (czyli świetlisty strój) - bogato wyszywany z charakterystycznymi elementami. Kilka lat temu stroje dla torreadorów zaprojektował sam Georgio Armani. 

Książkę dopełniają piękne fotografie autorstwa samego Janusza Kaszy. Dodatkowo bardzo mocno została rozbudowana część leksykonowa - jest słowniczek pojęć, historia korridy, odniesienia w mitologii różnych nacji, literaturze, kinematografii, malarstwie. Dość blado na tym tle prezentują się krótkie refleksje autora z podróży po Prowansji, które ratują opisy gastronomiczne. 

Książka nie zmieniła mojego zdania na temat korridy - mimo głębokiej tradycji, moim zdaniem,  uśmiercanie zwierząt dla rozrywki jest po prostu zbędne. Janusz Kasza pozwolił mi jednak docenić część artystyczną walki, polegającą na swoistym tańcu torreadora z bykiem. Do pewnego momentu robi to spore wrażenie. Warto przeczytać, aby poznać historię i tradycję, charakterystyczną szczególnie dla Półwyspu Iberyjskiego. I postarać się chociaż nieco ją zrozumieć ... 

Kategoria: literatura popularnonaukowa (z lekkimi elementami podróżniczymi)
Wydawnictwo Otwarte 2011, s. 252
Biblionetka: 5/6 
Moja ocena: 5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Otwarte. 

niedziela, 29 stycznia 2012

Wichrołak - Paweł Szlachetko




Recenzowany przeze mnie ostatnio "Dom z papieru" opowiadał, między innymi, o wszelkiej maści dewiacjach czytelniczych. Na "Wichrołaku" miałam okazję przekonać się, że czasem warto kultywować jedną z nich. Taką moją. Bardzo. Jaką? Doczytywanie absolutnie każdej książki do końca. Chociażby bolało, krzyczało w środku - nie porzucam, czytam do ostatniego zdania. Z "Wichrołakiem" lekko nie było. Pierwsze pięćdziesiąt stron było dla mnie drogą przez mękę. Po ogromnej mobilizacji postanowiłam po prostu zasiąść na szacownej i nie wstawać dopóki książki nie skończę. Niniejszym to czyniąc okazało się, że nie taki "Wichrołak" straszny, jak mi się uprzednio wydawało.

Okładkowa wersja historii obiecywała wiele. Przede wszystkim góry - jedyne i słuszne Tatry. Mroczną zagadkę, którą ukrywają mieszkańcy wioski. Dociekliwego dziennikarza oraz tytułowego Kogoś - "Nie-Wiadomo-Kogo".  Początkowo trudności sprawiało mi przebicie się przez gwarę i konstrukcję językową. Sposób w jaki Paweł Szlachetko rozpoczął narrację nasunął mi porównanie do książek z okresu PRLu - stosowano wtedy dość charakterystyczną składnię. Nie jest to zarzut - teraz pisze się nieco inaczej i potrzebowałam czasu, żeby wejść w ten styl ponownie. Nastawiłam się na mocny wątek kryminalny, a tutaj dostałam pstryczka w molowy nos, gdyż akurat ten aspekt nabiera rozpędu dopiero pod koniec powieści. I w tak zwanym międzyczasie krwawego nic się nie dzieje.

Roman, marzący o karierze dziennikarza, natrafia na sensacyjne jego zdaniem doniesienia o następujących krótko po sobie samobójstwach w wiosce góralskiej. Smaczku historii dodaje fakt, iż jako przyczynę zgonu podawano czynniki związane z wiatrem halnym. Po dziennikarstwie śledztwie okazuje się to być nieprawdą - w tym czasie instytut meteorologiczny nie zanotował żadnych anomalii pogodowych. Kiedy Roman przybywa do wioski czeka tam na niego nie lada niespodzianka. Okazuje się, że córką gospodarza, u którego się zatrzymuje jest Marta - jego dziewczyna z lat studenckich. Próbując wyjaśnić przyczyn - jego zdaniem - zabójstw, nie spotyka się ze zrozumienie, a jedynie z wszechobecnym bagatelizowaniem jego przypuszczeń. Poznaje za to dość dogłębnie panujące w wiosce podziały, przyjaźnie, miłości i romanse. I obiektywnie rzecz biorąc, "Wichrołak" jest bardziej powieścią obyczajową w klimacie noir, niż kryminałem.

W Szremlach Małych alkohol leje się strumieniami. Nie tylko w skupiającej wszystkich mężczyzn gospodzie, ale również w domach. Samogony, wódki, śliwowice - alkohol jest w "Wichrołaku" wszechobecny. I to on bywa przyczyną wielu nieszczęść. Obraz polskiej wioski podhalańskiej przedstawia się w ujęciu Pawła Szlachetko wyjątkowo niekorzystnie. Konszachty, układy, oszustwa - a wszystko pod płaszczykiem bogobojności. Mocną stroną powieści są bohaterowie pierwszo- i drugoplanowi. Dopracowane, przedstawione z kilku perspektyw, niejednoznaczne. To jeden z aspektów powieści, który sprawił, że przewracając ostatnią stronę pomyślałam "niezłe!". Postać Wiśka, miejscowego "popychadła", który szpieguje za butelkę wódki niemal dla wszystkich, jest w mojej ocenie najmocniejszą stroną powieści. Szczegółów nie zdradzę, ale to ostatecznie losy tej postaci przekonały mnie co do tego, że warto było tę książkę przeczytać.

"Wichrołak" to dla mnie kolejny dowód na to, że polska literatura ma się nieźle. Są osoby, które poszukują tematów nieszablonowych i przedstawiają je w bardzo atrakcyjnej i ciekawej formie. Dlatego, powiadam, grzeszą Ci, którzy nie tykają polskiej literatury współczesnej. Tu się naprawdę nieźle dzieje. Podhale z podejrzanymi, podpitymi typkami, które zmieniają się w pobożnych katolików w każdą niedzielę z wątkiem kryminalnym w tle. A to wszystko w polskim, charakterologicznym sosie, który zmusza do myślenia. Bardzo strawna mieszanka!

Kategoria: kryminał
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA 2011, s. 334
Biblionetka: 3,5/6
Lubimy czytać: 5,52/10
Moja ocena: 4/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwu MUZA. 

wtorek, 24 stycznia 2012

Dom z papieru - Carlos Maria Dominguez




Czyszczenie stolika nocnego trwa... Swoisty szał na tę książkę pamiętam z czasów, kiedy rozpoczynałam swoją przygodę z blogowaniem. Trafiła wtedy do magicznego zeszyciku (bo były to czasy sprzed Lubimy czytać.pl i magicznej półki "Chcę przeczytać"), w którym zapisywałam pożądane kandydatki na kolejne lektury. Przypadkowo trafiłam na nią w bibliotece, a parę dni później udało się ją upolować  na pierwszym, legendarnym już przTARGaj KSIĄŻKI. Wszelkie znaki na niebie i ziemi mówiły - "Przeczytaj ją!".

Książka, a właściwie książeczka (określenie bez pejoratywnego zabarwienia) wprawnemu czytelnikowi zajmie jakąś małą godzinę. U mnie czytanie rozłożyło się na dwa wieczory. Pomijając typowo poniedziałkowe otępienie, które zazwyczaj mocno obniża moje tempo pochłaniania, od pierwszej strony poczułam, że sporym nietaktem wobec autora będzie pośpiech. "Dom z papieru" to nie lada gratka dla moli książkowych. Bo to nowela o ... książkach i czytaniu. A właściwie o tym, jak nadmierna do nich miłość może ją paradoksalnie w nas zabić. Czytając ją poczułam się lekko skarcona - jeden z bohaterów, podobnie jak ja (i większość blogowiczów) maniakalnie i bez opamiętania kupował książki. Czym to się skończyło - odsyłam do lektury. Od miłości do nienawiści ... bardzo (!) cienka granica.

Autor pokazuje na kilka sposobów, jak niebezpieczna może się okazać miłość do książek. Pomijając stosy i wieże, na które natykamy się w każdym kącie naszych mieszkań, poprzez historię otwierającą, czyli przypadek Blumy Lennon, która ginie w momencie czytania. Morał jest jeden - czytanie to nałóg, jak każdy inny. I również tutaj umiar wskazany. Zapisać. Zapamiętać. Wdrożyć w życie. Pobożne życzenie ;)

Carlos Maria Dominguez pisze jak na mieszkańca Ameryki Południowej przystało. W jego stylu odnajdziemy to, co przeważnie zachwyca nas u Llosy, Marqueza czy Borgesa. Ja uwielbiam to igranie z czytelnikiem na granicy rzeczywistości i ułudy, nadawanie ogromnego wagi szczegółom i niuansom.  Klimat tworzony przez pisarzy i pisarki z tego kontynentu uwodzi mnie za każdym razem. I tym razem nie poczułam się rozczarowana. 

Autor wymienia wiele nawyków "molowych". Któż z nas ich nie zna? Szpiegowanie cudzych bibliotek (bez bicia - pokaż mi swoją biblioteczkę, a powiem Ci kim jesteś), głaskanie okładek. 
"(...) nikt nie chce stracić książki. Wolimy zgubić pierścionek, zegarek czy parasol niż książkę, której już nie będziemy czytali, ale która zachowuje w samym brzmieniu tytułu jakąś dawną i być może utraconą emocję". Tu wyznanie - ci, którzy mnie znają wiedzą, jak trudno jest pożyczyć ode mnie książkę. Ci, którym pożyczyłam jedną z moich ulubionych powieści - powinni czuć się szczerze i bardzo docenieni. To najwyższy stopień bliskości ze mną. Pomijając, jak bardzo pożyczać nie lubię i przypadkowa osoba mojej książki nie tknie. Też tak macie?

O kupowaniu absurdalnej liczby książek: "(...)ale nie udaje mi się ustrzec przed dodaniem nowej półki, następnego podwójnego rzędu woluminów, książki przesuwają się po domu milczące, niewinne. Nie potrafię ich powstrzymać". Blogerzy i blogerki książkowi pokiwają z aprobatą. Ograniczeniem dla nas jest przecież tylko miejsce w mieszkaniu ... nic innego. O maniakalnym podczytywaniu: "Pracuję od ósmej rano do piątej po południu na odpowiedzialnym stanowisku. Lecz niecierpliwie wyczekuję chwili, w której będę mógł wrócić (...) do tej Jaskini, gdzie będę mógł spędzić kilka szczęśliwych godzin". Zdecydowanie podpisuję się pod tym wyznaniem. Wszystkimi kończynami.

C. M. Dominguez ujął, a właściwie... tak! nie bójmy się tego słowa - uwiódł mnie pewnym niuansami. Myślałam, że tylko ja zwracam uwagę na coś takiego, ale ... ja również doszukuję się układów korytarzy (pionowych, ukośnych) tworzonych przez odstępy pomiędzy wyrazami. Ma to być efektem odpowiedniego rytmu. Być może - mnie to fascynuje z czysto estetycznych pobudek. To jedno z moich czytelniczych dewiacji i niniejszym przyznaję się do tego publicznie.

Książka jest pięknie wydana - dobry, lekko pożółkły papier, tasiemkowa zakładka, twarda piękna okładka, bardzo wygodny dla oczu kolor czcionki. Prawdziwa gratka. Korytarzy jednak nie ma tak dużo. Paradoksalnie.

Książka nie spodoba się każdemu. To, że jest specyficzna - to mało powiedziane. To raczej sfabularyzowany esej o czytaniu i książkach. Może być pretekstem do pewnych przemyśleń i wynurzeń, jak uczyniłam to powyżej. Polecam molicom i molom książkowym. Niejednokrotnie pokiwacie głową ze zrozumieniem. Być może potencjał fabuły został niewykorzystany - jak zarzuca się Dominguezowi w wielu recenzjach. Dla mnie był to czas spędzony na refleksji nad moją manią czytania. Jeśli kochasz książki - wsiąkniesz w tę historię. Jeśli szukasz poruszającej fabuły - to nie jest książka dla Ciebie. A ja - polecam! Chociażby dla tego czasu refleksji nad swoim czytelniczym nałogiem ...

Kategoria: współczesna literatura zagraniczna
Wydawnictwo Świat Książki 2005, s. 112.
Biblionetka: 4,51/6
Lubimy czytać: 5,66/10
Moja ocena: 4+/6

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Przemiana - Jodi Picoult




Ta recenzja nie powstała na fali boomu na Jodi Picoult. W ciągu ostatnich dwóch tygodni miała miejsce premiera jej najnowszej książki, a "Przemiana" czekała na mnie od paru dobrych miesięcy (błogosławione niech będą zaprzyjaźnione bibliotekarki). Lata świetlne temu po raz pierwszy sięgnęłam po bardzo popularną na blogach recenzyjnych autorkę. Spodobało się. Było inaczej, nieschematycznie, skłaniało do myślenia. W trakcie i po przeczytaniu powieści. Z racji wdrażania w życie planu "przeczytam swój stolik nocny" przyszedł czas na kolejną Picoult.

Już w trakcie lektury drugiej jej powieści można pokusić się o sprecyzowanie schematu na bazie, którego Jodi Picoult tworzy swoje powieści. Trudny, kontrowersyjny temat, pozornie winny Ktoś (zabójca, gwałciciel etc.), opisany do bólu drobiazgowo proces sądowy, narracja pierwszoosobowa przedstawiania z perspektywy kilku postaci. Było tak w "Czarownicach z Salem Falls", jest i tak w "Przemianie". Jestem ciekawa, czy i w kolejnych powieściach ten schemat się powtarza? Swoją drogą czuję lekki niesmak w kwestii tłumaczenia tytułu - w oryginale brzmi on "Change of Heart", co w języku polskim nie zostało wystarczająco uwypuklone. No, ale - nie to jakby należy do meritum mojej opinii.

Cóż zaserwowała nam autorka tym razem? June - dwukrotnie owdowiała kobieta. Pierwszy mąż zginął w wypadku samochodowym, drugiego poznała wkrótce po śmierci pierwszego. Pewnego dnia pojawia się w drzwiach jej domu Shay Bourne, który oferuje swoje usługi ciesielskie. Kilka miesięcy później Shay dopuszcza się podwójnego morderstwa - strzela do męża June i jej córki Elizabeth. Shay zostaje decyzją ławy przysięgłych skazany na karę śmierci. Pośród ławników, którzy podjęli taką decyzję jest Michael, który w przyszłości zostanie katolickim księdzem. Po 11 latach sąd stanowy podejmuje decyzję o terminie wykonania egzekucji. Córka June, Claire cierpi na chorobę serca i bezzwłocznie potrzebuje przeszczepu. Dawcą dla niej chce zostać ... Shay. Problem stanowi sposób wykonania wyroku - iniekcja wyklucza oddanie organów do transplantacji. Na "pomoc" o walkę innej formy pozbawienia życia przybywa Magie Bloom - ambitna prawniczka. Sami przyznacie - nagromadzenie dramatyzmów spore. Dorzućmy do tego, że wokół 33-letniego Shay'a zaczynają dziać się niewytłumaczalne zjawiska - zamienia wodę w celi w wino, częstuje współwięźniów gumą balonową, której starcza dla wszystkich (vide: rozmnożenie pokarmów na pustyni), wskrzesza ptaka i człowieka, uzdrawia współwięźnia - Luciusa, chorego na AIDS. I nie można tego wytłumaczyć naukowo.

Ot, cała Picoult. Powieść czyta się absolutnie jednym tchem. Chyba pierwszy raz zdarzyło mi się zarwać nockę, żeby doczytać. Troszkę rozczarowało mnie to, że rozwikłania pewnych kwestii domyśliłam się niemal na początku (to świadczy albo o oczytaniu, albo o patologicznych skłonnościach mojego mózgu). Schematyczność, którą zauważyłam już przy drugiej książce autorki również nie przeszkadza w odbiorze. Nazwanie jej książek czytadłami jest i prawdą i nadużyciem. Owszem - technicznie się je pochłania, jednak żadne czytadło nie zagości w naszej głowie na tak długo, jak książki Picoult. W "Przemianie" znów mamy kontrowersyjne tematy  - zasadność kary śmierci oraz dogmatów religii ustalonych przez hierarchów kościelnych wieki temu. Autorka zadaje pytanie - czy serce jako mięsień jest w stanie zmienić człowieka? Zakończenie książki pozostawia nas w przysłowiowej kropce. Nie zdradzę go oczywiście, ale Picoult doskonale wyważyła puentę - pomiędzy dowodami naukowymi a niewytłumaczalnymi cudami. Wątek przyjęcia serca od mordercy swojej rodziny to moim zdaniem doskonały temat na wszelkie kluby dyskusyjne. "Jeżeli nie przyjmę serca Bourne'a, Claire najprawdopodobniej umrze. Jeżeli je przyjmę, to niejako przyznam, że można zrekompensować śmierć męża i dziecka. A to niemożliwe - nigdy i na żadnych warunkach".

Z "Przemiany" można dowiedzieć się wiele o samej karze śmierci. Zainteresowanych odsyłam do poszukiwań materiałów - w sieci można znaleźć wiele ciekawych publikacji o samej historii pozbawiania życia. Sama miałam podczas studiów uczestniczyć w monografii dotyczącej tego tematu. Szokiem było dla mnie, że krajem w którym wykonuje się najwięcej kar śmierci są Stany Zjednoczone. Paradoksalnie strażnik moralności świata. Ale nie o tym. Obecnie w USA najczęściej dokonuje się wyroku kary śmierci poprzez iniekcję (mieszanka zatrzymująca pracę serca, płuc), krzesło elektryczne bądź powieszenie. Rzekomo najbardziej humanitarne metody (sic!).

Wciągnęłam się okropnie w tę historię i jeszcze w środku nocy przedyskutowałam z moją siostrą książkę. Rozpracowałyśmy ją na czynniki pierwsze, starając się przeanalizować i wyciągnąć jasny przekaz zakończenia. Niestety - nie można wysnuć ostatecznego wniosku. Zostajemy, jak pisałam wyżej, pomiędzy. I to jest w tej książce ciekawe - przy okazji powieści zadajemy sobie pytania o swoje "ja" i naszą ewentualną postawę w tej kwestii. Z drugiej strony,  naszła mnie pewna refleksja - czy nagromadzenie kontrowersyjnych tematów jak kara śmierci, przeszczep organów czy ewangelie gnostyczne nie jest formą przykrywki dla niedostatków literackich? Szczerze - moja ocena nie wynika z zachwytu nad książką. Obawiam się, że za kilka miesięcy nie będę pamiętać, co mnie tak mocno ujęło. Przyjęłam czyste kryterium rozrywkowe - to po prostu doskonała opcja na oderwanie się od świata rzeczywistego i zarwaniu dnia na czytaniu. Jednak obawiam się, że schematyczność jej książek kiedyś się po prostu  znudzi i "picoultomania" skończy niczym P. Coelho. Poprawcie mnie jeśli się mylę.

Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo Prószyński i S-ka 2010, s. 544.
Biblionetka: 4,61/6
Lubimy czytać: 7,02/10
Moja ocena: 5-/6

sobota, 21 stycznia 2012

Anioł panny Garnet - Salley Vickers




Nie pamiętam już jak książka znalazła się na mojej liście do przeczytania. Być może ze względu na Wenecję, którą darzę sporym sentymentem? Jedno jest pewne - gdybym przypadkowo trafiła na tę książkę w księgarni czy bibliotece chyba bym jej nie wybrała? Dlaczego została więc przeze mnie przeczytana? Przyczyna jest prozaiczna. Postawiłam sobie cel, deklarując wyzwanie przed samą sobą, że będę wypożyczać z biblioteki książki, które znajdują się u mnie na półce "Chcę przeczytać" w serwisie Lubimyczytac.pl. Alfabetycznie. W miarę dostępności. Dlatego zapewne misz-masz, jaki Wam zafunduję w najbliższym czasie może być mylący. ALE! I po wtóre - ale, absolutnie nie żałuję. Bo udało się przeczytać kolejną, bardzo fajną książkę.

Julia Garnet, emerytowana nauczycielka historii, postanawia odpocząć od angielskiego, sielskiego życia i funduje sobie półroczne wakacje we Włoszech. W Italii nietrudno o miejsce niezwykłe, ale chyba nikt nie zarzuci mi, że Wenecja to miasto niezwykłe. Julia, osoba niezwykle zamknięta i raczej nieufna wobec nieznajomych, poznaje podczas swojego pobytu wiele niezwykłych osób, które zmieniają ją. Jak się nietrudno domyślić - nie do poznania. Począwszy od spotkania z małżeństwem Kanadyjczyków, poprzez poznanie małego Włocha - Nicco, którego Julia uczy języka angielskiego, skończywszy na przystojnym, nieco starszym Carlo, który uczy ją Wenecji. Najważniejszym przewodnikiem dla Julii miał być paradoksalnie wielebny Martin Crystal, autor "Wenecji dla historyków". Paradoksalnie, gdyż panna Garnet przez całe życie była zdeklarowaną komunistką. Takich ironicznych szczegółów w historii nie brakuje, co naprawdę dodaje jej smaku. Książka zostaje jednak zgubiona w którymś z kościołów, więc Julia zmuszona jest zwiedzać Wenecję instynktownie. I tak trafia do Kaplicy Czasów Zarazy, miejsca osnutego tajemnicą i tragiczną historią sprzed wieków. Malowidła w kaplicy są odnawiane przez angielskich bliźniaków - Toby'ego i Sarah. 

Równocześnie do współczesnej historii Julii, toczy się opowieść o Tobiaszu. Dzieje Tobiasza zostały opisane w jednej z apokryficznych ksiąg biblijnych (według autorki apokryficznych dla katolicyzmu, a już nie dla protestantów) - jego ojciec został wzięty do asyryjskiej niewoli. Wysłał syna do dalekiego miasta celem odzyskania długu. Jako towarzysza podróży wyznaczono Azariasza. W trakcie wędrówki okazało się, że celowo zboczyli do miasta Ragaj, gdzie mieszka kuzyn ojca, którego córką jest piękna Sara, którą Tobiasz miał pojąć za żonę. Miał jednak wyjątkowego pecha, gdyż dziewczyna została opętana przez demona, który zabijał każdego, kto próbował z nią współżyć. Tobiasz będzie musiał stoczyć walkę z demonem ...

Bez pobieżnego nakreślenia fabuły moja opinia o powieści nie byłaby kompletna. Autorka spory nacisk kładła na narrację - zarówno historia Julii, jak i Tobiasza referowana jest przez samych bohaterów. Fantastycznie wprowadza to w główne przesłanie książki. Być może zabrzmi to banalnie, ale zapewniam - powieść w żadnym miejscu nie ociera się o banał. Z perspektywy głównej bohaterki pokazana jest jej metamorfoza - z nieśmiałej, podstarzałej, myślącej mocno stereotypowo i kompletnie odciętej od swojej kobiecości belferki przemienia się w kobietę, która nie boi się zmian, nowych wyzwań, otwiera się na odważniejsze kwestie. Odkrywa, że świat i ludzie nie zawsze muszą być tacy, za jakich ich początkowo uważała. 

To również opowieść o sile interpretacji. To motyw, który stale powraca - zarówno w opowieści z czasów biblijnych, jak i współczesnej historii. Autorka pyta ustami bohaterów jak oceniamy świat dookoła nas? Czy zawsze należy wierzyć we wszystko co widzimy? Czy mit może być prawdą i odwrotnie? Popełnię teraz truizm, ale Salley Vickers udowadnia, że wszystko może wyglądać inaczej z odmiennej perspektywy.

To piękna, ciepła, spokojna historia o tym, że warto podążać za głosem swojego serca. Jako, że akcja rozgrywa się głównie w Wenecji - nie zabraknie pięknych opisów tego niezwykłego miasta. Moim zdaniem historia biblijnego Tobiasza jest najciekawszym fragmentem i najmocniejszą stronę "Anioła panny Garnet", ale wynika to pewnie z mojego skrzywienia na Wschód. Niemniej - książkę polecam. Więcej takich powieści z pomysłem na bohaterów i fabułę. 

Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo Zysk i S-ka 2003, s. 296. 
Biblionetka: 4,05/6
Moja ocena: 4/6

niedziela, 15 stycznia 2012

Dziennik rumowy - Hunter S. Thompson




Przyznam szczerze, że impuls, który skłonił mnie do przeczytania tej książki był zadziwiający. I troszkę wstydliwy. Dlaczego? Bo wykazałam się pewną ignorancją. Dałam się totalnie ponieść tytułowi. Już nawet nie okładce. Sam tytuł zadziałał na mnie pozytywną konotacją i skusiłam się. Biorąc pod uwagę ten aspekt - nie zawiodłam się. Polscy tłumacze tytułów filmowych już nieraz igrali z ogniem. Ekranizacja powieści z jedynym słusznym Johnnym Deppem, brzmiąca w oryginale (zarówno film, jak i książka) "The Rum Diary" do polskich kin trafiła pod mało zgrabnym tytułem "Dziennik zakrapiany rumem". Otóż kochani - w książce rumu jest tyle, że dużo lepszym tytułem byłoby "Dziennik zalany rumem".

O czym historia? Dziennikarz Paul Kemp, 32-latek, nie do końca mający pomysł na siebie i swoje życie trafia do Portoryko, jako dziennikarz lokalnego dziennika pisanego w języku angielskim. Na miejscu okazuje się, że redakcja to kłębek degeneratów, nerwusów i alkoholików, którzy w pracy zjawiają się mocno zalani (tfu! zakropieni) i to nie wcześniej niż w południe. Bijatyki w biurze ze współpracownikami (a przed biurem z tubylcami) to coś zupełnie normalnego. Co impreza, to kończy się gorzej. Dla kontrastu - piękna wyspa karaibska, która zmienia się niemal na oczach mieszkańców i z dziewiczego terenu zostaje sukcesywnie przebudowana na moloch turystyczny. 

Brzmi hulaszczo i obiecująco. Nie dajcie się jednak zwieść. W gruncie rzeczy to bardzo smutna historia. Główny bohater niemal z maniakalnym uporem zadaje sobie pytanie "czego chcę? co ja tu robię? może czas się ustatkować?". W pewnym momencie wydaje się, że to następuje. Wynajmuje normalne mieszkanie, kupuje samochód, zaczyna przyjmować stałe zlecenia. Jednak, jak to w życiu, w pewnym momencie coś się nie skleja, idzie nie tak, jak powinno i ... no właśnie. O tym w książce.

Nie jestem w stanie odnieść się do innych książek Huntera S. Thompsona (aczkolwiek na pewno sięgnę po "Lęk i odrazę w Las Vegas" na podstawie której nakręcono film "Las Vegas Parano"). Wydawca informuje nas na okładce, że powieść zawiera wątki autobiograficzne. Hunter S. Thompson to popularny dziennikarz amerykański. Pisywał do New York Timesa, Rolling Stones i Playboya. Najbardziej znany jest jednak jako pionier stylu dziennikarstwa określanego jako gonzo. Reporter przestaje być biernym obserwatorem i angażuje się w historię, którą opisuje. W wypowiedzi takiej występują liczne wtrącenia, niezwiązane z głównym wątkiem, mocno subiektywne, nieraz trącące o kicz. W Polsce najbardziej znanym przedstawicielem tego typu dziennikarstwa jest Wojciech Cejrowski. "Dziennik rumowy" powstał w 1960 roku, opublikowany został jednak dopiero pod koniec lat 80. W latach 60. sam autor mieszkał w San Juan, gdzie pisał dla magazynu sportowego, który zresztą szybko upadł. 

W moim odczuciu książka jest mocno męska. I nie zdziwi mnie opinia, że będzie się bardziej podobać panom. Mimo, że osoby, które czytały "Lęk i odrazę ..." twierdzą, że "Dziennik rumowy" to bezpieczna przejażdżka karuzelą dla 3-latków, moim zdaniem jest to mocna proza. Solidna i męska. Alkohol, panny, burdy - wszystko jest. Dorzućmy do tego rozterki egzystencjalne głównego bohatera, który mimowolnie i jakby na złość pakuje się we wszystkie ciemne sprawki, którego dzieją się wokół niego. Co otrzymujemy? Składnik na przyzwoity film. Od tygodnia w kinach możemy oglądać ekranizację z Johnnym Deppem w roli głównej (aktor był przyjacielem pisarza) i przyznam szczerze, że jestem ciekawa efektu końcowego. Reżyser miał niełatwe zadania, bo granica pomiędzy kiczem a pokazaniem dobrej fabuły, w tym przypadku jest niezwykle cienka. 

Polecam. Szczególnie panom. Będą mieć zdecydowanie więcej uciechy z tej książki. Paniom lubiącym mocniejsze historie bez happy endu - również. Solidna historia osadzona w ciekawym miejscu. Początkujący dziennikarze znajdą dla siebie natchnienie, a cała reszta zamarzy, jak by to było zaczynać pracę w południe solidnym łykiem rumu...

Kategoria: literatura współczesna piękna
Wydawnictwo Niebieska Studnia 2010, s. 238
Biblionetka: 4,66/6
Lubimy czytać: 6,81/10
Moja ocena: 4/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Niebieska Studnia.

sobota, 14 stycznia 2012

20 lat nowej Polski w reportażach według Mariusza Szczygła




Ilekroć widziałam tę książkę w księgarni przeglądałam, kartkowałam, głaskałam. Chciałam kupić. Jednak cena jakoś odstraszała i zawsze trafiałam na egzemplarz w twardej oprawie (jeśli książka nie liczy około 800 stron, nawet przez chwilę nie biorę pod uwagę takiego wydania). Jako, że moja biblioteka bardzo dobrze zaopatrzona jest - pewnego dnia "20 lat nowej Polski ..." wyszczerzyło się z półki w uśmiechu do mnie. Opis w miarę zachęcający, jednak ... czułam obawę, że będzie trudno, nudno i po grudach. Chciałoby się powiedzieć "phi!" - ten wybór reportaży jest po prostu R-E-W-E-L-A-C-Y-J-N-Y!

Niemal trzydzieści reportaży to wybór Mariusza Szczygła. Zostały one wcześniej opublikowane w "Dużym Formacie" lub "Polityce". Nazwiska autorów znamy dzisiaj w większości z ich świetnych publikacji. Wojciech Tochmann, Witold Szabłkowski, Jacek Hugo-Bader, Lidia Ostałowska czy sam Mariusz Szczygieł - to tylko niektórzy z autorów reportaży. Rozpiętość tematyczna ogromna - od trudnej młodzieży z krakowskich slumsów, poprzez podziemie aborcyjne na przemycie narkotyków skończywszy. Przyznam szczerze - dostałam mocno obuchem przez głowę. Od pierwszego tekstu poczułam, że żyłam do tej pory w pewnej bezpiecznej bańce, interesując się trudnymi historiami z końca kontynentu, ignorując dramaty, które rozgrywały się w moim kraju. Mało wiem o Polsce. A szczególnie o ostatnim dwudziestoleciu, które przecież było czasem mojego dzieciństwa i nastoletniości. Po przeczytaniu "20 lat nowej Polski ..." wiem więcej. Ale powiem szczerze - grzeczne dziewczynki nie powinny znać takich historii ...

Zbiór rozpoczynają wpisy z dziennika (niezbyt ortodoksyjnego) prowadzonego przez młodego, początkującego reportera Mariusza Szczygła. Mamy lato 1989 roku, po raz pierwszy można kupić nieprzyzwoitą ilość polędwicy sopockiej, śmietankę w proszku ("Holenderskie, nie umiem odczytać, co to  jest dokładnie, ale fajnie się rozpuszcza"), kiwi ("Wygląda jak ziemniak, ale w środku - ekstaza"). Pojawia się nowy zawód - makler ("Musiałem sobie trzy razy powtórzyć to słowo na głos, bo wychodzi mi "makrel"), otwiera się pierwsza IKEA ("Każdy chce siedzieć u Tochmanna na tych fotelach z drutu").  W 1989 roku Polacy obudzili się w nowej rzeczywistości - gdzie wszystko było inne, od tego do czego przywykli wcześniej. Z dnia na dzień trzeba było się przystosować. Mariusz Szczygieł w tym dość niezwykłym wstępie, wtłacza nas w klimat tamtej polskości. To poniekąd tłumaczy, dlaczego dalej potoczyło się to w taki, a nie inny sposób.

Zbiór rozpoczyna mocny akcent - historią o Janie opowiedzianą przez Wojciecha Tochmanna. Jan pewnego dnia budzi się na torach i nie pamięta niczego. Kim jest, skąd jest, co robił, czy miał żonę, dzieci. Pustka. Uczy się wszystkiego od nowa - posługiwania się sztućcami, życia. Autor reportażu porównuje Jana do Polaków po 1989 roku. Ocknęli się w świecie, gdzie wszystko było nowe i żądało, aby się przystosować. Reportaż ten ma również wydźwięk osobisty - Wojciech Tochmann jest założycielem Fundacji ITAKA, zajmującej się kompleksowo problemem zaginięć. 

Kolejne reportaże to już uderzanie w bardzo mocne akcenty. Największe wrażenie na mnie zrobił ten Ireny Morawskiej "Luiza wdowa idzie na Dług". Jest to historia głośnej sprawy, która stała się kanwą dla jednego z mocniejszych filmów w polskiej kinematografii czyli "Długu". Filmu nie widziałam. Historię znałam pobieżnie. Reportaż mną wstrząsnął. Im dalej w tekst, tym gula strachu w moim gardle stawała się coraz większa. Literacko, dziennikarsko - rewelacja. Ludzko - nie wiem, co powiedzieć. W całym zbiorze jest kilka takich reportaży po których poczułam bardzo mocno, że to chyba nie o tym kraju, który jest moją ojczyzną. Że to chyba o jakiejś innej Polsce. Bo Polska chociażby z reportażu o "Długu" to kraj o którym nie chce się słyszeć. Bo taki kraj nie może istnieć. Bo jak można w takim kraju żyć? 

Żeby nie poczuć się zbyt bezpiecznie - kolejne historie to kolejne pęknięcia na moim postrzeganiu kraju. Reportaż o jumie - mało treści, najgorsze rzucone w krótkie, pozornie beztreściowe zdanie. Historia przemytników kokainy z mazurskich wsi. Dzieciaki z krakowskiego blokowiska, które powodują strach u nauczycieli. Bardzo, bardzo wstrząsające historie. 

Mamy i kwintesencję Polski lat 90., czyli biznes a la polonaise. Reportaż-pamiętnik gracza giełdowego. Jeśli wierzyć autorowi historii - grali wtedy nawet nauczyciele. Sposób w jaki zostało to zjawisko przedstawione ma słodko-gorzki posmak. Paradoksalnie jednak kwintesencją polskości w latach 90. był Amway. Absurdalna organizacja, bazująca na sprzedaży bezpośredniej i marketingu wielopoziomowym. "Urszula i Zbigniew ze Stargardu, kiedyś byli właścicielami bankrutującego punktu ksero. Mają po 30 lat. Trzy lata temu powiedzieli "Gazecie", że muszą mieć taki duży dom, aby pies biegnący z jednego końca na drugi trzy razy odpoczywał". Amway teoretycznie miał spełnić takie wymogi - obiecywał szybki zarobek i kolejne odznaczenia oraz stopnie w hierarchii. Mariusz Szczygieł relacjonuje meeting Amway organizowany w Sali Kongresowej. "Wie pan - mówi gorączkowo człowiek od nagłośnienia - ja w Kongresowej pracowałem i za Gierka, zjazdy partii robiłem. Ale na to, co dziś się tutaj dzieje, to komunistom wyobraźni by zabrakło". 

Są też i reportaże socjologiczno-kulturowe - o fenomenie disco-polo, o wyjazdach Polaków do Wielkiej Brytanii do pracy w Tesco, o uczelni prowadzonej przez Ojca Dyrektora, o popularności seks-czatów. Dwa mocne reportaże o podziemiu aborcyjnym. I jako swoisty kontrast - historia Marii i Zosi, homoseksualistek wychowujących trójkę dzieci (w tym jedno wspólne) zestawiona z reportażem o Janie B. - homofobie. Jest i esej doskonale podsumowujący ideę centrów handlowych - o warszawskiej Arkadii. 

Tego rodzaju książki poszerzają wiedzę w rewelacyjny sposób. W trakcie czytania napadł mnie taki głód informacji, że Wikipedia niemal rozgrzała się do czerwoności. Szukałam, szperałam, doczytywałam. Chciałam WIEDZIEĆ. 

Chyba nie muszę pisać, jak bardzo polecam. Bo polecam. Bardzo. Nachalnie wręcz. Musicie to przeczytać. Nie jest nudno. Jest trudno, bo czasem nie da się zmieścić w głowie tego, co się właśnie przeczytało. Jednak warto. Bardzo.

Kategoria: zbiór reportaży
Wydawnictwo Czarne 2011, s. 472.
Biblionetka: 5,17/6
Lubimy czytać: 7,66/10
Moja ocena: 6/6

piątek, 13 stycznia 2012

Sekretny język kwiatów - Vanessa Diffenbaugh




Gdybyśmy mieli pewność, że ktoś stworzy bukiet, który zapewni nam wszystko to, czego pragniemy w życiu ...
Gdybyśmy mieli pewność, że kwiatami jesteśmy w stanie wyrazić wszystko - miłość, żal, przebaczenie, przeprosiny ... 
Gdybyśmy mieli pewność, że nawet najgorszy czyn zostanie nam przebaczony ...
Na te wszystkie życzenia odpowiada autorka książki "Sekretny język kwiatów" wprowadzając nas w niesamowitą historią, dla której tytułowe kwiaty są tłem.

Główną bohaterką jest Victoria, która dzieciństwo spędziła w rodzinach zastępczych i domach dziecka. Nieufna, obsesyjnie obawiająca się dotyku drugiej osoby, kompletnie oderwana od życia społecznego, agresywna. Jako ostatnią szansę na znalezienie normalnej rodziny, jej opiekunka Meredith wyznacza dom Elizabeth. Elizabeth przyjmuję Victorię do swojego domu i za wszelką cenę chce zostać jej matką. Victoria zachowuje się jednak niczym skrzywdzony zwierzak. Na każdą próbę ciepła i bliskości reaguje kąsaniem. Z czasem jednak i ona zaczyna wierzyć w to, że może być szczęśliwa. Tyle o fabule w dużym skrócie. Równolegle poznajemy losy Victorii dziesięcioletniej i dorosłej. Rozdziały przeplatają się wzajemnie, bardzo ciekawie przedstawiają losy dziewczynki. Napięcie budowane jest w taki sposób, że odniosłam wrażenie, jakby wydarzenia z przeszłości warunkowały teraźniejszość Victorii. 

Postaci przedstawione w "Sekretnym języku ... " są niezwykle złożone. Tutaj nie ma bohatera czarnego, białego - wszyscy są bardzo dwuznaczni i bardzo niedookreśleni. Każdy ma swoje demony, z którymi musi się zmierzyć. Portret psychologiczny bohaterów jest bardzo ludzki - mają oni swoje dobre i złe momenty. W przypadku niektórych postaci pewne cechy zostały mocno uwypuklone, niemal przerysowane. I tak chociażby w przypadku Victorii jej lęk, a nawet wstręt przed dotykiem drugiej osoby objawia się torsjami. W interesujący sposób zostali ukazani bohaterowie drugoplanowi, którzy - nie będę ukrywać - są solą tej książki.

Mimo cukierkowej okładki (pięknej swoją drogą!) nie mamy tutaj do czynienia z łatwymi tematami i oblepionym lukrem happy-endem. Macierzyństwo jest tutaj przedstawione w bardzo naturalistyczny sposób - karmienie noworodka urasta niemal do groteski. Dużo tu smutku, samotności, goryczy, niezrozumienia. Powieść nie traktuje jednak tylko o mrocznych stronach człowieczeństwa i samotności. Jest w niej swoiste ciepło, które jest wyrażone miłością i zrozumieniem kwiatów. Victoria doskonale ją rozumie i potrafi stworzyć taką kompozycję kwiatową, która zapewnia pożądanie, szczęście, a nawet miłość. Język kwiatów jest również spoiwem, które połączy ją z Grantem. Niewiele słów pada pomiędzy nimi - potrafią jednak wyrazić wiele wręczając sobie odpowiednie rośliny. Dla zainteresowanych tematem mowy kwiatów autorka dołącza słowniczek na końcu książki. To dość interesujące, że moje ukochane kwiaty, czyli lawenda i tulipan oznaczają odpowiednio nieufność i deklarację miłości. 

Od razu po przeczytaniu książki miałam dość mieszane uczucia. Nie potrafiłam jednoznacznie określić - podobała się czy też nie? Przespałam się z tematem, przejrzałam jeszcze raz książkę, podczytałam fragmenty i doszłam do wniosku, że podobała się. Mimo trudnych fragmentów, które mocno uderzały w moje poczucie estetyki i łamały pewnie schematy, myślę, że szybko o tej książce nie zapomnę. Polecam i zachęcam do przeczytania. Naprawdę warto!

Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo Świat Książki 2011, s. 400.
Biblionetka:4,82/6
Lubimy czytać: 7,01/10
Moja ocena: 4+/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Świat Książki.

wtorek, 10 stycznia 2012

Spacer po szczęście - Lucy Dillon




Już kilkukrotnie zwracałam uwagę i wylewałam swój żal oraz pretensje na temat okładkowych opisów. Czasem mam wrażenie, że osoby przygotowujące owe robią na złość nam Czytelnikom. Byle napisać, byle sklecić parę banalnych zdań, żeby było. Uogólniam teraz pewnie mocno, bo owszem - zdarzają się dobre opisy okładkowe. Jednak krzywda wymierzona w "Spacer po szczęście" jest niemal niepomierna. Po paru zdaniach mamy wrażenie, że oto w naszych rękach znalazł się mocno naiwny i przygłupawy romans o Juliet, wyprowadzaczce psów. Nie twierdzę, że oto powstało wybitne dzieło. To jest czytadło i żaden opis by tego nie zmienił. Ale to bardzo pozytywne, motywujące i ciepłe czytadło.

Jest Juliet, trzydziestoparoletnia wdowa. Jej mąż, Ben, zmarł nagle - wybiegł z domu po ich kłótni i już nigdy nie wrócił. Juliet spędza dzień za dniem w niedokończonym, kupionym wspólnie domu, rozmawiając z psem - terierem Mintonem i nie dopuszczając do siebie myśli, że jej życie będzie mogło jeszcze kiedykolwiek wyglądać normalnie. Jej matka, postanawia wyciągnąć ją z domu, powierzając suczkę Coco - nieco otyłą i leniwą labradorkę. Nieco później do gromadki dołącza nadpobudliwy jamnik Hector. I tak oto, kilka razy w tygodniu Juliet musi wyjść z domu, aby spacerować z psiakami. W międzyczasie przyjaciel sąsiadów pomaga jej podjąć decyzję o wyremontowaniu domu. I tak oto Juliet, powoli wraca do normalnego życia. 

Nie chciałabym zdradzać zbyt wielu wątków, co by nie popsuć przyjemności z czytania. Powieść jest niezwykle ciepła, optymistyczna i w lekki sposób pokazuje jak wrócić do normalności po trudnych przeżyciach. Jak budować swoją nową rzeczywistość dzień po dniu, krok po kroku. Bez zbędnych i dramatycznych rewolucji. Tak po prostu. Owszem, momentami trąca banałem i ckliwym romansem, ale jej wydźwięk jest tak niezwykle pozytywny, że nie sposób nie ulec jej czarowi.

To książka również dla psiarzy (do których i ja należę). To, że ze swoim psem rozmawia się jak z człowiekiem, nie powinno nikogo dziwić. Nie rozumie tego tylko ten, co sam psa nie ma. To, że psy są w swojej miłości i oddaniu bezwarunkowe - też wiemy. W momentach kiedy jest źle, to pies będzie leżał obok Ciebie i swoim ciepłym ciałem dodawał otuchy. "Spacer po szczęście" to również piękna historia o psach, które budują więź ze swoimi właścicielami i niejednokrotnie pokazują, co tak naprawdę w życiu jest ważne. Ich nieograniczona wdzięczność za wyprowadzenie na spacer czy zabawy z piłką potrafią doskonale odstresować.  

"Spacer po szczęście" jest również fajnym przesłaniem dla tych, którzy uważają, że ich życie będzie perfekcyjne tylko wtedy, jeśli każdy element będzie idealny i bez rysy. Postać Louise, starszej siostry Juliet, pokazuje, że każdy ma prawo do błędów, bycia nieidealną matką, żoną, pracownikiem. Czasem należy wziąć urlop od bycia doskonałym i skupić się na tym, co jest dla nas najważniejsze. Ciekawy wątek, bardzo ludzki, ale podobnie jak historia Juliet rozwiązany pozytywnie.

Powieść jest mocno terapeutyczna. W moim rozumieniu powinny po nią sięgnąć osoby, którym wydaje się, że stanęły w takim punkcie życia, że nic nie drgnie ani o centymetr. Bez szalonej rewolucji, metodą drobnych kroczków można odczarować złą passę czy też depresję. Ze zwierzakiem łatwiej, ale z nim dużo przyjemniej. Będę szczera - jestem pod sporym wrażeniem tej historii, bo nastawiałam się na mękę z miałkim romansem o przewidywalnym zaskoczeniu, a zostałam wtłoczono w bardzo fajną obyczajową historię. Z psiakami w tle. Oczywiście, że nie jest to powieść wybitna. Jednak wprowadza w tak pozytywny nastrój, że nie sposób nie powiedzieć o niej "jaka fajna książka!". 

Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo Prószyński i S-ka 2011, s. 400
Biblionetka: 4,83/6
Moja ocena: 5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Prószyński i S-ka.

niedziela, 8 stycznia 2012

Imperium - Ryszard Kapuściński




Ryszard Kapuściński to bez wątpienia najwybitniejszy polski reportażysta. Mimo, że od paru lat jego postać budzi kontrowersje, ja cenię sobie niezwykle jego warsztat, odcinając się poniekąd od oceny jego jako człowieka. Nic mi do tego, co robił, komu i jak. Kocham (!) czytać jego książki i za każdym razem przyjemność temu towarzysząca jest niezmierna. Tym razem odświeżyłam sobie "Imperium", czyli studium Związku Radzieckiego. 

"Imperium" składa się z trzech części - pierwsza obejmuje lata 1939-1967 i opisuje podróże po Związku Radzieckim głównie w latach 50.-60., jak również pierwsze spotkanie Ryszarda Kapuścińskiego z Imperium, mianowicie wkroczenie Armii Czerwonej do Pińska, w którym się urodził i dorastał. Druga część to obserwacja rozkładającego się organizmu komunistycznego, mianowicie wyprawy w latach 1989-1991 po punktach skrajnych ZSRR. Część trzecia to impresje dziennikarza dotyczące upadku bloku wschodniego i związanych z tym konsekwencjami.

Być na miejscu i obserwować wydarzenia z pierwszej linii - to jedno. Opisać je jednak w sposób zrozumiały dla czytelnika, wtłoczyć w konwencję literacką - to drugie. Ryszard Kapuściński zdecydowanie jest mistrzem słowa. Sposób w jaki buduje wypowiedź - zwiększanie napięcia wypowiedzi, naznaczanie emocjami - czyta się to z ogromną przyjemnością. Imponuje erudycja i oczytanie Kapuścińskiego - liczne odwołania nie tylko do klasyków rosyjskich jak F. Dostojewski, ale również teksty odnoszące się do terenów po których podróżuje, jak i współczesne mu opracowania tematów, którymi się zajmuje, ubarwiają opowieść i ją uzupełniają. Zawsze ogromną uwagę zwracał Kapuściński na kontekst kulturowy danego miejsca, który jest niezbędny do dobrego zrozumienia. Ponadto wiedzę o kraju czerpał z samego dołu - od zwykłych mieszkańców, ludzi, na których pozornie nikt nie zwracał uwagi. 

Uderzyło mnie ogromne podobieństwo do książki Tiziano Terzaniego "Dobranoc, panie Lenin!". Zarówno Kapuściński, jak i Terzani podróżowali po Związku Radzieckim w tym samym czasie. Co ciekawe, wiele z miejsc odwiedzili niemal równocześnie. I co najciekawsze - opisali je bardzo podobnie. Być może jest to wynikiem podobnego stylu myślenia - czy chcemy czy nie, dużo bliżej nam do kręgu kulturowego Europy Zachodniej niż do Wschodu. Co zrozumiałe, Kapuściński inaczej patrzy na socjalizm. Jednak warto porównać obie relacje - polecam gorąco.

Nie sposób w tym miejscu streścić "Imperium"  - można jedynie wymienić poruszane tematy. Kapuściński odwiedził Armenię, Gruzję, Azerbejdżan, Uzbekistan, Turkmenię, Tadżykistan, Kirgizję - bardzo "nierosyjskie" republiki. Starał się w nich uchwycić sowieckiego ducha, zrozumieć w jaki sposób bezduszny system opanował narody, których historia sięga zamierzchłych czasów. ZSRR został zamieniony na kraj ateistów, cerkwie przemianowano na magazyny, czy paradoksalnie - utworzono w nich muzea ateizmu, które miały pokazywać, jak zgubna jest wiara w życie duchowe. Szacuje się, że od rewolucji październikowej w 1917 r. do początku lat 90. na terenie Związku Radzieckiego zniszczono około 20-30 milionów ikon. Służyły jako tarcze na strzelnicach, chodniki w kopalnianych korytarzach zalewanych wodą, materiał do robienia skrzynek na ziemniaki na targach czy jako deski do krojenia warzyw i mięsa. 

Człowiek radziecki nie protestował - zawsze w milczeniu i bez pytań egzystował. W rosyjskim duchu Kapuściński zauważa wieczne dążenie do cierpienia. Zniewolenie takiej masy ludzkiej nie udałoby się, gdyby nie wpajany przez wieki respekt wobec władzy. Car był pomazańcem bożym, jego ikony wisiały w cerkwiach na miejscu przeznaczonym dla świętych. Później, mimo zapanowania laickiego systemu jakim był socjalizm, Rosjanie nadal traktowali przedstawicieli władzy jako nadludzi. W tym kraju nigdy żadna rewolucja nie wyszła od ludu - zawsze reformy miały charakter odgórny. Sam car  w połowie XIX w. wydał ukaz, w którym odwoływał nakaz wieszania ikon z jego wizerunkiem. Niemal sakralny charakter władzy to kanon kultury politycznej Rosjan.

Kapuściński pisze również sporo o Kołymie. Warto skonfrontować obraz przez niego przedstawiony z książką Jacka Hugo-Badera "Dzienniki kołymskie". Magadan, miasto położone nad Morzem Ochockim, jest największym na świecie cmentarzyskiem. To na tych terenach od lat 20. XX wieku utworzono sieć ponad 160 arktycznych obozów śmierci. Skazańcy zmieniali się, lecz jednocześnie przebywało tutaj na zesłaniu około 500 tys. skazańców. Z tych, którzy przybywali niemal połowa ginęła w drodze. Łagier - obóz pracy przymusowej, został pomyślany tak, aby człowiek przed śmiercią doznał największych upokorzeń, cierpień i męczarni. Wrogiem dla człowieka były tu zimno, głód (na wyżywienie składał się kawałek chleba oraz woda), katorżnicza praca, brak snu, brud, robactwo, sadyzm NKWD oraz terror kryminalistów, którzy stanowili najniższy szczebel władzy obozowej. W głównej mierze osobami zesłanymi byli więźniowie polityczni, czyli osoby o odmiennych poglądach, lub po prostu - innej narodowości. Wyroki sięgały 25 lat. Demografowie szacują, że w latach 1915-1958 zginęło od 54 do 110,7 milionów (!!!) obywateli ZSRR. Ginęli na frontach obu wojen, w więzieniach i również łagrach.

"Imperium" należy do tych książek, o których długo nie można zapomnieć. Czy warto przeczytać - rzecz jasna! I to nie tylko ze względu na swoje zainteresowania dotyczące Rosji czy obszarów byłego ZSRR, ale również aby poznać doskonały warsztat dziennikarski Ryszarda Kapuścińskiego. Bardzo polecam!

Kategoria: reportaż
Wydawnictwo Czytelnik 2008, s. 336.
Biblionetka: 5,20/6
Lubimy czytać: 7,76/10
Moja ocena: 5,5/6

piątek, 6 stycznia 2012

Romans z trupem w tle - Ewa Stec




Czasami jest tak, że potrzebujemy lektury lekkiej, frywolnej, zabawnej i nieskomplikowanej. Wydawcy, księgarnie, biblioteki odpowiadają wręcz z nadwyżką na taką potrzebę. Po przeczytaniu książki pani Ewy Stec odniosłam jednak wrażenie, że albo się w gatunku oczytałam i trzeba sobie zrobić długi urlop od kryminałów a la J. Chmielewska, albo kryminały w spódnicy są w stanie osiągnąć pewien określony poziom i ani punktu wyżej. I zdradziłam się we wstępie z odczuciami, ale nie dajcie się zwieść, tak jak to zrobiła pani Ewa Stec z moją osobą. Ta powieść ma potencjał. 

Jeśli chodzi o specyfikę kryminałów dla kobiet to "Romans z trupem w tle" zawiera w sobie chyba wszystkie niezbędne składniki. Kobieta - jest, broń dziwaczna - jest, absurdalne powody pogoni kryminalnej - są, zwariowane otoczenie - jest, absurd gęsto się ścielący - jest, razy dwa nawet. Dodajmy do tego nieco romansu w damskim wydaniu (marzenia o rycerzu z giwerą i nieskazitelnym charakterem, który zawsze zjawia się dokładnie tam, gdzie powinien)   i voila! - mamy powieść niemal idealną. Pani Ewa Stec wszystkie te wytyczne mocno do serca sobie wzięła, składniki sprawnie zamieszała, fabułą zakręciła niczym bąkiem i ... co wyszło? Jestem klasycznie (kto mnie czyta, ten wie) rozdarta. Bo i się podobało i ... nie do końca.

Mocnym punktem jest tutaj zdecydowanie fabuła. Zakręcona niczym rosyjski termos, okraszona bardzo absurdalnymi elementami (gangster o duszy artysty, sympatyczny Wiesio rodem ze wsi, który nie potrafi zdecydować się czy chce być metroseksualny czy może woli uderzać w mocniejsze klimaty, ogrodowy krasnal jako główny element rozgrywki etc.) rozwija się sprawnie, w pewnym momencie z nieukrywaną satysfakcją zasyczałam "ależ przewidywalna!" i kilkanaście stron później pani Stec dość mocno zakręciła moim czytelniczym doświadczeniem. I dałam się zwieść niczym początkująca molica. Bardzo, bardzo w to mi graj! Troszkę (mocno!) zła jestem za wszystkie ckliwe wstawki rodem z tanich Harlequinów. No nie lubię tak w książkach, nie wzruszają mnie optymistyczne (pomimo wszystkiego) zakończenia i zakończenie fabuły w klimacie "i żyli długo i szczęśliwie ...". Patrząc ogólnie i obiektywnie - źle nie jest.

Główna bohaterka wzbudza we mnie mieszane uczucia. Agnieszka jest z jednej strony babką, której nic nie straszne, a z drugiej jak już wdepnie w jakiś kłopot to zachowuje się niczym małe dziecko. Zdaję sobie sprawę, że książki z tej półki nie stawiają sobie za cel głębokiego rysu psychologicznego bohatera. Jednak więcej wysiłku w wykreowaniu prawdziwej postaci mocno podreperowałoby ogólną ocenę książki. Postacie poboczne to doprawdy szalona plejada i kogóż tu nie ma. Wypadają dużo ciekawiej niż główna bohaterka. Pani Stec ma jednak w swoim piórze coś fajnego, bo bohaterów pobocznych opisała bardzo plastycznie. 

Jest to trzecia książka pani Stec, którą czytałam. "Klub Matek Swatek" podobał się, kontynuacja dużo mniej. "Romans z trupem w tle" to jej debiut. I to było dla mnie swoiste zaskoczenie, bo patrząc na warstwę fabuły - "Romans ..." wydaje się być dużo bardziej dojrzały niż "KMS". Ponadto zauważyłam elementy wspólne dla wszystkich trzech książek - przede wszystkim postać Wróżki Klary Widzącej. W "Romansie ..." jest ona mocno poboczna i mocno delikatna w porównaniu z tym, co prezentuje w KMS i kontynuacji. Są szalone przyjaciółki gotowe duszę sprzedać, a już na pewno wolny czas poświęcić dla wplątanej w niezłe bagno koleżanki. Elementów wspólnych fabuły jest również sporo. Momentami książki pani Stec mocno feminizują, gdyż faceci przedstawieni tutaj sprawiają wrażenie pozbawionych mózgu, nieczułych zdrajców, którzy są albo bardzo źli, albo bardzo dobrzy, albo udają, że są źli, żeby pokazać jacy są dobrzy. Przy całym moim sceptycyzmie dla facetów - no aż tacy paskudni z jednej strony, lub tacy cudowni i słodcy z drugiej to też oni nie są. 

Podsumowując - rewelacyjna książka jeśli nastawicie się na klasyczny babski kryminał. Krew się nie poleje, zbrodnia zostania dokonana w białych rękawiczkach, otrzymacie sporą dawkę dobrego humoru i jeszcze większą sarkazmu. Jeśli jednak naczytaliście (naczytałyście) się takich książek sporo, możecie czuć lekki niedosyt i mimo wszystko sięgniecie ponownie po Chmielewską, bez zachwytu nad Ewą Stec.

Kategoria: thriller, sensacja, kryminał
Wydawnictwo Otwarte 2009, s. 320.
Biblionetka: 4,63/6
Lubimy czytać: 6,68/10
Moja ocena: 3+ (dużym!) /6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Otwarte.

czwartek, 5 stycznia 2012

Kiedy Atena odwraca wzrok - Jakub Szamałek




Historia sama w sobie fascynuje mnie od dawna. Dość mocno zaniedbywana w liceach (o podstawówce w wydaniu ośmioletnim nie wspominając) starożytność, została przeze mnie odkryta w pełni dopiero podczas studiowania historii sztuki. Całe jej piękno, zmysłowość oraz różnorodność doceniłam po lekturze "Podróży z Herodotem" Ryszarda Kapuścińskiego. Książka wpadła mi w ręce na początku I. roku historii sztuki. Zafascynowana postacią Herodota sięgnęłam po jego "Dzieje" i ... wpadłam niczym śliwka w przysłowiowy kompot. Prześwietna literatura. Wlokłam ją wszędzie ze sobą (kto widział gabaryty  - ten nie zaprzeczy, że "wlec" to najlepsze określenie) i podczytywałam. Żałuję, że nie mam czasu żeby do niej wrócić, bo doprawdy - kto kocha historię, "Dzieje" pokocha sercem całym. Dlaczego ten bardzo osobisty wstęp? Ano dlatego, że naprawdę bardzo lubię książki, których fabuła osadzona jest w tak zwanych czasach przeszłych. Starożytnych, średniowiecznych czy jakichkolwiek. 

Jakub Szamałek osadził historię w Atenach, mieście-państwie, jednym z bardziej potężnych miast Hellady. Mamy rok 430 p.n.e., konflikt pomiędzy Ateną a Spartą trwa w najlepsze. Leochares, główny bohater naszej opowieści, to przyboczny szpieg Peryklesa, stratega miasta. Porachunki z agentami, szemrane zlecenia - oto jego zadania. Oprócz Peryklesa z historycznych postaci spotkamy tutaj samego Sokratesa oraz Aspazję - konkubinę najrówniejszego z równych w Atenach. Ktoś nie przebiera w środkach i co doskonalsze osoby w mieście giną. Również ktoś przystaje na życie samego Leocharesa. Intryga jest, postaci są, tło historyczne jest - no i co z tą książką? 

Intryga jest doskonale wpasowana w kontekst historyczny. Trzeba przyznać jednak, że po zakończeniu lektury czułam lekki niedosyt. Bo i jakoś tak się ten konflikt po kościach rozszedł i miało być szokująco, a wypadło mdło. Szkoda, bo przyznam szczerze - po opisie okładkowym, wstępie i rozwinięciu akcji, spodziewałam się czegoś bardziej spektakularnego. Taki rozwój sytuacji jest jednak naturalnym wynikiem dość mocno papierowych postaci zaprezentowanych w książce. Owszem - jest krwisto, brutalnie i autor nie skupia się na życiu duchowym bohaterów, akcja płynie wartko, ale niestety - sam Leochares wydaje się być mocno sztuczny. Od połowy książki dręczyło mnie jakim cudem facet taki jak on, mógł być agentem, pierwszym pomocnikiem Peryklesa, skoro najzwyczajniej sprawiał wrażenie dość mocno przytępionego umysłowo? Na plus zapisuję autorowi przedstawienie specyfiki ówczesnej ludności - trzeba wiedzieć, że ich estetyka, postrzeganie wzajemnych relacji (zarówno hetero-, jak i homoseksualnych) znacznie różniła się od współczesnej. Jeśli ktoś zarzuci autorowi przerysowanie - odsyłam do źródeł historycznych. Grecy nie rozprawiali całymi dniami o filozofii w gajach oliwnych, ojj nie. 

Zdecydowanie najlepiej w powieści wypada tło historyczne. Absolutnie i niezaprzeczalnie autor Antyk kocha i potrafi miłość do tej epoki przelać na papier. To właśnie ówczesne Ateny, a nie ich mieszkańcy, są najlepszym bohaterem "Kiedy Atena ...". Fantastycznie odtworzone, ciekawie zaprezentowane. Naturalne były wtrącenia wielu specyficznych dla tej tematyki terminów - słowniczek z nazwami, miejscami oraz postaciami historycznymi okazał się pomocny. Szkoda, że został skonstruowany na zasadzie mini-leksykonu umieszczonego na końcu książki, a nie w formie zwykłych przepisów.

Przyznam, że mocno drażniły mnie przekleństwa i różne nam współczesne określenia (ciuchy, zajebisty etc.). Autor tłumaczył w wywiadzie dla Wydawnictwa Muza, że jego celem było odbrązowienie Greków. Może i cel szczytny, lecz przyznam szczerze, że mocno bije to w moje wyobrażenia o tym narodzie i koniec końców "lekkie" dialogi wydają się być mocno nierealistyczne. Mnogość przekleństw i wulgarnych określeń również nie przypadła mi do gustu. Literatura z przymiotnikiem piękna - to jednak zobowiązuje. Może się czepiam, może nie pojęłam zamysłu - mi przeszkadzało to w odbiorze lektury mocno. 

Podsumowując - książka zasadniczo dobra z pewnymi charakterystycznymi dla debiutu niedociągnięciami. Warto jednak poświęcić jej swoją uwagę, chociażby ze względu na bardzo lekko podaną dużą dawkę wiedzy na temat starożytnych Aten. Jeśli kogoś nie interesuje historia może odnaleźć inne ciekawe dla niego elementy - intrygę, wątki miłosne (w znaczeniu dosłownym). Jak na debiut przyzwoite i czekam na dalsze powieści autora.

Kategoria: thriller/sensacja/kryminał
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA 2011, s. 256.
Biblionetka: 4,60/6
Lubimy czytać: 7,17/10
Moja ocena: 4/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa MUZA.

wtorek, 3 stycznia 2012

Minotaur - Benjamin Tammuz




To moje pierwsze spotkanie z literaturą hebrajską. Przyznam szczerze, że mocno obawiałam się, co mnie spotka w tej lekturze. Bez wchodzenia w szczegóły - bałam się stereotypowo. Bardzo. "Minotaura" pochłonęłam w jedno popołudnie. Zamykając książkę, powiedziałam do siebie: "Niezła!".

"Minotaur" to opowieść o agencie Mossadu, który zakochuje się w przypadkowo poznanej w autobusie dziewczynie. Zaczynają ze sobą korespondować, on - z racji swojej profesji - ma coraz większą wiedzę na jej temat, jak i coraz większy wpływ na jej życie. Historię poznajemy z kilku punktów widzenia, które naświetlają nam fabułę z różnych perspektyw. Co ciekawe, nie sprawia to jednak, że stajemy się w tej historii wszechwiedzącym narratorem - wiele kwestii zostaje niedopowiedzianych i otwartych. 

Pierwszy rozdział jest wprowadzeniem w historię - dowiadujemy się w jaki sposób Thea oraz Aleks poznali się, jak rozwijał się przez lata ich "romans". Kolejne rozdziały to historia opowiedziana przez kolejnych mężczyzn w życiu Thei, czyli G.R., Nikosa oraz samego Aleksandra. Ostatni rozdział, historia samego Aleksandra, to już prawie powieść w powieści - jego historia zostaje ujawniona. Poznajemy losy jego rodziców, jego dzieciństwo i późniejsze życie. 

Co zrobiło na mnie największe wrażenie? Ukazywanie historii z różnych perspektyw - po lekturze pierwszych kilkudziesięciu stron wydaje się, że wszystko zostało ujawnione, że niewiele jest nas w stanie tutaj zaskoczyć. Autor ukazuje nam jednak kolejne szufladki, bardzo zgrabnie splatając losy bohaterów. Postaci zupełnie nie są  papierowe, to prawdziwa przyjemność poznawać takich bohaterów literackich. Odniosłam ponadto wrażenie, że w "Minotaurze" nie ma zbędnego słowa. Opisy, dialogi są zbudowane w taki sposób, że trudno byłby cokolwiek usunąć, bądź dodać. Być może to zasługa tłumacza (brawo! świetna robota - czuć mocno, że Michał Sobelman kocha literaturę), a może to być również specyfika języka hebrajskiego. 

Co do moich obaw stereotypowych - nie spełniły się. Biję się w piersi - większa wiedza na temat Izraela, specyfiki tego kraju, historii na pewno pozwoliłaby w pełni docenić wszelkie odwołania i nawiązania, które "wnikliwy i wprawny czytelnik" na pewno zauważył. 

Polecam gorąco - nie jest to być może powieść, która zmieni Wasze życie, ale na pewno nie zapomnicie o niej szybko. Sprawne prowadzenie narracji, bardzo przyzwoity poziom literacki. Dorzućmy do tego fakt, że literatura hebrajska nie jest bardzo znana w naszym kraju, więc poruszamy się w czymś zupełnie nowym. I kolejna powieść, która łamie moje przeświadczenie, że tylko "grube" książki są fajne. Te z mniejszą ilością stron bardziej zapadają w pamięć. Tak, jak "Minotaur".

Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo Claroscuro 2011, s. 208.
Biblionetka: 4,70/6
Moja ocena: 5/6

W tym miejscu chciałabym przypomnieć, że książkę Benjamina Tammuza będziemy omawiać na najbliższym spotkaniu Klubu z Kawą nad Książką. Spotykamy się 14 stycznia o godz. 16:00 w Cafe Szpilka, przy ul. Żydowskiej 28 w Poznaniu. 

Osoby, które mają ochotę dołączyć do naszego grona proszę o kontakt mailowy (anna.kubacka@miastoslow.pl)

Spotkania Klubu z Kawą nad Książką odbywają się w ramach współpracy z Fundacją Miasto Słów.

niedziela, 1 stycznia 2012

39,9 - Monika Rakusa




Ostatnio po blogach hula zestawienie dotyczące autorów po których my - blogerzy, sięgnęliśmy pod wpływem pochlebnej recenzji w naszej książkowej blogosferze. Książka Moniki Rakusy trafiła na moje zestawienie "Chcę przeczytać" zanim pojawił się serwis Lubimy czytać.pl. Ona tam była zanim wielu z obecnych książkowych blogerów zaczęła bloga prowadzić. To jedna z pierwszych zapisanych w moim zeszyciku książek do przeczytania. Odczekała swoje, to pewne. A czy warto? Rozdartam. Jak na kobietę przystało. I chciałabym i sama nie wiem ;)

"39,9" to pamiętnik-dziennik. Czterdziestolatki. Pisany po babsku. Czasem z pietyzmem i namaszczeniem, a czasem niemalże na kolanie. Pomiędzy szybkim obiadem a wystawną kolacją. Pomiędzy byciem doskonałą a wredną jędzą. Czasami słodki aż mdli, a czasem gorzki. Nierówna ta książka. Mocno, mocno. Bo są fragmenty, którymi mogłabym wytapetować swoje ściany. A są i takie, po których zwyczajnie przesunęłam wzrok, niemalże z zażenowaniem.

Jednego nie można autorce odmówić. Językowej swady. Pięknie pisze! Bardzo w moim klimacie - dużo udziwnień, neologizmów, zabaw językiem. To zdecydowany i mocny atut "39,9". Bywają rozdziały (wpisy z dziennika), w których Monika Rakusa niemal kpi z polszczyzny - mocnym wstępem jest już pierwszy "rozdział" - napisany na jednym oddechu, bez interpunkcji, zdań. Bardzo ciekawie wychodziły autorce wszelkiej maści wyliczanki. A mistrzostwem jest dla mnie fragment dotyczący wizyty u psychoterapeuty - rozpraszający dźwięk windy został tak fenomenalnie przedstawiony, że aż samą mnie to wkurzyło!

Powieść jest mocno kobieca i ... obawiam się, że tylko kobiety będą potrafiły w pełni ją docenić. A wynikać to będzie tylko z naszej firmowej, rozchwianej kobiecości. Dużo jest fragmentów przy których pokiwamy ze zrozumieniem głową, bądź nawet rozśmiejemy się w głos (wpis pt. "Dzień powodów dla których uprawiałam seks"). Pewnie ja, jako jeszcze nie-długo czterdziestoletnia, nie pojęłam wszystkich niuansów. Ale mimo wszystko polecam. Dwudziesto-, trzydziesto- i więcej- latkom.

No to teraz łyżka dziegciu. Bo różowo niestety do końca nie jest. To debiut. Nie zawsze musi to być wada. W przypadku pani Moniki Rakusy mocno czuć. Ilość wątków, zupełnie niezbieżnych, czasami bezcelowych i niepotrzebnych, nagromadzonych na zaledwie dwustu stronach doprowadza do zagubienia. Z opisu okładkowego nastawiłam się na pamiętnik kobiety w stanie podczterdziestkowym. Tytuł bardzo fajnie to sugerował. Otrzymałam niestety papkę, którą przełknęłam chyba tylko ze względu na małą objętość. Zupełnie niepotrzebny wydał się w moim mniemaniu wątek żydowski. Mocno niespójny z resztą fabuły. Zapowiadało się bardzo fajnie, ale w moim odczuciu autorka zwyczajnie przedobrzyła. 

Podsumowując - przyzwoicie, ale bez zachwytów. Parę fajnych fragmentów wyłapanych, nie czuję abym straciła czas czytając "39,9". Potencjał czuć z daleka. Oby został dobrze wykorzystany.

Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo W.A.B. 2008, s. 216
Biblionetka: 3,77/6
Lubimy czytać: 4,53/10
Moja ocena: 3+/6
.
.
Template developed by Confluent Forms LLC