poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Bzyk. Pasjonujące zespolenie nauki i seksu - Mary Roach




Uchylcie się - będę rzucać oczywistością. Seks jest fajny. Nauka też bywa fajna. Któż z nas nie słyszał o, bądź nie widział okładek książek Mary Roach? Swojego czasu robiła ona furorę w księgarniach i na blogach książkowych. I troszkę jej sława jakby przycichła, co mnie szczerze dziwi. Dawno nie czytałam tak ciekawej, zabawnej (ukłon w stronę tłumacza - Maćka Sekerdeja) i ... motywującej książki, która bez dwóch zdań jest literaturą popularnonaukową. Zatem ciocia Ania zaleca czytanie "Bzyka". Najlepiej w parach!

Seks to stan, na myśl o którym większości z nas robi się mocno przyjemnie. Nadal jednak stanowi on jednak swoiste tabu - nie dość, że nie wszyscy potrafimy porozmawiać o tym ze swoimi bliskimi, a nawet partnerami, to nadal wiedza na temat samej fizjologii jest znikoma. Nie pozwala na to presja społeczna, kulturowa, religijna. Jest coraz lepiej, bo istnieją takie portale jak chociażby proseksualna.pl czy barbarella.pl, gdzie pisze się fajnie, lekko i sensownie o chędożeniu (polecam oba po strokroć!). A Mary Roach mocno wpisuje się w ten nurt - jest wesoło, frywolnie, jednak nadal mocno profesjonalnie i naukowo. Książka Roach to swoisty hołd dla wszystkich badaczy, którzy nierzadko kosztem swojej reputacji starali się opisać to, co dzieje się w nas , kiedy zajmujemy się tym "co na dole" ;)

Autorka skupia się więc na początkach badań reakcji seksualnych, opisuje pierwsze próby "rozpoznania terenu". Większość tych historii jest na tyle fascynująca i zaskakująca, że trudno uwierzyć, że większość z nich rozgrywała się w połowie ubiegłego wieku. Po rozbuchanym seksualnie dwudziestoleciu międzywojennym, lata 50. to powrót purytanizmu w wydaniu ekstremalnym. Kilkanaście esejów dotyczących badań seks-kamerą, wpływu orgazmu na płodność (m.in. świń), właściwości ssących macicy, kolczatek i innych nakładek na penisa, przeszczepach, wszczepach i damskich wzwodach pokazuje jak długa droga została przebyta i na jak wiele pytań nadal nie uzyskano odpowiedzi. Mary Roach obala wiele stereotypów, nie jest jednak na tyle zamknięta w swoim powołaniu i daleko jej do szarlatańskich zapędów. Autorka jest niesamowicie zabawna, delikatna i dociekliwa.

W książce zostajemy poczęstowani mnóstwem doskonałych anegdot i ciekawostek, których nie sposób nawet w części przytoczyć. Sama wynotowałam naprawdę parę zacnych stron, zacytować pozwolę sobie jednak w bardziej kameralnym gronie. Was zachęcam szczerze do sięgnięcia po "Bzyka" - dawno już nie czytałam tak wybornie zabawnej i jednocześnie ciekawej książki. Czytać, śmiać się, poszerzać horyzonty, a potem do sypialni w parach marsz! Bardzo polecam!

Kategoria: literatura popularnonaukowa
Społeczny Instytut Wydawniczy ZNAK 2010, s. 288
Moja ocena: 5+/6 

niedziela, 21 kwietnia 2013

Kobiety - Charles Bukowski



Nie cierpię bohaterów u Bukowskiego. Jakoś tak mam, że odnoszę to, co czytam do swojego życia. I nie potrafiłam powstrzymać przy czytaniu „Kobiet” od wycieczek osobistych. Początkowo nie chciałam dzielić się opinią na temat tej książki. Kot zapytał czy dlatego, że wstyd mi czytania Bukowskiego. To zupełnie nie tak – troszkę bałam się tych słów, które mogłyby popłynąć. Trudność dzielenia się myślami o "Kobietach" polega na rozdźwięku, jaki może powstać pomiędzy tym, co podoba mi się w literaturze, a tym, czego pragnę w życiu. 

Z bohaterami literackimi typu Hank mam pewien problem. Uwielbiam ich literacko - są soczyści, wulgarni, niedoskonali, lubieżni, napaleni, pełni sprzeczności. Czytając mam wrażenie, że niemal wyskoczą z powieści. Życiowo jednak fascynacja takim osobnikiem mnie boli. Bo to człowiek, który krzywdzi kobiety i sposób, w jaki wyrządza krzywdę boli mnie podwójnie. On tak naprawdę nie chce ich ranić, to wychodzi mimowolnie i jakby poza jego świadomością. Przy moich naturalnych odniesieniach do siebie, czuję niefajnie z tą świadomością.

"Californication" uwielbiam, postać Hanka (sic!) również. Nie sposób po przeczytaniu "Kobiet" nie odnaleźć totalnej inspiracji bohaterami Bukowskiego przy tworzeniu portety psychologicznego Hanka Moody'ego. Pierwowzór powieściowy jest zdecydowanie bardziej surowy, totalny i bezkompromisowy od wersji serialowej. Hank Moody jest spektakularny – Kalifornia w jego wydaniu to pomimo wewnętrznych rozterek kraina mlekiem i miodem płynąca. Chinaskiemu nie jest już tak łatwo.

Bukowski przy całym swoim naturalizmie potrafi trafnie ująć kwintesencję natury człowieka. Bywa trudno, bywa wulgarnie, czasami zbyt dosadnie. Nikt nie jest równy, stały i nieugięty. Czytając go czułam się jednak jak uczestniczka karuzeli – każdy kolejny rozdział to gonitwa za cipką, ocieranie się kutasem, pustka, pustka, pustka. Ordynarna, bezpruderyjna rzeczywistość, jednak w dość poetycko prostackim wydaniu. Literacko – fantastycznie. Ale kiedy odnoszę to do życia – najzwyczajniej jest mi źle …

I troszkę mi przykro, że właśnie taką książkę sprezentowałam Kotu. Chciałabym być dla Niego lepszą kobietą niż „Kobiety” Bukowskiego. I nie chciałabym, żeby był dla mnie Chinaskim. Ale z drugiej strony napisał, gdzieś na ostatnich stronach, że łatwo pisze się tylko o dziwkach, a pisanie o wartościowej kobiecie to już nie taka prosta sprawa. I może dlatego chciałabym bardzo napisać coś fajnego o powieści, ale zwyczajnie jest mi trudno. Bo to zawsze będzie za mało, za płytko, za osobiście. 

Kategoria: literatura współczesna zagraniczna
Wydawnictwo Noir Sur Blanc 2010, s. 430.
Moja ocena: 5/6

sobota, 20 kwietnia 2013

Szmaragdowa tablica - Carla Montero




Dałam się wciągnąć w szpony promocji. Tak, dokładnie tak! I jestem teraz na siebie bardzo zła. Gdybym była bardziej książkowo asertywna (Kot wie, o czym ja mówię) to primo - ta powieść nie pojawiłaby się na moim nocnym stoliku, secondo - przestałabym ją czytać po kilkudziesięciu stronach. Pisałam, no pisałam czas temu, że powieści w stylu/klimacie Dana Browna nie znoszę. Bo przegadane, nadmuchane, ale człowiek brnie, bo jak już tyle przeczytał to już chociaż chce wiedzieć, jak się skończy. A jak już szczęśliwie i w bólach dobrnie do finału to rzecz jasna żałuje, bo wszystko co do punktu przewidział. Inteligencja? Zmysł literacki? Nie rozpieszczajmy swojego ego ...

Blurb na okładce "Szmaragdowej tablicy" usilnie stara się zasugerować czytelnikowi, że ma do czynienia z powieścią - wielką, zakazaną, tajemniczą, przerażającą i Bóg wie co jeszcze. Przez chwilę pomyślałam, że natrafiłam na kolejny brownopodobny wytwór, jednak te piękne przymiotniki odwiodły mnie od tego. No bo przecież wielka i zakazana miłość, wojna i współczesność. Błąd! Ufajmy intuicji - oczywiście, że to kolejna powieść napisana według schematu zagadka + możliwość panowania nad światem przy pomocy jakiegoś przedmiotu + bohaterowie, którzy nigdy nie są przypadkowi + sekta o jakiej Wam się nie śniło. Obawiam się, że formuła została wyczerpna dobrych kilka lat temu. Skoro już wywołałam słynnego symobololuba przed szereg to nie sposób nie porównać pisania pani Montero do jego powieści. O ile Dan Brown przygotowywał się doskonale i pod względem merytorycznym fabuła była prawdziwie dopieszczona, o tyle Carla Montero poległa na całej linii. Myli się ten, kto czeka na rozwikłanie lub nawet wprowadzenie do tematu tytułowej "Szmaragdowej tablicy". Nic, ani zdania. Czytelniku - radź sobie sam!

Dialogi. (Załamuje ręce). Są po prostu dramatyczne. Kwadratowe, sztuczne, nieudolne. A w momencie, kiedy do głosu dochodzą emocje to pojawia się literacki kabaret - wulgaryzmy mające podkręcić atmosferę są najzwyczajniej śmieszne i moim zdaniem niepotrzebne. Boli mnie schematyczność fabuły. Pisałam we wstępie o rozpieszczaniu swojego ego - bo jak się uda trafnie przewidzieć rozwój akcji to się pewnie miło na duszy powinno zrobić, prawda? Otóż nie! Jeśli średnio oczytany w powieściach z dreszczykiem czytelnik (czyt. ja, Anka) w połowie książki zaczyna podejrzewać zakończenie to jest źle. Ale jeszcze gorzej jest, jeśli okażą się to podejrzenia słuszne. Szanujmy czytelników, nam NAPRAWDĘ zdarza się myśleć. I źle mi z myślą, że ktoś traktuje mnie jak półgłówka. Naprawdę.

Co dostajemy w zamian? Nie ma aż takiego dramatu, bo powieść - zupełnie szczerze i bez ironii - czyta się dobrze. Owszem, momentami barwne i rozwlekłe opisy wszystkiego przytłaczają i nudzą. Zawsze szydzę z lokowania produktu w literaturze i tutaj również każdy pachnie Diorem, ubiera się u Versace, jeździ Ashtonem czy dzwoni BlackBerry. To dość uciążliwe natręctwo, bo się człowiekowi zwyczajnie miesza i w główce zatyka. Ja mam to nieszczęście, że takie drobiazgi mój mózg złośliwie zapamiętuje. Nie lubię i już. Tempo powieści jest jednak na tyle sprawne, że zwyczajnie dałam się omamić i wciągnąć. Bardzo ciekawie wypada wątek z przeszłości, osadzony w okupowanym przez nazistów Paryżu. Nie mam pojęcia jak ta część powieści jest najzwyczajniej ciekawa, soczysta i barwna, a współczesna aż chrzęści między zębami swoją nieporadnością. Dobrnęłam jednak do końca, nieco ukontentowana historią miłosną, która jest pozytywna (co nie jest standardem w literaturze, jak się ostatnio okazało). Bardzo podobał mi się wojenny Paryż - ta część fabuły jest naprawdę interesująca i ratuje całość.

Polecam jako wiosenno-letnie czytadło. Takie do pociągu, na plażę, leżaczek, czy kilka wizyt w parku. I zupełnie serio - nie spodziewajcie się niczego więcej. Klasyczne książkowe "one night stand" - przeczytasz, zapomnisz. Tak sobie jednak coraz częściej myślę, że szkoda czasu na takie lektury. Niemal siedmiusetstronicowe tomiszcze i poczucie zmarnowanego czasu to nie jest dobre połączenie. Okładka piękna, ale to nie ona czyni powieść. Szkoda.

Kategoria: thriller/sensacja/kryminał
Dom Wydawniczy REBIS 2013, s. 672.
Moja ocena: 3/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmość DW REBIS.

Książkę można kupić w formie ebooka na stronie KOOBE.pl

wtorek, 9 kwietnia 2013

Komu bije dzwon - Ernest Hemingway



Od pewnego czasu trwa u mnie blogowy kryzys. Dzieje się tak w głównej mierze dlatego, że nie do końca czytam to, na co naprawdę miałabym ochotę. Jako blogerka z niemal pięcioletnim stażem czuję się w mocy nieco zamieszać i pokaprysić. A przede wszystkim wrócić do starego stylu blogowania - czy ktoś pamięta jeszcze czasy przed egzemplarzami recenzyjnymi? Wtedy czerpałam mnóstwo inspiracji książkowych z blogów, co teraz zdarza się bardzo rzadko. Przyznaję, że sporo w zmianie mojego myślenia zasługi - obecnego intensywnie w moim życiu - Kota (nie-sierściucha, nie-czworołapa, mocno człowieczego ludka o kocim usposobieniu). Dlatego ochoczo przyjmuję wszystkie Jego książkowe propozycje i nawet - niech stracę- się skubany dorobi swojej etykietki ("Z Kociej rekomendacji"). Tyle tytułem wstępu i krótkiego wytłumaczenia (wiem, nie muszę, ale chcę!).

Z Hemingwayem jakoś zawsze nie było mi po drodze. "Stary człowiek i morze" szczęśliwie mnie ominął i tak się jakoś poskładało, że nie było okazji później przeczytać niczego z jego "stajni". Poczułam to nieco jako wyrzut sumienia przygotowując (porzuconą troszkę) listę książek, które (rzekomo) należy przeczytać przed śmiercią. Powodów by sięgnąć po cokolwiek z całkiem bogatego dorobku pisarza nie brakowało, jednak to Kocia Rekomendacja przeważyła - dostałam w łapki mocno zaczytany egzemplarz (uwielbiam!), no i zaczęło się. 

Refleksja, która powraca przy okazji wielu lektur to nieodparte wrażenie, że język i środki stylistyczne w literaturze mainstreamowej zanikają. Obecnie zdania są krótsze, mocniej informacyjne, przesączone treścią i kontekstem. Kiedyś (wcześniej?) pisało się inaczej - i właśnie o tym przypomniał mi Ernest Hemingway. Kiedy byłam jeszcze w liceum mocno drażniły mnie opisy przestrzeni, przyrody, ludzi - ta cała otoczka, która spowalniała akcję. Po latach doceniam te właśnie walory powieści - może zmienił się mój sposób patrzenia na świat, a może poczułam brak tego elementu we współczesnych powieściach, które są nieco jak my - pospieszne, niedbałe, konkretne. A czasami fajnie jest zatrzymać się na chwilę i pooglądać to, co dookoła.

Kompletnie (moja ignorancja!) nie spodziewałam się historii osadzonej w Hiszpanii podczas wojny domowej. Dopiero uzupełnienie stanu wiedzy o biografię Ernesta Hemingwaya uświadomiło mi jak ważny był to etap w jego życiu. Jedną z pozostałości była jego pasja do corridy, o której to wspominał nawet Janusz Kasza. Ernest Hemingway wprowadza drobiazgowo w przebieg konfliktu, ale - co moim zdaniem znamionuje jego spory zmysł literacki - nie trzeba oczytywać się w historii wojny domowej w Hiszpanii, aby czerpać przyjemność z lektury. Doskonałe są rysy charakterologiczne postaci, są one absolutnie żywe, prawdziwe i niepapierowe. Spory wpływ na to ma skrupulatność z jaką autor potraktował portrety psychologiczne bohaterów.

Autor nie szczędzi też naturalistycznych opisów przebiegu rewolucji na Półwyspie Iberyjskim. Są one na tyle plastyczne, że poważnie zastanawiałam się czy nie są czasem formą zakamuflowanego reportażu. Opis rzezi w miasteczku z którego pochodziła Pilar i Pablo - absolutne mistrzostwo przy całym okrucieństwie. 

Nieco celowo pomijam wprowadzanie Was w fabułę - zainteresowanych zachęcam mocno do sięgnięcia po Hemingwaya. Jest to na pewno literatura wymagająca skupienia, trudno jest "połknąć" tę książkę w dwa popołudnia. Zostałam okrutnie przyłapana w trakcie lektury na ślizganiu się po tekście - okazało się, że w przypadku "Komu bije dzwon" traciłam sporą część tego, co najlepsze. Polecam, a już szczególnie tym, którzy za mocno utknęli w tym, co współczesne. Zaryzykuję stwierdzeniem, że kiedyś pisało się dbalej, a może przez to lepiej. 

Kategoria: klasyka literatury pięknej
Książka i Wiedza 1987, s. 464.
Moja ocena: 4+/6

wtorek, 2 kwietnia 2013

Poradnik pozytywnego myślenia - Matthew Quick



Nie lubię oglądać ekranizacji. Nienawidzę czytać książek po uprzednim obejrzeniu filmowego odpowiednika. Tak miałam dopóki w moje łapencje nie trafił "Poradnika pozytywnego myślenia". Film oglądałam z Kociego polecenia, zatem poświęciłam temu sporo uwagi i zaangażowania. Pewnie nawet zbyt dużo, bo odchorowałam oglądanie mocno. Bo podobał się, ale wkurzył, zdenerwował, wzruszył. Znaczy dobry był. Dlatego do książki podchodziłam z pewną taką nieśmiałością i powątpiewaniem. Jak się okazało zupełnie niepotrzebnie.

Nie sposób w mojej opinii odciąć się od filmu, a w nim interpretacji powieści. Porównywać jedno z drugim to zadanie karkołomne i raczej mało sensowne. Pierwszy raz zdarzyło mi się nie czuć przesytu treścią po obejrzeniu filmu i przeczytaniu książki. Obie formy są komplementarne, a położenie akcentów na inne kwestie dodaje uroku i sensu. W filmie nieco lżej i romantyczniej, w powieści nieco poważniej i dogłębniej. Dlatego jeśli coś powstrzymywało Was, aby zapoznać się z pakietem film plus książka, mówię zupełnie szczerze - kolejność nie ma znaczenia, a w komplecie warto.

Ostatnio pojawiło się tak wiele opinii dotyczących powieści, że pewnie będzie trudno napisać coś odkrywczego. Zatem krótko i konkretnie, bo na cóż język (czyt. klawiaturę) strzępić. Bardzo spodobał mi się pomysł na powieść - narratorem jest Pat, główny bohater. To sprawia, że jest mocno subiektywnie, a przez to ciekawiej. O ile w filmie dość szybko jesteśmy wprowadzeni w ciąg przyczynowo-skutkowy wydarzeń, o tyle w książce dzieje się to wolniej. I właśnie to sprawia, że błyskawicznie ją pochłaniamy. Stan ten potęguje zagubienie głównego bohatera, który - moim zdaniem - w filmie pokazany był nieco inaczej, pewniej, może stabilniej. W przypadku powieści nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z osobą z poważnymi problemami psychicznymi. Łagodniej w książce jawi się Tiffany. W filmie to mocno wyrazista osoba, momentami niemal nachalna. W wersji papierowej jest nieco łagodniejsza, czuła i przez to bardziej prawdziwa. Bardzo interesująco autor potraktował kwestię ojca w życiu Pata. Zostało to ujęte znacznie ciekawiej niż w filmie. 

Zawsze mile widziane są dla mnie fragmenty literatury w literaturze. W "Poradniku ..." jest ich sporo, jako, że Pat nadrabia zaległości w klasyce. Doskonałe są jego reakcje, wściekłość na autora, który poprowadził akcję w nieodpowiedni według niego sposób. Pat czytający "Szkarłatną literę", "Buszującego w zbożu" czy "Wielkiego Gatsby" chce zaimponować swojej (byłej) żonie, którą pragnie odzyskać. Walka Pata o powrót do Nikki jest  wzruszająca, rozdzierająca serce i swoiście beznadziejna. I to chyba te fragmenty - na ekranie, jak i na papierze - narobiły najwięcej zamieszania w mojej głowie.

"Poradnik pozytywnego myślenia" polecam bardzo. Nie tylko dlatego, że czułam mocno, iż pojawiające się wątki są dla mnie mocno aktualne. Nie przez to, że mocno osobiście odbierałam walkę Pata o powrót do normalności i jego otwieranie się na Tiffany. Przeczytajcie przede wszystkim dlatego, że to kawał  fajne i  lekkiej literatury. Takiej, w której warto zatopić się na kilka godzin, a która nie zrobi krzywdy mentalnej. Takiej, która nie krztusi się swoją mądrością i nie jest nadęta. Koniecznie w pakiecie z filmem.

Kategoria: współczesna literatura obyczajowa
Wydawnictwo Otwarte 2013, s. 380.
Moja ocena: 5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Otwarte.
.
.
Template developed by Confluent Forms LLC