niedziela, 26 czerwca 2011

Zła miłość - Aleksander Sowa




Zmuszona jestem rozpocząć od wyznania, że jestem średnią, a właściwie to żadną fanką opowiadań. Z bólem stwierdzam, że niestety czytelniczo zdecydowanie idę na ilość (stron). Nie raz z poglądem mym upartym przeprosić się musiałam (vide: Amelie Nothomb). A dlaczego krótkich form nie lubię? Bo są krótkie, często dużo mniej konkretne niż opasłe tomiska, wymagają większego skupienia, większego zrozumienia, większej wrażliwości ... Czasem miewam po prostu ogromne problemy z poczuciem klimatu w tak krótkim czasie.

"Zła miłość" to historia opowiedziana przez sześcioletnią Anię. Historia, historia ... strzęp właściwie - flesz. W jednym zdaniu - Ani przytrafił się proroczy sen, który ma ją uchronić od popełnienia błędu w przyszłości. Czy uchronił? Pytanie jest retoryczne. Przynajmniej dla mnie.

Ciekawym zabiegiem jest wplatanie "bajek" - chociażby pięknej bajki o gwiazdach. Zdradzić treści nie mogę, bo to kluczowa część opowiadania. I przyjemność bym popsuła. Autor bije u mnie plusy również językiem - czysta, nieprzekombinowana polszczyzna. Uprawia rozważania o miłości, przeznaczeniu, pięknie. Troszkę w tych przemyśleniach trąca mi nieznośnie znielubianym Paolo Coelho - na szczęście pan Sowa nie uderza w taki banał, jak uprzednio wspomniany. Jednak jak na 6-letnią narratorkę - język jest zbyt dojrzały. Podobnież jak przemyślenia czy spojrzenie na życie i świat. I to odbiera autentyczność historii. Jednak nie o nią tutaj chodzi.

Cała historia napisana jest w konwencji snu. Elementy, które z pozoru wyglądają na realistyczne, okazują się być wyjęte z marzeń sennych i nieprzystające do tego, co zwykliśmy uważać za "normalne". Narratorka uprzedza nas, iż jest to sen -opowiada go swojemu ojcu. Jako, że 6-letnia bohaterka postanowiła zostać pisarką - bawi się czytelnikiem i nie wiemy do końca, czy był to jej sen, czy tylko zabawiła się w wymyślanie historii.

Podsumowując - nie do końca moja bajka czytelnicza, wolę bardziej skonkretyzowane historie. Nie można jednak odmówić autorowi pomysłu i w miarę konsekwentnej jego realizacji. Niektóre myśli były bardzo celnie i prawdziwie proste w swojej oczywistości. Odniosłam jednak wrażenie, że niektóre wątki zostały niedokończone, urwane. Być może taki właśnie był zamysł autora i ja tego nie pojęłam. Sami przeczytajcie i oceńcie.

Kategoria: współczesna proza polska - opowiadanie
Wydawnictwo internetowe e-bookowo, s. 54
Moja ocena: 4-/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Autora - bardzo dziękuję panie Olku!

Wakacje w Sarajewie - Krzysztof Jednachowski




Sarajewo - esencja Bałkanów. Miasto, w którym obok siebie stoją od wieków kościoły katolickie, cerkwie prawosławne, synagogi oraz meczety. Miasto, które zostało głęboko zranione w latach 90.  Miasto, którego historia sięga XV w. - założone przez Turków, w okresie ich panowania było centrum administracyjno-politycznym Bośni ottomańskiej. Po II wojnie światowej miasto zostało stolicą republiki Bośni i Hercegowiny. W kwietniu 1992 r. przeprowadzono referendum (zbojkotowane przez Serbów) w wyniku którego BiH ogłosiła niepodległość (uznaną przez większość państw). Niemal natychmiast wybuchły walki. Rozpoczęło się oblężenie miasta, które trwało przez niemal trzy i pół roku. Z opanowanych przez Serbów wzgórz otaczających miasto, niemal bezustannie ostrzeliwano Sarajewo (obliczono, że dziennie spadało ok. 2500 pocisków).  Niechlubną chwałą okryła się Aleja Snajperów - główna aleja miasta, która służyła za przyczółek dla stanowisk snajperskich, jedno z miejsc najbardziej naznaczonych śmiercią. Ulica prowadziła do jedynego czystego źródła wody, wzdłuż alei znajdowało się wiele wysokich budynków. Według danych zebranych w 1995 r. - życie straciło tam 225 osób, z czego 60 było dziećmi.

Po co ten wstęp historyczny? Zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego konfliktu. A żeby zrozumieć książkę Krzysztofa Jednachowskiego wstęp ten jest, moim zdaniem, niezbędny.

"Wakacje w Sarajewie" to historia Julka,  młodego chłopaka ze wschodniej Polski. Julek, zapalony myśliwy, czerpiący przyjemność z zabijania zwierząt otrzymuje propozycję od kolegi z wojska - ma zostać najemnikiem dla serbskich wojsk. Udaje się do Sarajewa w jednym celu - aby "bronić Europy przed szturmem muzułmanów". Na miejscu trafia do zdegenerowanego moralnie środowiska, które urządza mu pranie mózgu - staje się maszynką do zabijania. Każdy kolejny zabity muzułmanin to nacięcie na lufie jego broni. Po krótkim czasie ma już tych nacięć trzynaście.

Krótko po przyjeździe poznaje Serbkę -Rusłanę, z którą wchodzi w makabryczny zakład. Jeśli nie zabije jednym strzałem - ma sam dobić człowieka, gdyż w innym przypadku zrobi to za niego Rusłana, dobijając przy tym jego samego. Nie musiał długo czekać na taką okazję - strzelając do "celu" z tobołkiem z przodu ciała, trafił w tobołek, nie pozbawiając przy tym życia samego celu. Po zbliżeniu się okazuje się, że tobołek był noworodkiem, a kobieta do której celował nadal żyje. W tej chwili nowy punkt widzenia dochodzi do głosu. Julek trafia na drugą stronę frontu - do muzułmanów, Bośniaków. Okazuje się, że nic nie jest takie, jak mu się wcześniej wydawało. 

Historia przedstawiona w "Wakacjach ..." jest trudna, ciężka emocjonalnie. Czytając nie raz musiałam na chwilę odłożyć książkę, aby uspokoić kołaczące w mojej głowie pytanie "po co ta wojna??". Świat najemników jest brutalny, prosty, surowy. Przyjechali, aby zabijać. Twierdzenie, że robią to dla "chrześcijańskiej Europy" to bzdura - przyjechali zarobić. Zarobić na śmierci. I zaspokoić swoją żądzę zabijania. Człowiek to tylko kolejne nacięcie na lufie. Ludzie życie warte jest jedynie tyle, ile można zszabrować. Dyskusje o zabijaniu "muzułmańskich psów", sposób budowania dialogów - doskonale oddaje proste pojmowanie kategorii dobra i zła przez tych ludzi. Moralność nie istnieje. Jest pieniądz i broń. 
Z drugiej strony mierzyłam się z opisem obleganego miasta. Ludzi przemykających chyłkiem z piwnicy do piwnicy. Bez pewności, że dotrą do kolejnej żywi i w jednym kawałku. Miasta w którym brakuje pożywienia, wody, podstawowych lekarstw. Miasta w którym stacjonujące "wojska" ONZ nie pomagają Bośniakom - należy uciekać się do kradzieży i podstępu, aby zdobyć podstawowe lekarstwa. 

Postać głównego bohatera jest wielowymiarowa - Julek nie jest postacią ani dobrą ani złą. Został ukształtowany w określonym kierunku, w określonych warunkach. Mierzy się ze swoimi demonami, a kiedy spotyka na swojej drodze ludzi dobrych i prawych (słowo bardzo retro, ale najlepiej oddaje to, co czuję) odczuwa lęk i niepokój. Jednak i w jego sercu znajdzie się miejsce dla dobra. Potrzeba na to tylko czasu.

Książka mocna. Trudna. Czyta się szybko, ale zostaje w głowie. I truje myślami. Szczególnie jeśli ma się świadomość tego, co świat tzw. Zachodu zafundował Bałkanom. Tam nie ma bogactw naturalnych, ani strategicznych miejsc. Bałkany się wykrwawiały, a Zachód przyglądał się temu. I pozwolił na to, aby pojawiło się miejsce dla takiej tragedii jak Srebrenica. Książkę polecam, nie wnikając w to czy Julek istniał naprawdę, czy to czysto fikcyjna postać. To książka nie tylko o wojnie w Bośni i Hercegowinie, ale o tym jaką nasze małe polskie piekiełko potrafi  ukształtować zatrutą duszę. Nawet w XXI wieku...

Za tło niech posłuży "Miss Sarajevo" - obejrzeć i wsłuchać się ...


Kategoria: współczesna literatura polska
Wydawnictwo Novae Res 2011, s. 348
Biblionetka: 5,25/6
Moja ocena: 5+/6

Książka przeczytana dzięki uprzejmości Wydawnictwa Novae Res.

czwartek, 23 czerwca 2011

Umrzeć w deszczu - Aleksander Sowa




Źle się dzieje w państwie duńskim. Czemu? Bo A., która skrajnie rzadko sięgała po książki pisane przez Polaków robi to coraz częściej. I co gorsza - podobają się i robią wrażenie. "Umrzeć w deszczu" też zrobiło wrażenie. I to jak najbardziej pozytywne.

Poznajemy historię Arta - pół-Polaka, pół-Czecha, który jest znanym fotografem. Postanawia on popełnić samobójstwo, a na świadka swojej spowiedzi wybiera dziennikarkę. W ciągu paru godzin wyznaje jej wszystkie swoje "grzechy". Poznajemy go jako kilkunastolatka i jesteśmy prowadzeni przez jego życie ... aż do końca. 

Etapy życia Arta determinują kobiety - Agnieszka, Monika, Alenka, Blanca i Joy. Każdą z nich traci - jak to zazwyczaj w życiu bywa w najmniej odpowiednim momencie. Każda z nich wnosi wiele w jego "ja" i ... zabiera jeszcze więcej. Historia zatacza dramatyczne koło (jakie - odsyłam do "Umrzeć w ...").

Smutek bije z każdej strony historii. Autor dobiera słowa, które potęgują emocjonalność tekstu. W niezwykle ciekawy (i jakże mi bliski) sposób wplata słowa ważnych dla siebie piosenek w opowieść. Muzyka niejednokrotnie nadaje (lub dodaje) sensu danej chwili - ten zabieg autora zrobił na mnie ogromne i jak najbardziej pozytywne wrażenie. Przy lekturze "Bikini" J.L. Wiśniewskiego odgrażałam się jak bardzo drażnił mnie autor swoim niesmacznym stylem eroto-porno. W przypadku Aleksandra Sowy opisy "zbliżeń" są zmysłowe, nie rażą i nie powodują chęci rzucenia książką w ścianę. Po prostu współgrają z tekstem, który jest smutny i gorzki, ale jednocześnie ciepły i spokojny. Doskonale budowany jest nastrój spowiedzi, która nie rozlicza, nie stopniuje i nie ocenia - a jedynie się dzieje.

Autor prowadzi nas w historii poprzez Wrocław lat 80., Pragę przełomu lat 80. i 90. (moja zdecydowanie ulubiona część!), Amsterdam, Bałkany lat 90. Nie mam wiedzy na temat przygotowania autora do tematu, jednak przyznaję, że imponuje mi swoboda z jaką zmierzył się z wybranymi przez siebie tematami. Pana Sowę czyta się bardzo przyjemnie. Niejednokrotnie miałam wrażenie jakbym słuchała opowieści osoby, którą bardzo dobrze znam.

Muszę jednak dorzucić łyżkę dziegciu do tej beczki miodu ;) Szkoda, że zakończenie jest dość banalne i przewidywalne. Jest konsekwentne, gdyż po bardzo emocjonalnej i uczuciowej historii należało spodziewać się dramatycznego zakończenia. Łudziłam się jednak, że autor wybierze trudniejszą ścieżkę i nie ucieknie się do banału. Szkoda, bo troszkę psuje to obraz tej historii, która jak na debiut jest całkiem niezła.

Jaki wniosek i morał? Warto czytać polskich autorów, coraz ciekawsze perełki nam się ukazują. A mam wrażenie, że im dalej od mainstreamu, tym lepiej, ciekawej - pewnie prościej, ale przez to prawdziwiej. Historia "Umrzeć w ... " pewnie nie powali na kolana, ani nie zrewolucjonizuje czyjegoś życia, ale pozwoli zatopić się w spokojnej, smutnej historii. Która da do myślenia, to na pewno. 

Kategoria: polska literatura współczesna
Wydawnictwo Poligraf 2009, s. 144
Biblionetka: 4,50/6
Moja ocena: 4+/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Autora - bardzo dziękuję panie Olku!

wtorek, 21 czerwca 2011

Biały Tygrys - Aravind Adiga





Indie. Kraj kontrastów, chętnie odwiedzany przez poszukujących przygody, duchowego uspokojenia. Kultura hinduska jest niezwykle różnorodna i barwna. Bollywood pokazuje ją w niezwykle atrakcyjnym opakowaniu - jest ono kolorowe, zachęcające. Nie ma w nim miejsca na brud, ubóstwo, przemoc. Opis na okładce "Białego Tygrysa" głosi: "Żadnej bajkowej egzotyki rodem z Bollywood, żadnego pachnącego szafranu, ani powiewnego sari, żadnych złudzeń". I tak dokładnie jest - otrzymuje solidne uderzenie mieszanką błota, brudu i innych paskudztw ...

Autor jest z pochodzenia Hindusem, z wykształcenia dziennikarzem. Był korespondentem TIME'a w Indiach, współpracował również z takimi tytułami jak "The Financial Times", "The Independent" oraz "The Sunday Times". "Biały Tygrys" to jego debiutancka powieść, która w 2008 roku została uhonorowana Nagrodą Bookera. 

"Biały Tygrys" to historia Balrama, urodzonego w wiosce w środkowych Indiach, który pewnego dnia zostaje zabrany ze szkoły, aby pracować w herbaciarni. Pewnego dnia postanawia wyrwać się z rodzinnej wioski i stara się o posadę kierowcy bogatego właściciela ziemskiego, który zabiera go do Delhi. Duże miasto to duże możliwości i Balram nie zamierza przegapić takiej szansy ...

Narratorem w historii jest sam Balram - jego losy poznajemy w formie e-maili adresowanych do premiera Chin. Prowadzi on wykład na temat swojego życia, jak udało mu się zrealizować niemal klasyczny schemat - od pucybuta (tu: pracownika herbaciarni) do milionera (tu: przedsiębiorcy). Poznajemy go jako ucznia, który nie posiada nawet imienia (otrzymuje je od pijanego nauczyciela, gdyż rodzice nie czuli takiej potrzeby). Po krótkiej pracy w herbaciarni, udaje mu się uzyskać posadę kierowcy u bogatego Hindusa. Po niedługim czasie zostaje oddelegowany do New Delhi, aby stać się prywatnym szoferem u syna - Ashoka, który to wrócił ze Stanów Zjednoczonych. New Delhi oszałamia Balrama, który w pewnym momencie zauważa czające się wokół niego okazje, które mogą doprowadzić, że wyrwie się z biedy. Im głębiej wchodzi w środowisko kierowców "bogatych panów", tym bardziej dojrzewa w nim przekonanie, że nie musi tkwić w kaście służących. To doprowadza go do popełnienia morderstwa ... 

Co uderza najbardziej to kontrast pomiędzy bogatymi Indiami a Indiami biednymi. Momentami obraz ten staje się nieznośnie groteskowy. Szybko rozwijające się społeczeństwo oraz - tuż obok - niewyobrażalna bieda, kroczą obok siebie. Celne, cyniczne i do bólu szczere spostrzeżenia autora wkładane w usta Balrama dotyczące społeczeństwa hinduskiego sprawnie burzą kolorowy obraz Indii, który serwują filmy rodem z Bollywood. W Indiach Balrama wszystko można kupić za pieniądze. Każde przewinienie też ma swoją cenę i można je odkupić. Jednak pieniądze nie są osiągalne dla ludzi z niższych kast - nie stać ich nawet na używane czasopismo z "Zachodu". 

Swoista filozofia tytułowego bohatera zwraca uwagę na to jak otoczenie może zmienić człowieka. Z uczciwego chłopaka, którego przeznaczeniem była produkcja słodyczy, staje się on bezwzględnym mordercą, dla którego torba z pieniędzmi jest cenniejsza niż ludzkie życie. Jednak ta czerwona skórzana torba otwiera mu drogę do nowego życia - niesłużalczego. Sam siebie namaszcza przydomkiem "Białego Tygrysa" - został tak nazwany przez nauczyciela w rodzinnej wiosce, jako że zapowiadał się na wyjątkowo bystrego ucznia. Jak sam podkreśla - taki osobnik zdarza się tylko raz na pokolenie. 

Cynicznie, brutalnie, trafnie, dosadnie. Tak pisze Adiga o Indiach, swojej ojczyźnie. Mocne słownictwo, mocne obrazy - to tworzy klimat "Białego Tygrysa". Czy warto przeczytać? Zdecydowanie tak. Chociażby dlatego, żeby odbrązowić co nieco obraz Indii. Aby wniknąć głębiej w kolorowy świat i zobaczyć co kryje się pod kolorowym sari. 

Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo Prószyński i S-ka 2009, s. 256
Biblionetka: 4,77/6
Moja ocena: 4+/6

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Podmorska wyspa - Isabel Allende




Moja przygoda z literaturą iberoamerykańską rozpoczęła się kilka lat temu, kiedy w moje łapki trafiło "Sto lat samotności" Marqueza. Historia oczarowała mnie i długo nie pozwalała o sobie zapomnieć. Później moja wiedza poszerzyła się o pojęcie realizmu magicznego, które to okazało się spoiwem dla literatury z tej części świata. O Isabel Allende słyszałam wcześniej, jednak dopiero "Podmorska wyspa" jest moim (wstyd!) pierwszym z nią spotkaniem. I jak na randkę w ciemno -wypadło nadspodziewanie zachęcająco.

Historię poznajemy z ust Zarite, niewolnicy, która jako mała dziewczynka trafia do domu francuskiego plantatora -Valmoraine'a . Jest ona prezentem ślubnym dla jego hiszpańskiej małżonki. Dziewczyna, nie bez problemów, przystosowuje się do warunków w jakich przyszło jej żyć i dość szybko zajmuje uprzywilejowane miejsce w hierarchii Valmorain - jej pana. Widocznym efektem ich zażyłości jest dwójka dzieci - chłopiec, który został odebrany niewolnicy w dniu narodzin oraz dziewczynka - Rosette, którą pozwolono jej wychować.  Losy Zarite i jej dzieci przeplatają się z historią powstań niewolniczych na Saint-Domingue (dzisiejsza wyspa Haiti), hiszpańskiej supremacji nad Nowym Orleanem, jak i kiełkowaniem myśli abolicjonistycznej  w Stanach Zjednoczonych. Postaci drugoplanowe takie jak Violette Boiser - kokota, don Sancho - szwagier Valmoraine, doktor Parmentier (a to tylko niektórzy) - mają niemały wkład w żywotność historii.

Powieść napisana jest bardzo sprawnie - bohaterowie, przemyślana konstrukcja, niebanalne rozwiązania akcji mimo sprawdzonych tematów- to bardzo dobrze połączone składniki, które utworzyły ciekawą historię. Kilkaset stron umyka niepostrzeżenie, gdyż opowieść jest smakowita, pełna doskonałych przypraw, takich jak opisy wierzeń vodou,  emocji, ekspresyjności, które towarzyszą bohaterom. Imponuje lekkość z jaką autorka serwuje nam fakty historyczne. Gdzieś w tyle głowy mam cały czas książki Barbary Wood, która też para się powieścią "historyczną", jednak robi to tak topornie, że czytając Isabel Allende poczułam jak moje czytelnicze "ja" oddycha pełną piersią (zdaję sobie sprawę, że porównanie tych pań jest sporym nietaktem z mojej strony). Duża w tym zasługa narracji - prowadzonej naprzemiennie przez wszechwiedzącego narratora oraz Zarite, która z prostotą i "kolorowym" pojmowaniem świata popełnia dopowiedzenia. 

Całość idealnie dopełnia tytuł, którego prostota i oczywistość dotarła do mnie dopiero po przeczytaniu całej książki. Podmorska wyspa to według wyznawców vodou mityczne miejsca, gdzie mieszkają bóstwa. Po śmierci człowieka to tam właśnie trafia jego "dusza". Informacje o religii vodou zostały bardzo zgrabnie wplecione w historię, ciekawość nasyca również słowniczek umieszczony u końca książki. 

"Tańcz, tańcz, Zarite, bo niewolnik, który tańczy, jest wolny ... dopóki tańczy" - to hasło umieszczone z tyłu okładki pięknie oddaje charakter głównej bohaterki. Jej spokój, ciche pogodzenie się z losem, a jednocześnie niema zawziętość, która sprawia, że osiąga cel - wolność, to coś, co tworzy postać z krwi i kości. Bohatera niepapierowego. A to chyba największy komplement dla autora.

Książkę polecam z czystym sumieniem. Dla mnie kolejne potwierdzenie faktu, że coś musi być dobrego w językach hiszpańskim i portugalskim, że literatura tworzona w tych językach ma w sobie coś niezwykłego, przyciągającego i magnetycznego. A co do pani Isabel Allende - to zdecydowanie nasze nieostatnie spotkanie.


Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo Muza 2011, s. 528
Biblionetka: 5,10/6
Moja ocena: 5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Muza.

niedziela, 12 czerwca 2011

Tu, gdzie spadł grad większy od jabłka - Krystyna Habrat





Czy niepozorna okładka i lakoniczny opis na niej mogą przyciągnąć do książki? Mogą. A czy taki eksperyment może zakończyć się powodzeniem? Ależ owszem i "Tu, gdzie spadł.." jest tego żywym dowodem.

"Tu, gdzie spadł ..." to historia mieszkańców miejsca niewymienionego z nazwy - gdzieś w Małopolsce, położonego przy trasie kolejowej do Krakowa (236 km od). Pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Każdy zna każdego. Wieści niosą się z szybkością błyskawicy. Znacie takie miejsca? Ja tak.

Co uwodzi w tej powieści? Mnie przede wszystkim urzekł język, jakim posługuje się autorka. Przypomina mi on stare książki, które czytałam będąc młodszą, a które były pisane przez autorów tworzących w PRL-u. Nostalgia i stary szyk pisarski - przebija to z każdego zdania. Nie jestem w stanie podać nazwiska, do którego mogłabym porównać język pani Habrat. Poczułam się z pierwszym zdaniem przeniesiona w przeszłość, której co prawda nie mam prawa pamiętać, ale którą znam z opowieści. Wzrusza też fakt, że do Miasteczka nie dotarły nowinki techniczne - nikt nie goni, nie wydzwania do siebie poprzez telefony komórkowe, nie ma sms-ów. Dziewczyna, która wraca z Krakowa po studiach czeka na ... list od swojego chłopaka. Jest to tak bardzo retro, że moja dusza nie potrafi się z tego nie cieszyć.

Przyznam się z miejsca, że bardzo lubię historie zwykłe. Zwykłe - o zwykłych ludziach, takich jak Agnieszka Gawrońska - której nie udało się zagrzać miejsca w Krakowie i musiała wrócić do rodzinnego miasteczka. Takich jak Jasiu Derbisz - właściciel lokalnej księgarni "Pod Pegazem", który próbuje przekonać współmieszkańców do czytania. Takich jak Celina Rumianówna - która pracuje w świetlicy na dworcu kolejowym i zakochuje się w Andrzeju - chłopaku, który podsuwa jej swoje wiersze i opowiadania. Bohaterów - zwykłych zjadaczy chleba jest w "Tu, gdzie ..." mnóstwo i wszyscy wzruszają, zmuszają do zastanowienia się.

Mimo tego, że w niektórych miejscach jest dość jasno określone, że akcja umieszczona jest w czasach nam jak najbardziej współczesnych mam wrażenie, że czas zatrzymał się tam dawno temu. Ludzie w Miasteczku Bez Nazwy żyją tak, jak to miało miejsce 30-40 lat temu. I nie jest to zarzut z mojej strony - być może to okładka swoją tonacją sepii wprowadziła mnie w takie myślenie, ale .... czułam, że czytając tę książkę wszystko wokół mnie zwalnia. I jest tak jakby ... spokojniej i ... bardziej swojsko.

Głównym przesłaniem, które jest zawarte w samym tytule, jest to, że każdy z nas - czy pochodzi z dużego miasta czy też z Miasteczka Bez Nazwy może dokonywać rzeczy wielkich i ważnych dla swojego otoczenia. I miejsce pochodzenia tego nie determinuje.  Nigdy nie jest za późno, aby naprawić swoje krzywdy. Wcześniejsze wydarzenia nie muszą mieć wpływu na to, co dzieje się obecnie. Czy polecam? Polecam z całego serca, chociaż mam świadomość, że nie każdemu taki rodzaj pisania może się spodobać. Piękna polszczyzna z drobnym nalotem czasu. Dla mnie piękna sprawa. Historia z pozoru o niczym, bo wydaje się, że w Miasteczku nic się nie dzieje i każdy z mieszkańców żyje swoim życiem. Jednak nawet z banalnych historii może płynąć morał. I on nie jest już banalny.


Kategoria: współczesna literatura polska
Wydawnictwo Novae Res 2010, s. 362
Biblionetka: 5/6
Lubimy czytać: 4/5
Moja ocena: 5/6


Książka przeczytana dzięki uprzejmości Wydawnictwa Novae Res.

środa, 8 czerwca 2011

Bikini - Janusz L. Wiśniewski





Od bardzo dawna nie podchodziłam do książki z takim sceptycyzmem. Naczytałam się recenzji wychwalających książkę pana Wiśniewskiego pod niebiosa, jak i takich, które ową z błotem mieszają. Był mętlik. A jakie odczucia po przeczytaniu? No przysłowiowy kotlet mielony, gdyż mętlik jak był - tak pozostał. 

Pana Wiśniewskiego czytałam "S@motność w sieci" lata temu, gdym młoda i nieco mniej o życiu wiedziałam - stąd pewnie moje entuzjastyczne przyjęcie i "acho-ocho-wanie" na temat tejże. Czy "Bikini" aż tak mnie poruszyła? Raczej nie ...

Nie lubię przegadanych książek. Nie lubię książek z bohaterami, którzy sami dla siebie nie są realni. I nie lubię nie wiedzieć co autor miał na myśli. Pan Wiśniewski zaserwował mi zgrabny miks wszystkich trzech składników.

Śmiem zarzucić, że książka jest przegadana. Zamysł historii jest niezły - przykuwa uwagę, sprawia wrażenie dobrze przemyślanej, jednak... w trakcie czytania zgrzytało mi mocno. Początkowo miałam problemy z wbiciem się w historię, drażniła mnie wstawkami eroto-porno. Do szału doprowadzały mnie retrospekcje retrospekcji. Zabieg z literackiego punktu widzenia jak najbardziej ciekawy, jednak nie pomaga wbić się w historię. Zresztą może to kwestia dość nieporęcznego wydania - książka wielkościowo nie sprzyja czytaniu latem na leżaczku. A i czcionka robi swoje... na niekorzyść. Poza tym - drażniły mnie uporczywe powtórzenia. Zdaję sobie sprawę z tego, że był to zabieg zamierzony, jednak ... w takim wykonaniu raczej odstręcza niż zachwyca. Co należy jednak oddać autorowi to zadbanie o szczegóły i realistyczne opisy. Raziło jednak zbyt nachalne wplatanie wątków bohaterów w wielkie wydarzenia.

Postaci postaci... Mocno drażniła mnie główna bohaterka - Anna. Swoim rozchwianiem, rozemocjonowaniem ... Reszta postaci też, jak na mój gust, zbyt mocno przerysowana, przez co straciła w moich oczach jakikolwiek rys autentyczności. Najciekawiej wypadali bohaterowie drugoplanowe, których oszczędne opisy intrygowały i interesowały bardziej niż panna Anna. Interesującym zabiegiem dla mnie było osadzenie rozedrganej uczuciowo Anny w bezdusznym i brutalnym świecie ostatnich dni II wojny światowej. Ten kontrast wypadł ciekawie i to zdecydowanie w moich oczach podnosi ocenę książki. Śmieszne (i to nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu) jest to, że główna bohaterka co rusz napotyka jakieś znane osoby bądź też zjawia się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie. Einstein, Patton, historia ze zdjęciem V-E-day - marynarz pielęgniarkę całujący. Takie to jakieś - banalne.

Czy książka jest niezapomniana? Nie wydaje mi się - nic nowego, stary utarty schemat. Relacja głównej bohaterki ze Stanleyem, a później jego bratem - banał, banał, banał. Maniera robienia z siebie przez bohaterkę małej, zagubionej dziewczynki - kiczowate do bólu. Próba umieszczenia bohaterki na tle wielkich wydarzeń - pomysł niezły, ale ... nie przemawia do mnie forma w jakiej zrobił to pan Wiśniewski. Być może moje nastawienie wynika z tego, że styl pisania JLW mocno przypomina mi Coelho, którego totalnie nie trawię i unikam jak ognia. Schematyczność, naszpikowanie tekstu sentencjami - to coś, co Tygrysy niespecjalnie lubią.

Czy polecam? Nie wiem. Ja już raczej po JLW nie sięgnę, gdyż to po prostu nie moja estetyka. Gdybym jednak powiedziała, że to kiepska książka zdecydowanie bym ją skrzywdziła. Nie jest to literatura w moim guście. Osobom, które lubią zanurzać się w bajkowym i nierealistycznym świecie, w którym wszystko jest czarne bądź białe, bohaterowie dobrzy albo źli - polecam. Natomiast jeśli ktoś lubi szarości - w życiu i w literaturze - zdecydowanie odradzam. 


Kategoria: literatura piękna współczesna polska
Świat Książki 2009, s. 432
Biblionetka: 4,72/6
Lubimy czytać: 4,07/5
Moja ocena: 3+/6
.
.
Template developed by Confluent Forms LLC