sobota, 31 grudnia 2011

Włochy północne. Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu




Recenzowanie przewodników turystycznych w moim mniemaniu często mija się z celem. Przewodniki zaliczają się do literatury tak zwanej użytkowej.  Ich poprawność, przydatność należy sprawdzić w akcji. Trudno jest ocenić jego funkcjonalność siedząc w fotelu. Popełniając notkę o moim wypadzie do Portugalii, pokusiłam się o krótkie zrecenzowanie przewodników z którymi do wyjazdu się przygotowywałam. Potrafiłam wytknąć ich wady, docenić zalety. Co więcej -mogłam z czystym sumieniem ocenić ich przydatność w podróży (waga, wymiar etc.). Mówiąc krótko, w moim odczuciu - taka recenzja miała sens.

W przypadku przewodnika "Włochy północne. Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu" nieco zamarkuję - we Włoszech co prawda byłam, jednak było to na tyle dawno temu, że nie jestem w stanie tak dokładnie przywołać wszystkich obrazów. Ani uczciwie ocenić przydatności przewodnika w trasie. 

Włochy - kraj o jednym z najbardziej charakterystycznych kształtów. Każdy z nas uczył się w szkole o włoskim bucie. Kraj kontrastów, pysznego jedzenia, muzeum na świeżym powietrzu. Kraj, którego język brzmi jak najlepsza melodia. Góry, morza, jeziora, wulkany - wszystko tu jest. Dawna potęga Basenu Morza Śródziemnego. Takich przydomków można by przywołać naprawdę mnóstwo. To, że Włochy to idealny kraj na wakacje, podróż poślubną etc. - mówić chyba nie trzeba. A teraz do rzeczy - o przewodniku.

To nie pierwszy przewodnik Wydawnictwa Bezdroża, który trafił w moje ręce. To zapewne sprawia, że czuję się z nim w rękach w miarę pewnie. Wydawnictwo może się pochwalić przydatnym i nowatorskim przykładem wykorzystania skrzydełek. Na plus - spis treści, linijka, garść bardzo podstawowych zwrotów - umieszczenie tych informacji w tym miejscu, jest naprawdę bardzo wygodne. Będę niemal zawsze utyskiwać, że przewodniki pozbawione są rozkładówek z dokładniejszą mapą kraju. Czasami chcemy tylko zerknąć, zorientować się w przestrzeni i wtedy takie rozwiązanie byłoby idealne. 

"Włochy północne" podzielone są na pięć rozdziałów. Pierwszy to propozycje tras po Włoszech (względnie północnych). Bardzo (!!!) mocno brakowało mi takich propozycji w momencie przygotowywania wyprawy do Portugalii. A tutaj - gotowa recepta. W każdych wariantach czasowych i preferencyjnych. Ostatni, piąty rozdział, dodatkowo przedstawia propozycje tras górskich. Dla każdego coś miłego. Rozdział II to typowy składnik każdego przewodnika - informacje praktyczne o kraju - waluta, czas, środki transportu, zwyczaje, noclegi, wyżywienie etc. Rozdział III to już informacje krajoznawczo-historyczne. Większość przewodników (poza Lonely Planet) wykłada się na tych rozdziałach na łopatki. Szkoda, że autorzy/redaktorzy nie zadają sobie wysiłku, aby historię kraju opisać w bardziej ciekawy sposób. Również Bezdroża popełniają ten błąd - poziom atrakcyjności części historycznej nie przewyższa niestety tej serwowanej przez klasyczny podręcznik dla szkół. A szkoda, bo historia to naprawdę pasjonująca dziedzina i można opowiedzieć w bardziej interesujący sposób. W tej części brakuje ciekawostek, anegdot. Naprawdę szkoda. 

Część właściwą przewodnika przynosi rozdział czwarty, podzielony na trzynaście części odpowiadającym kolejnym regionom Włoch oraz Rzymowi. Każdy podrozdział poprzedzony jest listą miejsc wartych odwiedzenia ("must see"). Następnie krótko zostaje scharakteryzowany dany region i następuje lista miast wartych zwiedzenia w okolicy. Szkoda, że najmniej miejsca poświęca się kluczowym informacjom takim jak: dojazd, co i gdzie warto zjeść, co można zobaczyć po drodze z dworca/lotniska. Takie informacje są najbardziej pożądane przez klasycznego użytkownika przewodnika (niestety jedyne wydawnictwo, które szanuje w pełni te potrzeby to ... Lonely Planet). Plany miast są orientacyjne, ale na pobieżne zwiedzanie miast - wystarczające. Najbardziej charakterystyczne miejsca są na nich zaznaczone, a później opisane w tekście. Wszelkie informacje praktyczne jak opłaty wstępu do obiektów, godziny otwarcia, są również zawarte. Zawsze bawią mnie dokładne opisy architektoniczne (niemal fotograficzne odtworzenie portalu jakiejś katedry z dokładnym życiorysem twórcy) - większość osób interesują jakieś historie związane z miejscem, ich znaczenie dla okolicy i mieszkańców, charakterystyczne elementy, odniesienia do kultury. Szkoda, że większość przewodnik podchodzi jednak do tych zagadnień bardzo stereotypowo.

Przewodnik jest lekki, format jest poręczny. Jest klejony, trudno stwierdzić, czy wytrzymałby trudy podróży. Wygląda jednak solidnie. Fajnie również, że ostatnie strony są miejscem na notatki (w podróży często coś notujemy, a karteluszki i paragony mają silne właściwości znikające). Mimo mojej listy wad, pewnie nie wahałabym się, aby właśnie ten przewodnik wziąć ze sobą w podróż. Polecam wszystkim, którzy zamierzają zwiedzić Włochy Północne.

Udanego podróżniczego 2012 roku!

Kategoria: przewodnik turystyczny
Wydawnictwo Bezdroża 2011, s. 536.
Moja ocena: 5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Bezdroża oraz portalu Sztukater.pl 

Prawdziwki i zmyślaki - Krzysztof Daukszewicz




Za stylem humoru pana Krzysztofa Daukszewicza przepadam raczej mocno średnio. Smutny pan snujący długie monologi, które w trakcie kabaretonów są dla mnie zawsze przerwą na herbatę. Ironię lubię bardzo, sama stosuję w nadmiernych ilościach, jednak styl gawędy pana Krzysztofa wpływa na mnie bardzo negatywnie. Po cóż taki osobisty, wartościujący wstęp? Żeby uświadomić Wam, że się uprzedziłam. I jak potoczyła się moja przygoda z "Prawdziwkami i zmyślakami"? Niezbyt pozytywnie.

Ku przypomnieniu - Krzysztof Daukszewicz to polski satyryk, felietonista, tekściarz, poeta, piosenkarz i gitarzysta. Współpracował z Januszem Gajosem w kabarecie "Hotel Nitz", z kabaretem Pod Egidą, od 2005 roku jest stałym gościem "Szkła kontaktowego" na TVN24. Ma swoją rubrykę w tygodniku "Przegląd". Entuzjasta wędkowania oraz wielbiciel Mazur.

"Prawdziwki i zmyślaki" to zbiór esejów, felietonów, anegdot autorstwa Krzysztofa Daukszewicza. Niektóry z nich to prawdziwki - sytuacje zaistniałe - te wydają się być najmocniejszą stroną książki. Czuć w nich dobre pióro, ironię, cięty sarkazm. Czyta się je z przyjemnością. I nie sposób się nie zaśmiać. "Zmyślaki" to z kolei historie z palca wyssane. I tu już nie jest tak zabawnie i ciekawie, jak w przypadku prawdziwków. Historie mocno zakręcone w mroczności pana Krzysztofa, często w zbyt mocnym kontekście historycznym (transformacja, PRL). Osadzenie w takim, a nie innym czasie, to dla jednych będzie zaleta tego zbioru, dla innych wada. Zmyślaki to tak naprawdę wizytówka pana Daukszewicza - kiedykolwiek widujemy go w telewizji ubranego na czarno, z gitarą u boku - wtedy wygłasza zmyślaki. Lubię ironię, sarkazm, ale w wydaniu pana Daukszewicza absolutnie mi nie podchodzi. W związku z tym książka najzwyczajniej w świecie nie spodobała mi się.

We wstępie wydawca napisał o ironii w wydaniu pana Daukszewicza "pozbawiona nienawiści, a jej intencja to wywołanie refleksyjnego uśmiechu lub zdrowego śmiechu, nie zaś obśmianie czy wyśmianie"* . W tym miejscu zgodzę się totalnie. Sposób w jaki pan Krzysztof opisuje postrzeganą przez siebie rzeczywistość i zmyślność nikogo nie krzywdzi, ani nie szkaluje. Opisane postaci są (prawdopodobnie) zlepkiem cech różnych osobników. Czytając o tych osobach na myśl przychodzi mi gombrowiczowskie określenie gęby. Przerysowane osoby (charakterologicznie czy wizualnie) zwykłam nazywać "kreskówkowymi postaciami". Takich osobników u pana Daukszewicza na pęczki. I trzeba uczciwie przyznać, iż portretuje je wyśmienicie. To zdecydowanie mocna strona jego pióra. 

Pan Daukszewicz w "Prawdziwkach i zmyślakach" obśmiewa przede wszystkim otaczającą nas rzeczywistość. Obrywa się w głównej mierze polskiej manierze politykowania - tu autor skupił się głównie na czasach PRL-u i transformacji, ukazując w krzywym zwierciadle stereotypowy niemal obraz Polaka. Zakłamanie, religijność na pokaz, układy nad układzikami - oto Polak w całej krasie. Dodajmy do tego rozszalałe układy mafijne, wszechobecną broń, narkotyki i przemoc. Po uszach dostają ci, którzy zachłysnęli się kapitalizmem na początku lat. 90, obśmiane są nasze kontakty (a właściwie problemy z nimi) z naszymi sąsiadami: Rosjanami, Niemcami.  

Mnie niestety książka nie przypadła do gustu. Z czego to może wynikać? Odmienna estetyka humoru, wychowanie w innych warunkach politycznych, odmienna podbudowa humoralna.  Po prostu kompletnie nie trafiła w mój gust. Jeśli jednak ktoś z Was lubi poczucie humoru i estetykę pana Krzysztofa - książka zdecydowanie powinna się Wam spodobać.

Kategoria: literatura piękna - satyra
Wydawnictwo Bellona 2011, s. 176
Moja ocena: 3-/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Bellona oraz portalu Sztukater.pl.



* K. Daukszewicz "Prawdziwki i zmyślaki", Warszawa 2011, s. 9.

piątek, 30 grudnia 2011

Jak zostać pisarzem. Pierwszy polski podręcznik dla autorów - Andrzej Zawada (red.)




Jakiś czas temu brałam udział w niezwykle ciekawym kursie kreatywnego pisania. Prowadząca,  Barbara Piórkowska, wbiła mi do głowy fajną rzecz: pisz o tym, co wokół Ciebie, pisz o tym, jak czujesz, pisz o tym, co znasz. No to piszę - o książkach. I sprawia mi to niemałą frajdę.  Po lekturze "Jak zostać pisarzem" utwierdziłam się w przekonaniu, że napisanie książki to ciężka praca. Bardzo ciężka!

"Jak zostać pisarzem" to podręcznik, który z powodzeniem można by wykorzystać na zajęciach kreatywnego pisania. Autorzy omawiają strukturę utworu literackiego - fabułę, czas akcji, jej miejsce,  przestrzeń, techniki narracyjne, styl, postaci literackie, strukturę dialogów. Wszystkie rady i uwagi opatrzone są przykładami. Co bardzo cieszy - przykładami głównie z polskiej literatury. Wykład o pisaniu prowadzony jest w dużej mierze (każdy rozdział ma innego autora) wartko, dowcipnie i niezwykle ciekawie. Mnóstwo jest tutaj bardzo konkretnych i sprecyzowanych uwag, autorzy zwracają uwagę na często popełniane przez niedoświadczonych pisarzy błędy. 

A jakie nauki płyną z tej książki dla początkującego pisarza? A proszę bardzo - pozwoliłam sobie wynotować główne myśli. Co najważniejsze, dla nas blogerów piszących o książkach, żeby dobrze pisać (aby w ogóle pisać!) trzeba dużo czytać. Zgadzam się zupełnie z tym stwierdzeniem - sama po swoich notkach widzę, że im więcej czytam, tym moje "recenzje" lepiej się piszą. Kolejna zasada, której większość blogerów również przyklaśnie, podstawą warsztatu piszącego musi być Regularność, Solidność, Cierpliwość. Jeśli masz ochotę stworzyć coś własnego - notuj sny, trenuj swoją kreatywność poprzez pisanie alternatywnych zakończeń do dobrze znanych historii. Rozwijaj fabułę, wątki swoich ulubionych lektur - pisz dla zabawy, parodiuj klasyków (w liceum kolega z klasy, Miłosz, napisał parodię J.W. Goethego pt. "Cierpienia Młodego Pozera", które nie dość, że było zabawne, to w idealny sposób parodiowało styl pisania klasyka). Zdecydowana większość autorów, polskich i zagranicznych, podkreśla, jako najważniejszą zasadę - zasadniczo powinno się pisać o tym, o czym się wie, a reguły zacząć łamać dopiero wtedy, kiedy dobrze się je samemu pozna. Kluczowe jest ponadto uszanowanie kontekstu kulturalnego oraz wiedza na temat, który chcemy spisać. Ignorancji (w każdym aspekcie życia, nie tylko pisaniu) mówimy zdecydowanie: "NIE!". I na koniec oczywista oczywistość: żeby dobrze pisać, zacznij każde zdanie od wielkiej litery, kończ zaś kropką. Prawda. Najprawdziwsza.

"Jak zostać pisarzem" nie nauczy Was pisać. Nie zgadzam się do końca z tezą autorów, że pisania można nauczyć każdego. To dar, talent. Się ma albo się nie ma. Jednak dar ten można rozwijać, poprawiać, ulepszać. Nie ma takiego zdania, tekstu, którego nie dałoby się napisać lepiej. Ogromną zaletą książki jest kompleksowe podejście do tematu, poparte wieloma przykładami. Omówione są nie tylko części składowe utworu literackiego, ale też jego rodzaje. Powieść kryminalna, fikcja, reportaż, esej - każdy gatunek został scharakteryzowany i pokrótce omówiony. Wszystko w lekkiej, niemal dowcipnej formie. Na uwagę zasługuje również poziom wydania książki - naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałam szytą książkę (ogromne brawa!). Piękna, nowoczesna okładka, wygodna czcionka. To zdecydowane atuty. Szkoda jednak, że książka traktuje o pisaniu, a nie ustrzeżono się literówek (to staje się bardzo niemiły zwyczaj wszystkich wydawnictw).

Po lekturze "Jak zostać pisarzem" mam listę (ogromną!) lektur do uzupełnienia. Na szczęście wydawca się zlitował i przygotował ją w formie bibliografii na końcu książki. Także - mam co czytać na najbliższe millenium. Książkę polecam wszystkim - tym, co myślą o pisaniu, tym, co piszą, tym, co uważają, że to nie dla nich. Mnóstwo przydatnych rad dla osób pracujących słowem i pisaniem. "Na pisarza można spojrzeć w trojaki sposób - jako na gawędziarza, nauczyciela i czarodzieja. Wielki pisarz łączy te trzy cechy, ale to zdolność odprawiania czarów czyni go pisarzem wielkim" *. Jeśli chcecie pisać - warto o tym pamiętać.

Kategoria: poradnik językowy
Wydawnictwo Bukowy Las 2011, s. 304.
Biblionetka: 5/6
Lubimy czytać: 7,88/10
Moja ocena: 5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Bukowy Las oraz portalu Sztukater.pl

* "Jak zostać pisarzem", red. A. Zawada, Wrocław 2011, s. 212.

czwartek, 29 grudnia 2011

Warto być przyzwoitym. Teksty osobiste i nieosobiste - Władysław Bartoszewski




Osoba profesora Władysława Bartoszewskiego zawsze stawała przed moimi oczami ilekroć przywoływałam określenie "autorytet". Szczery, odważny, inteligentny, doświadczony. Teraz do tego zestawu dołączę kolejne słowo. Przyzwoity. Słowo idealnie oddające ducha Profesora. 

Władysław Bartoszewski urodził się w 1922 roku w Warszawie. Był jednym z pierwszych więźniów obozu koncentracyjnego w Auschwitz (przybył tzw. drugim transportem warszawskim), działał w strukturach Armii Krajowej, jak również Polskiego Państwa Podziemnego, był uczestnikiem Powstania Warszawskiego. W okresie PRL-u wielokrotnie więziony i internowany przez władze komunistyczne za tzw. działalność szpiegowską. Po 1989 roku był również czynnym uczestnikiem życia politycznego - dwukrotnie pełnił funkcję ministra spraw zagranicznych, był senatorem IV kadencji, a w rządzie Donalda Tuska pełnił funkcję sekretarza stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.   Autor wielu publikacji historycznych dotyczących głównie lat 1939-1945 i okupacji niemieckiej. Streszczając jego bogate życie, doświadczenie polityczne i społeczne oraz dokonania w tych paru zdaniach dokonałam niemal zbrodniczego uogólnienia - zainteresowanych odsyłam do publikacji - zarówno jego autorstwa, jak i tych poświęconych jego osobie.

"Warto być przyzwoitym" to publikacja składająca się z trzech części, opatrzona wstępem, będącym rysem biograficznym autorstwa Andrzeja Friszke - członka Rady Instytutu Pamięci Narodowej. Pierwsza część to przedruk wydanego na niemieckim rynku szkicu pamiętnika W. Bartoszewskiego pt. "Warto być przyzwoitym". Publikacja została wydana dla czytelnika niemieckiego, niezaznajomionego z tematyką hitlerowskiej i stalinowskiej okupacji na ziemiach polskich. Napisany świetnym językiem esej, bez patosu i wszechobecnej polskiej martyrologii opisuje losy Profesora. Polskie Państwo Podziemne, życie w okupowanej Warszawie, przetrwanie w obozie KL Auschwitz, więzienie przez komunistyczne władze PRL - oto tematy tej publikacji. Po przydługawym i niemal groteskowo pompatycznym wstępie Andrzeja Friszke, skromna, wartka i świetnie napisana opowieść profesora Bartoszewskiego, niemal zachwyca. Mimo tego, że tematyka jest skrajnie trudna. Mimo tego, że o okupacji hitlerowskiej i obozach koncentracyjnych każdy z nas przeczytał wiele. Temat wydaje się być w całym swoim okrucieństwie niewyczerpany. 

Dla profesora Bartoszewskiego bycie przyzwoitym jest równe byciu uczciwym. Nigdy nie podpisał lojalki, nie donosił, za co spędził niemało lat w więzieniu. O duchu Polaków mówi w następujący sposób: "Bo ani funkcjonariusze partyjni, ani generałowie nie mogą trwale zepchnąć trzydziestosześciomilionowego narodu w wewnętrzną emigrację, a tym bardziej w rezygnację". * I o tym właśnie traktuje druga część książki. Znajdziemy w niej uzupełnione przedruki z wykładów, jakie profesor prowadził w latach 70. na terenie naszego kraju. Odczyty miały miejsce w prywatnych mieszkaniach, kościołach, salkach katechetycznych. Tematyka oscyluje wokół Polskiego Państwa Podziemnego, fenomenu znaku Polski Walczącej , tajnej prasy i tajnego nauczania za okupacji hitlerowskiej. Sporą część profesor Bartoszewski  poświęca tematyce stosunków polsko-żydowskich. Erudycja, mnogość nazwisk, nazw, dat bardzo imponuje. Być może jest to naturalnym wynikiem uczestniczenia w tych wydarzeniach, bądź efektem przedwojennego szkolnictwa, kiedy to pamięć ucznia była rozwijana w sposób wręcz niebywały. Mimo wszystko - jestem pełna podziwu i szacunku dla tak ogromnej wiedzy historycznej.

Trzecia część "Warto być przyzwoitym" to w dużej mierze przemówienia Profesora wygłaszane dla niemieckiej publiki. Sporo energii i wysiłku w swoim życiu zawodowym i publicznym profesor Bartoszewski poświęcał pojednaniu polsko-niemieckiemu. Wiele miejsca w jego publikacjach zajmuje problem (nie)tolerancji. 

"Warto być przyzwoitym" to lektura niełatwa. I na pewno nie dla każdego. O ile część pierwsza jest napisana łatwym językiem, niemal jak opowieść, o tyle "część historyczna" jest trudniejsza w odbiorze. Bez chociażby minimalnej wiedzy można utonąć w gąszczu nazwisk, dat, organizacji etc. Jednak dla osób, które interesują się dwudziestowieczną historią naszego kraju to lektura obowiązkowa. Kto może i ma naturalne prawo do opowiedzenia i przekazania swojego punktu widzenia niż osoba czynnie (!!!) biorąca udział w tych wydarzeniach? Nie jest to jednak lektura do wchłonięcia "na raz". Należy ją sobie dawkować, doczytywać, wracać do odpowiednich fragmentów. Dla osób uchodzących za erudytów i inteligentów - absolutny must have!

Kategoria: historia, zbiór esejów
Wydawnictwo "W drodze" 2005, s. 440.
Biblionetka: 4,78/6
Lubimy czytać:  7,18/10
Moja ocena: 5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa "W drodze" oraz portalu Sztukater.pl

* W. Bartoszewski "Warto być przyzwoitym. Teksty osobiste i nieosobiste", Poznań 2005, s. 52.

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Open. Autobiografia tenisisty - Andre Agassi




Kiedym byłam jeszcze podstawówkowym podlotkiem zwykłam grywać w badmintona. Nie był to, co prawda tenis, ale z moim partnerem do gry ustaliliśmy zasady niczym w tenisie, graliśmy szlemowe turnieje. I co najważniejsze - codzienna (!!!) gra rozpoczynała się od kłótni, które z nas będzie dzisiaj Agassim (płeć nie miała tu większego znaczenia, chodziło o wielkość nazwiska). Po przeczytaniu autobiografii Agassiego wiem, że gdybym miała okazję przekazać mu tę historię - spaliłby się z zażenowania i wstydu. 

"Open. Autobiografia tenisisty" to historia właściciela jednego z najsławniejszych nazwisk tenisowych naszego pokolenia (dzieci lat 80. wystąpić!). Historia spisana przy czynnym współudziale J. R. Moehringera, zdobywcy prestiżowej Nagrody Pulitzera w 2000 roku. Autobiografia napisana niezwykle sprawnie, co sprawia, że czyta się ją niemal jednym tchem. Przed rozpoczęciem czytania zważyłam książkę w dłoni, spojrzałam na liczbę stron i pomyślałam, że czeka mnie ciężka przeprawa. Bardzo, naprawdę bardzo mile się rozczarowałam. Fantastyczny język, lekki dowcip, dawkowanie emocji, niemal fotograficzne opisy meczów - finał: książka wchłonięta w dwa świąteczne popołudnia. I nie zniechęca wręcz opasła lista nazwisk (do których nie mam za grosz pamięci) - Andre Agassi imponuje liczbą przeciwników, w tym również pokonanych. Przeszkodą nie jest mnogość terminów rodem z kortów - sporo zapomniałam w tym temacie i wiele określeń musiałam sobie odświeżyć, ale jestem pewna, że bez ich znajomości lektura nie traci na atrakcyjności.

Jaki obraz Andre Agassiego wyłania się z książki? Poznajemy go w momencie kluczowego meczu, w którym targuje się sam ze sobą - przejść na sportową emeryturę czy udowodnić jeszcze paru osobom, że dobrze gra? Po krótkim rozdziale cofamy się w czasie do dzieciństwa, gdzie poznajemy kilkuletniego Andre zdominowanego kompletnie przez apodyktycznego ojca. To swoista klasyka w przypadku osób, które w dorosłym życiu wiele osiągają - rodzic-tyran, który próbuje przenieść swoje niespełnione ambicje i marzenia na dziecko. Jego przyszła żona, Brooke Shields powiedziała o sobie, Andre Agassim i Michaelu Jacksonie, że są kolejnymi cudownymi dziećmi, które nie miały dzieciństwa. Zamiast uganiać się z kolegami ze szkoły za piłką (co sprawiało Andre niemałą przyjemność), był zmuszany do wielogodzinnego odbijania piłek, wypluwanych przez skonstruowaną przez ojca machinę nazwaną smokiem. Później zostaje wysłany do Akademii Nicka Bollettieriego, w której to panują niemal więzienne zasady. Młody Andre Agassi nienawidzi tenisa z całego serca, jednak chwiejny charakter ojca i niemożność sprzeciwienia się mu, doprowadzają go do perfekcji w tej dyscyplinie sportowej. Płaci za to jednak wysoką cenę - czuje się "starym maleńkim" i jeszcze długo w dorosłym życiu nie będzie mógł odnaleźć spokoju.

Andre Agassi - to nazwisko dla mnie zawsze stanowiło synonim mistrza tenisa. Niezniszczalnego, wiecznego zwycięzcy. Z jego autobiografii wyłania się kompletnie odmienny obraz. Widzimy sfrustrowanego, zagubionego, zakompleksionego chłopaka, który nie potrafi wygrać meczu w swoim umyśle. Pozytywne myślenie nie było mocną stroną Agassiego, gdyż niejednokrotnie podczas meczu sam wykańczał się swoim negatywnym nastawieniem. Kompleksy dotyczyły niemal wszystkiego - stylu, techniki, wyglądu zewnętrznego. Wszystkie zabiegi mające odciągnąć uwagę tłumów dziennikarzy i kibiców od jego "słabych punktów" koncentrowały się na wyróżnianiu się ubiorem (dżinsowe spodenki do gry w tenisa, kolorowe koszulki, szokujące fryzury, kolczyki etc.). Każdy artykuł prasowy, wypowiedź przeciwnika z kortu były odbierane przez Andre bardzo osobiście. Powiem szczerze - dla mnie, jako tej, która staczała tyrady aby móc być Agassim podczas gry w "kometkę" (zdaję sobie sprawę z wagi mojego bluźnierstwa) - kompletny brak wiary w siebie u tego zawodnika wywołał szok. Długotrwała depresja z którą się zmagał - to chyba znak i smak życia wielkich ludzi. "Wygrana nie jest tak dobra jak zła bywa porażka i dobre samopoczucie nie trwa tak długo jak chandra" *.

Książka jest bardzo odważna i z tego, co pobieżnie wyśledziłam - narobiła niemałego szumu w Stanach Zjednoczonych. Paru osobom oberwało się tutaj konkretnie - ojcu, niektórym zawodnikom, trenerom, bliskim osobom. Brooke Shields pewnie nieraz rzuciła tą książką o ścianę. Jednocześnie "Open ..." jest swoistym hołdem dla osób, które były z Andre, pomimo wielu niepowodzeń. Jego osobisty trener, będący jego "ojcem właściwym" - Gil, czy druga żona Steffi Graf musieli czuć się dumni ze słów, które tu padły na ich temat. Andre odkrył pod koniec swojej kariery, jak wielką satysfakcję daje działalność charytatywna. Sam powiedział: "To jedyna doskonałość, perfekcja polegająca na pomaganiu innym. Jest to jedyna rzecz, która ma trwałą wartość i znaczenie. Dlatego żyjemy. Aby inni czuli się z nami bezpiecznie". **

Mam świadomość, że książka nie przypadnie każdemu do gustu. Polecam z paru powodów. Po pierwsze dlatego, że warto czytać (auto)biografie, aby zdać sobie sprawę, że sukces nie jest nikomu dany z góry. Na wszystko trzeba ciężko zapracować. Jak ciężko - można sprawdzić chociażby na przykładzie Andre Agassiego. I nie jest to wyświechtany slogan. Warto przeczytać "Open" również dlatego, że to bardzo dobrze napisana biografia. Językowo i fabularnie. Miejmy nadzieję, że nikt nie skusi się, aby ją zekranizować. Niestety mały przytyk kieruję do Wydawnictwa, które powinno zadbać o najwyższą jakość wydania książki - szkoda, że do druku wkradło się niemal 10 literówek. Ostatni powód dla którego warto przeczytać podsunął sam Andre Agassi: "Sam późno odkryłem magię literatury. Ze wszystkich swoich błędów, przed którymi chciałbym uchronić swoje dzieci, ten wpisuję na początek listy". *** Ale do tego - drogie mole książkowe - chyba nie muszę Was przekonywać ...

Kategoria: autobiografia
Wydawnictwo Bukowy Las 2011, s. 456.
Biblionetka: 5,25/6
Lubimy czytać: 8,58/10
Moja ocena: 5-/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Bukowy Las oraz portalu Sztuker.pl

* A. Agassi "Open. Autobiografia tenisisty", Wrocław 2011, s. 199.
** tamże, s. 276.
*** tamże, s. 455.

czwartek, 22 grudnia 2011

Skandynawia. Wojna z trollami - Tony Griffiths




Niejednokrotnie czuję się mocno oszukana przez opisy okładkowe. Mogłabym napisać spory artykuł w którym wyliczyłabym główne grzechy osób przygotowujących streszczenie zawartości książki. Bądźmy szczerzy - niektórzy robią to świetnie, inni gorzej. Bywa tak, że świetny opis sygnuje słabą książkę. Częściej jednak opisy preparowane są na podstawie pierwszego i ostatniego rozdziału książki. Śmiem wysunąć przypuszczenie, że gdyby osoba przygotowująca opis na okładkę "Skandynawii" przebrnęła przez całość - nie byłby on nawet w połowie tak entuzjastyczny.

Tytuł oraz wyżej wspomniana zajawka nastroiły mnie na ciekawą i rozwijającą lekturę w klimacie popularnonaukowym. Zgrabnie, lekko, może troszkę zabawnie - na pewno interesująco. Tak miało być. Niestety, nie dajcie się zwieść, "Skandynawia ..." to podręcznik historii. A historię, jak wiadomo można serwować na dwa, zupełnie skrajne sposoby.

Tony Griffiths podjął się trudnego zadania, jakim jest próba udowodnienia, że Skandynawów łączy coś więcej niż tylko bliskość geograficzna. Tak przynajmniej odczytałam hipotezę tej pracy. Przyznam się szczerze - niemal cały czas miałam wrażenie, że czytam pracę magisterską średniej jakości studenta. Jedyne, co mnie wybijało z tego trybu myślenia - to brak przypisów, bo gdyby takowe się pojawiły - miałabym pewność stuprocentową. Autor referuje historię Danii, Norwegii i Finlandii (Islandii, którą uważa się również za państwo skandynawskie, poświęca niecałe dwie strony) w dość suchy i jałowy sposób - wyliczanie faktu za faktem, traktowanie każdego z państwa osobno, bez próby ujęcia wspólnych punktów, odniesień. Podtytuł książki głosi "Historia, kultura, artyści. Od czasów Napoleona do Stiega Larssona". Zastanawiam się, czy ten podtytuł to pomysł polskiego wydawcy? Nie chodzi o dość tani chwyt, jakim jest niewątpliwie nazwisko ultrapopularnego szwedzkiego pisarza, ale umieszczenie słów "kultura, artyści" jest sporym nadużyciem. Historia (co rozumiem i jest zupełnie naturalne w takim wywodzie) zajmuje około osiemdziesięciu procent książki, jednak próby poruszenia kwestii kulturowych kończą się fiaskiem. A szkoda, bo to właśnie miało stanowić o oryginalności tego opracowania.

Dość tej krytyki, przejdźmy do zalet "Skandynawii ...". Dla osób zainteresowanych historią tego regionu Europy powinna to być lektura niemal obowiązkowa. W zwięzły, w przysłowiowej "pigułce" podawane są fakty historyczne. Mam wrażenie, że autorowi dużo łatwiej pisało się o XX wieku, bo rozdziały dotyczące tego okresu są ciekawe, sprawnie napisane i można w nich znaleźć ciekawostki. Skoro o nich mowa - dla mnie, osoby zainteresowanej historią, stanowią sporą wartość. Szczerze mówiąc, liczyłam na więcej, autor jednak nie rozpieszcza nas ich ilością. Gdybym chciała jakiekolwiek zacytować to pewnie zdradziłabym te najciekawsze, zatem powstrzymam się. Jako dyplomowana politolożka, chciałam jednak zauważyć, że autor wyjątkowo interesująco pisze o skandynawskich politykach (znowu dwudziestowiecznych) i te fragmenty najbardziej przypadły mi do gustu.

Podsumowując - zdecydowanie niełatwa lektura. Wymaga sporego skupienia i znajomości wielu faktów historycznych. Osoba, która jest kompletnym laikiem w kwestii historii tego regionu, nie skorzysta za bardzo z lektury. Myślę, że czas podręczników historycznych, w których fakty, daty i nazwiska wyrzucane są niczym naboje z karabinu, już minął. Mam pewien problem ze "Skandynawią ...", bo w moim odczuciu laik w temacie zmęczy się szybko jej lekturą, natomiast ekspert umrze z nudów. Spodziewałam się wartkiego, ciekawego eseju, w którym autor podejmie temat wpływu kultury i ludzi tego regionu na historię. A mamy wykład o historii, na dobrym, ale jednak mało brawurowym poziomie, z doczepionymi jakby na siłę wstawkami kulturowymi. Szkoda, bo temat wart jest pogłębionej analizy. 

Kategoria: literatura popularnonaukowa - historia
Wydawnictwo AMF 2011, s. 374
Biblionetka: 4,5/6
Lubimy czytać: 7/10
Moja ocena: 3+/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa AMF oraz portalu Sztukater.pl

środa, 21 grudnia 2011

przyTARGaj KSIĄŻKI po raz trzeci w Poznaniu

W środę po świętach, tj. 28 grudnia 2011 r. od godziny 19:00 do 21:00 w Centrum Kultury ZAMEK w Poznaniu przy ul. Św. Marcin 80/82 odbędzie się trzecia edycja akcji przyTARGaj KSIĄŻKI. Jak bawiliśmy się poprzednio możecie zobaczyć tutaj

przyTARGaj KSIĄŻKI to cykliczna akcja wymiany książek, której celem jest danie im drugiego życia. Skierowana jest do wszystkich, którzy mają w swoim domu książki, do których nie żywią uczucia, sentymentu, miłości. Dajemy możliwość wymiany tych "niechcianych" na inne, które jeszcze nie były przez Was czytane, a może uda się również kogoś skusić na spróbowanie sił w zupełnie nowym dla niego gatunku literackim?

Zasady są proste - wymieniamy się książkami. Ile książek przyniesiesz - tyle możesz wynieść.  Uczestnik rejestruje się na "liście obecności", deklarując ilość przyniesionych książek. Następnie zostają one podzielone pomiędzy stoły tematyczne - literatura piękna, książka na obcasach (literatura kobieca), sensacja, science-fiction, książki dla dzieci oraz literatura obcojęzyczna. Każdą książkę można wziąć do ręki, przeczytać fragment. Wymieniamy się literaturą, co oznacza, że czasopisma, wydania encyklopedyczne, niszowe poradniki nie są mile widziane. Pełen regulamin akcji dostępny jest na stronie www.czytelnisko.pl

W razie pytań lub wątpliwości: kontakt@czytelnisko.pl . 

Zapraszam serdecznie wszystkich!



środa, 14 grudnia 2011

Dziennik kawowy. Notatki z podróży po Kolumbii - Ewa Kulak




O tym, że na punkcie podróży świra mam pewnie wiecie. Że duszę i pół rodziny za jakąś daleką wyprawę bym sprzedała, pewnie nie wiecie. No to mówię - podróżowanie to jedyne, czego zazdroszczę bliźnim. Serio. A jak ktoś ma okazję żyć z tego, że podróżuje, to moja dusza kwili. Nigdy (never!) nie trafiłabym na "Dziennik kawowy", gdyby nie Aneta, czyli moja współprojektowa z Czytelniska. Pochłonęłam w jedno popołudnie i mam ogromny żal do Ewy Kulak. Tak, mam żal. Ewo - dlaczego tak mało? 

Ewa Kulak jest absolwentką poznańskiego Uniwersytetu - ukończyła filologię hiszpańską. Podczas studiów w ramach programu Socrates przebywała w Valladolid w Hiszpanii. Ewa jest tłumaczem (również symultanicznym,  co budzi mój przeogromny szacunek) języka polskiego, hiszpańskiego i francuskiego. W 2005 roku otrzymała dwuletnie stypendium kolumbijskiego rządu, które pozwoliło jej studiować na Uniwersytecie Rosario w Bogocie i nie tylko (Ewa ma taką listę ukończonych kierunków i specjalizacji, że boję się zacząć wymieniać, bo pewnie coś pominę). Ewa od sierpnia 2004 roku prowadzi stronę internetową na której publikuje swoje felietony dotyczące przede wszystkim Kolumbii, ale również wspomnień z jej podróży. W 2005 roku, na bazie felietonów opublikowanych na stronie powstało pierwsze wydanie "Dziennika kawowego". Warto nadmienić, że ta książką jest pierwszą w naszym języku poświęconą Kolumbii od lat 60. 

Sztuką jest tak opisać swoje wrażenia, aby uchwycić ten moment, miraż, któremu daliśmy się uwieść. Fotograf ma prostsze zadanie - osoba, która chce to opisać, staje przed nie lada wyzwaniem. Ewa Kulak w krótkich, niemal skąpych notatkach przedstawia obraz Kolumbii, którą chce się zobaczyć, powąchać, poczuć, dotknąć. Wszystkie zmysły szaleją, gdyż pisze o widokach, kwiatach, owocach, ludziach, literaturze, muzyce, tańcu. Jaka jest nasza pobieżna wiedza na temat Kolumbii? Ot, kraj, który jest zagłębiem gangsterskim. Pierwowzór "Brzyduli" to serial rodem z Kolumbii. No może jeszcze nasunie nam się kawa i słynny logotyp znany z opakowań kawy. No ...  i tyle. 

Kolumbia to kraj położony w północno-zachodniej części Ameryki Południowej - nad Morzem Karaibskim i Oceanem Spokojnym. Powierzchnia niemal 3,5 większa od Polski, zamieszkiwana przez niemal 46 mln mieszkańców. Stolicą jest Bogota, jedna z najwyżej położonych stolic na świecie (2640 m n.p.m.), czego wynikiem jest choroba wysokościowa nazywana el soroche. To kraj ogromnych kontrastów, wielkiego bogactwa natury, ale i pełne dzielnic skrajnej biedy. To kurorty nadmorskie, ale i wioski położone wysoko w Andach. Ewa w swoich krótkich felietonach zabiera nas w niezwykłą podróż.

Dużo miejsca (za co jej chwała!) poświęcone jest tym, co my - ludzie kochamy najbardziej, czyli posiłkom. Ewa charakteryzuje kuchnię kolumbijską, która, co warto podkreślić, znacznie różni się od naszej. Jednym z ważniejszych składników tamtejszej diety są banany. Dla nas banan to określony owoc, a tak naprawdę rodzajów banana jest ponad pięćdziesiąt. Skórka banana może mieć kolory zielony, żółty, ale i nawet ciemnoczerwony bądź purpurowy. Kolumbijczycy przygotowują banana na wiele sposobów. Ile tracimy jedząc go na surowo! Ewa pisze również o koce. Należy odróżnić od siebie kokę - biały proszek zaliczany do narkotyków od koki jako rośliny, której właściwości medyczne były znane od wieków. Dzisiaj plemiona indiańskie używają liści koki jako leku przeciw zawrotom i bólom głowy, zapaleniu gardła i problemom żołądkowym. Szczególnie przydatna staje się właśnie w Kolumbii, gdyż pomaga w oddychaniu na dużych wysokościach. Kolumbijskie śniadanie również wygląda odmienne od naszego - zamiast jajek, wędlin czy kanapek, mieszkańcy tego kraju rozpoczynają dzień od filiżanki najlepszej na świeci kolumbijskiej kawy i owoców. Co zawsze mnie zaskakuje w opowieściach z krajów Ameryki Płd. czy też Afryki to mnogość owoców, którymi pewnie nigdy nie uraczymy się w Europie (może i dobrze!). Często Kolumbijczycy przygotowują na śniadania napoje, które mają konsystencję koktajlu. 
"Takie są właśnie kolumbijskie poranki - słodkie, o smaku tropikalnych owoców i zapachu mgły, wznoszącej się wcześnie rano nad Andami" *.
Kolumbijska kuchnia to nie tylko pyszne owoce i wymyślne placki, to również smaki, których nigdy nie poznacie na naszym kontynencie - nigdzie nie przyrządza się takich mrówek jak w Kolumbii. Co może być dla nas szokujące - niezwykłym przysmakiem są świnki morskie. Podobno dawniej nadepnięcie owego zwierzaka było sygnałem zwołującym rodzinę na posiłki. Co kraj to obyczaj.

W "Dziennikach kawowych" przeczytacie równie ciekawe informacje o szmaragdach, orchideach (ten felieton zainteresował mnie ze względu na mój internetowy pseudonim), kondorze (co to jajo w wysokich Andach zniósł ...), motylach, szalonych kierowcach autobusów. Jest i o tej ciemnej stronie Kolumbii - biedzie, zawodzie sicario, czyli młodocianych płatnych mordercach (ostateczną weryfikacją zlecenia jest pojawienie się na pogrzebie obiektu zabójstwa). Ewa pisze pięknym językiem, bez zbędnych udziwnień. Książkę wciąga się i pozostaje żal, że tak mało i tak krótko. I szkoda, że bez zdjęć. Co ciekawe, "Dzienniki kawowe" zostały wydane w dwóch wersjach językowych - z jednej strony mamy felietony w języku polskim, a z drugiej w hiszpańskim. Felietony oraz zdjęcia autorstwa Ewy Kulak możecie znaleźć na jej stronie internetowej www.kolumbijsko.com 

Książkę bardzo mocno polecam tym, którzy kochają podróżować i kochają czytać o cudzych podróżach. Wsiąknięcie w Kolumbię błyskawicznie!



Kategoria: literatura podróżnicza (eseje)
Poemia su casa editorial 2011, s. 122 (wersja polska) + 124 (wersja hiszpańska)
Moja ocena: 5/6


Cieszę się, że przeczytałam książkę przed spotkaniem z Ewą, bo przygotowałam sobie listę pytań, które zamierzam jej zadać. Jeśli i Wy macie ochotę posłuchać opowieści Ewy o Kolumbii to zapraszam serdecznie w swoim i jej imieniu w najbliższą niedzielę (tj. 18 grudnia) do siedziby Fundacji Wspierania Twórczości, Kultury i Sztuki ARS przy ul. Szyperskiej 2 w Poznaniu. Spotkanie rozpocznie się o godz. 16:00. Więcej informacji znajdziecie tu oraz tu. O wydarzeniu pisałam również wcześniej na blogu. Będzie to wydarzenie inaugurujące cykl "Książka na obcasach" realizowanego w ramach Projektu Czytelnisko. 

Zapraszam wszystkich bardzo serdecznie!


*E. Kulak, "Dziennik kawowy. Notatki z podróży po Kolumbii", Bogota 2011, s. 35.

niedziela, 11 grudnia 2011

Dom jedwabny - Anthony Horowitz




Czy będzie wstydliwym wyznaniem, jeśli przyznam się, że nigdy nie czytałam przygód Sherlocka Holmesa pióra sir Arthura Conan Doyle'a? Mam nadzieję, że nie. Po przeczytaniu "Domu jedwabnego", który jest próbą naśladowania, muszę (!) stwierdzić jedno - jeśli to ma być marna podróbka, to moje czoło właśnie osiągnęło poziom podłogi. Panie i Panowie - chapeau bas!

Holmes i Watson spotykają się ponownie po długiej przerwie w ich detektywistycznej karierze. Z pozoru błaha i prosta sprawa komplikuje się ze wszech miar. Poszlaki, które wydawały się nie mieć żadnego związku - łączą się w nierozerwalną więź i skutkują nielichym skandalem. Trudno jest mi zdradzić cokolwiek poza tym, co można przeczytać na okładce. Gdybym to zrobiła (a kusi mnie nie lada!) - sporą czytelniczą zbrodnię miałabym na sumieniu. 

Doskonała jest dbałość o język i autentyczność historyczna. Gdyby nie informacja o autorze umieszczona na obwolucie, nie uwierzyłabym, że powieść została wydana w tym roku przez scenarzystę seriali o Herculesie Poirot (postać literacka, którą darzę niemałą sympatią). Przygotowania, jakie poczynił autor - chylę czoła. Zostałam od pierwszej stronie brutalnie wtłoczona w Londyn u schyłku XIX wieku. Miasto, które niewiele różniło się brutalnością i poziomem przestępczości od dzisiejszych miast europejskich. Dołóżcie do tego mistrza łamigłówek detektywistycznych z jego niebywałą spostrzegawczością oraz jego wiernego kompana - wpadacie w ten świat niczym śliwka w przysłowiowy świąteczny poncz. Mnie urzekają szczególnie fantastycznie puentowane rozmowy dwojga przyjaciół, jak również "brytyjskość" wyzierająca ze stron. Jestem umiarkowaną brytofilką, jednakowoż opisy sączenia herbaty i charakterystyki postaci, usatysfakcjonowały mnie zupełnie.

Akcja toczy się wartko, przez ostatnie 200 stron (a warto wspomnieć, że "Dom jedwabny" liczy ich 304) nie byłam w stanie oderwać się od lektury. A to zdecydowanie (za) rzadko mi się zdarza. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to dzieło wybitne, ani niezapomniane, jeśli weźmiemy pod uwagę warstwę literacką. Jednak jako rozrywka weekendowo-świąteczna - jest książką niemal idealną. Intryga, która się pętli i zakręca, szalone i nierzadko niedorzeczne pomysły Sherlocka, napięcie, które towarzyszy niemal do końca - to zdecydowane atuty tej powieści. Co na minus? Ostateczne wyjaśnienie dręczących kwestii - tu już żyłka wytrzymałości czytelniczej została niebezpiecznie napięta. Tak to bywa, kiedy zbyt wiele wątków nałoży się na siebie i jakoś trzeba je rozwikłać. Na szczęście - autor zrobił to umiarkowanie topornie i można mu uwierzyć. Z lekkim oka przymrużeniem.

Jeśli poszukujecie prezentu dla osoby, która lubi poczytać powieść kryminalizującą w starym, dobrym stylu, osoby, która kocha kryminały Agathy Christie i jest pod urokiem postaci Herculesa Poirot - ta książka może się okazać strzałem w mocną ósemkę. Polecam, jako idealny odstresowywacz i umilacz czasu. Dobra intryga, umiarkowanie trudna do rozwikłania, napisana poprawnym językiem i osadzona w XIX-wiecznym Londynie jako lektura na zimowe wieczory sprawdzi się na pewno.

Kategoria: kryminał
Dom Wydawniczy REBIS 2011, s. 304
Biblionetka: 5,43/6
Lubimy czytać: 7,75/10
Moja ocena: 5-/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Domu Wydawniczego REBIS

sobota, 10 grudnia 2011

Służące - Kathryn Stockett




O tej książce napisano już wiele. Przez naszą polską blogosferę również przetoczyło się mnóstwo opinii. Pochlebnych mocno i umiarkowanie entuzjastycznych. Czy napisano o "Służących" coś mniej pochwalnego niż "mocno wciągające czytadło"? Nie wydaje mi się. A czy na mnie powieść zrobiła wrażenie? Ojj tak. Zdecydowanie tak!

Pewnie większość z Was wie co jest kanwą dla powieści Kathryn Stockett - jeśli nie czytaliście książki, zapewne widzieliście film. Ale opinia nie byłaby pełną, gdym nie wzmiankowała chociaż. Narratorkami są trzy kobiety - Aibileen i Minnie, czarnoskóre pomoce domowe oraz Skeeter - świeżo upieczona absolwentka uniwersytetu, mająca ambicje zostać dziennikarką i pisarką. Skeeter postrzegana jest niemal jako wariatka - największym osiągnięciem dla kobiety o jej statusie społecznym jest zamążpójście oraz urodzenie gromadki uroczych dzieci, które będą wychowane przez jakąś czarnoskórą służącą, gdyż ona sama będzie zbyt zajęta kolejnymi partyjkami brydża, tudzież przygotowywaniem kwesty w ramach pracy dla Ligi.  Rzecz dzieje się na początku lat 60. XX wieku w mieście Jackson w stanie Missisipi, które jest  niechlubnym miejscem na mapie Stanów Zjednoczonych. Dyskryminacja rasowa jest tam na porządku dziennym. Jednego z chłopców pobito, tylko dlatego, że przypadkowo wszedł do nieoznakowanej toalety przeznaczonej tylko dla białych. Działacz na rzecz kolorowych został zastrzelony przed swoim domem, na oczach rodziny. Przyjaciółka głównej bohaterki Skeeter, Hilly - przewodnicząca Ligi w Jackson, mocno promuje inicjatywę sanitarną -biali mają budować w swoich domach osobne wychodki dla czarnoskórych służących. W mniemaniu Hilly świadczy to o postępie, co więcej ma podnosić wartość nieruchomości - jej argumentem, jest fakt, jakoby czarnoskórzy przenosili wiele chorób.

Pod wpływem inicjatywy sanitarnej Hilly, Skeeter wpada na pomysł napisania książki, w której czarnoskóre służące opowiedzą o tym, jak to jest służyć białym paniom. Ze wszystkimi, drastycznymi szczegółami. Należy zauważyć, że w tym i czasie i w tym miejscu, byłoby to zajęcie bardzo niebezpieczne - zarówno dla samej Skeeter, jak i służących, które chciałyby wziąć udział w tym przedsięwzięciu. Powoli, mimo przeszkód i niedogodności, udaje się namówić 12 służących na udzielenie wywiadów. Książka "Pomoc" robi ogromne zamieszanie wśród miejscowych.

Powieść czyta się niemal jednym tchem. Narracja prowadzona z trzech punktów widzenia wprowadza urozmaicenie. Dodatkowym atutem jest autentyczność języka służących - fantastycznie wprowadza nas to w klimat. Książka jest głęboko emocjonalna. Fakty dotyczące segregacji rasowej głęboko wzburzają, fragmenty dotyczące wychowania dzieciaków przez czarne służące smucą. To przede wszystkim powieść o wykluczeniu - ze względu na odmienność koloru skóry, inny sposób postrzegania świata wokół siebie, odmienne ambicje i cele życiowe. 

"Służące" to bardzo kobieca historia. Mężczyzn jest tutaj mało - są tłem i przedstawiani są raczej w mało pozytywnym świetle. Siła kobiecego charakteru jest tutaj ukazana z dwóch perspektyw - dobrej i złej. Mamy z jednej strony Aibileen i Skeeter, których wspólna praca nad książką powoduje zmiany w myśleniu i postrzeganiu czarnoskórych służących. I mamy też przeciwieństwo - mianowicie Hilly, która niszczy każdego, kto ośmieli jej się sprzeciwić. 

Pozwolę sobie zaprzeczyć stwierdzeniu, iż "Służące" są tylko czytadłem. Jeśli tak wielowymiarowa powieść o tak jasnym przekazie nie zasługuje na miano literatury pięknej to co w takim razie? Książka zmusza do myślenia - nasz kraj również nie był i nie jest wolny od uprzedzeń rasowych. Inne nie znaczy gorsze. Jasne, że to temat stary jak świat. Dawno nie czytałam tak pięknej i zarazem smutnej powieści o nas - ludziach.

Fakt faktem, że popsułam sobie nieco frajdę z czytania, bo obejrzałam wcześniej film, który jest bardzo wierny książce. Zrobił on jednak na mnie tak spore wrażenie, że po seansie zakupiłam książkę. Pewne wątki z racji specyfiki filmu zostały pominięte, z kolei w filmie według mnie lepiej wyeksponowano charaktery bohaterek. Dobór aktorek wyśmienity - postać Minny, Hilly, Aibileen, Skeeter - idealny.

Podsumowując - doskonale się czyta i na pewno powieść zostanie w głowie na dłużej. O silnych kobietach, które nie boją się myśleć i robić inaczej, niż to jest od nich egzekwowane. Polecam gorąco. Koniecznie w pakiecie z filmem.

Kategoria: literatura współczesna zagraniczna
Wydawnictwo Media Rodzina 2010, s. 582
Biblionetka: 5,17/6
Lubimy czytać: 7,66/10
Moja ocena: 5/6

niedziela, 4 grudnia 2011

Biała gorączka - Jacek Hugo-Bader




Kiedy kończę czytać książki takie jak ta, zawsze mam ochotę wykrzyczeć prosto w notkę: "Musicie to przeczytać!". O Jacku H-B słyszałam wiele, polecano mi jego książki, no ale, jak to bywa w przyrodzie - nie przekonasz się, dopóki nie przeczytasz. Pochłonęłam i mówię z pełną odpowiedzialnością - uwielbiam! A książka trafia na listę "zdecydowanie ulubionych".

Moje nieco awangardowe umiłowanie klimatu radziecko-rosyjskiego stałym czytelnikom bloga i moim znajomym jest doskonale znane. Prace naukowe (sic!), które wyszły spod moich łapek dotyczyły tej tematyki i po pracy magisterskiej zrobiłam sobie naukową przerwę od tematu. Obawiam się, że po "Białej gorączce" mogę wpaść w ciąg. Bo kiedy reportaż czytasz jednym tchem, a emocje, które pojawiają się w Twojej głowie to mieszanka zachwytu, obrzydzenia, bólu i smutku, to znaczy jedno. Jacek Hugo-Bader stworzył reportaż. I wiedział, skubany wiedział, że to było dobre. Co zresztą potwierdził w ostatnich dniach brytyjski dziennik The Independent. 

No dobrze - do konkretów. "Biała gorączka" to zbiór reportaży, przemyśleń, wniosków z wielokrotnych pobytów J. Hugo-Badera w krajach WNP. Mamy tu historię pierwszej i jedynej Miss Rosji HIV Pozytywnej, grupy pasterzy stada reniferów z Syberii, kloszardki (bomży) z Moskwy, rodzin górników, którzy zginęli podczas katastrofy w 2007 roku w kopalni im. Zasiadki w Doniecku. Autor próbował pojąć fenomen najbiedniejszego kraju w Europie, jakim jest Mołdawia, jak również wniknął w hippisowskie środowisko współczesnej Rosji. Wszystkie tematy, których podjął się J.H.-B. łączy jedno - dla statystycznego człowieka z dużego miasta w zachodniej, czy nawet środkowej Europie, są one skrajnie odrzucające. Jacek Hugo-Bader podchodzi do kotła z zupą zwaną Rosją i wyławia z niej szumowiny, nie obawiając się tego, że sam się przy tym pobrudzi.

Inspiracją dla takiego kształtu książki była publikacja naukowców radzieckich "Reportaże z XXI wieku". W latach 50. naukowcy opisali, jak będzie wyglądać świat za kolejne pięćdziesiąt lat. Jako, że tworzyli dzieło w takich, a nie innych warunkach - gwałtowny rozwój socjalizmu, a następnie komunizmu miał zapewnić szczęśliwe, pozbawione chorób, głodu i wojen w życie. W jedynym słusznym kraju rzecz jasna. Jacek Hugo-Bader konfrontuje (hipo)tezy wysunięte przez naukowców z XXI-wieczną rzeczywistością. 

Sporo miejsca autor poświęca duszy mieszkańców dzisiejszej Rosji. Wysłuchuje ich historii, nie ocenia, miejsce na komentarz pozostawia czytelnikowi. Obraz, który przedstawia jest brutalny, prawdziwy, niejednokrotnie powoduje szok czy nawet niedowierzanie. Ilość alkoholu, który przetacza się przez strony "Białej gorączki" powoduje, że sama niemal wpadłam w delirium tremens. Wielokrotnie autor podkreślał, że życia tam, nie da się przeżyć na trzeźwo. Jedna z terapeutek, z którą Jacek Hugo-Bader rozmawiał, stwierdziła nawet, że ludzie Północy przyjmowanie alkoholu w zatrważających ilościach mają we krwi. Doprowadza ich to do białej gorączki, czyli jednej z najczęstszych psychoz alkoholowych, która może pojawić się już po dwóch, trzech dniach po przerwaniu ciągu pijackiego. W Rosji piją i ćpają wszyscy - kobiety, mężczyźni, biedni, bogatsi, wykształceni i analfabeci, nawet dzieciaki, które nie skończyły jeszcze dziesiątego roku życia. O białej gorączce w syberyjskiej tajdze autor napisał, że to opowieść o śmierci, płacz bez łez. Wstrząsające!

Nie chciałabym nawet podejmować próby streszczenia, chociażby jednego z reportaży z "Białej gorączki" - spłaszczę je tylko nieznośnie. Jeśli interesujecie się Rosją, ZSRR i nie boicie się trudnych tematów - nie możecie ominąć tej książki. Jeśli macie tendencje do głoszenie stereotypów na temat Rosjan i innych nacji zamieszkujących byłe ZSRR - sięgnijcie po "Białą gorączkę", a potem kolejne książki, które odzierają ten obraz i pokazują prawdę. Bolesną, przerażającą, trudną. Za nadmierne emocjonowanie przepraszam, lecz i tak polecam przegorąco!

Kategoria: reportaż
Wydawnictwo Czarne 2009, s. 396
Biblionetka: 5,27/6
Lubimy czytać: 7,78/10
Moja ocena: 5+/6

P.S. Czy tylko mnie wkurza nowy system oceny na Lubimy czytać

piątek, 2 grudnia 2011

Bob Dylan. Ilustrowana biografia - Chris Rushby




Bob Dylan urodził się jako Robert Allen Zimmerman w maju 1941 roku w stanie Minnesota. Zainteresowanie muzyką zaczął wykazywać jako nastolatek. Po przeprowadzce do Nowego Jorku dołączył do rodzącej się sceny folkowej. Kilka albumów, które wtedy powstały zapewniły mu miejsce w panteonie gwiazd lat sześćdziesiątych.

Później Bob Dylan miał romans z muzyką rockową, krótko nagrywał również utwory w klimacie gospelowo-religijnym. W latach 80. nie potrafił odnaleźć się i niezgrabnie starał się zagrzać miejsce w świecie ery MTV. W latach 90. przeżył twórcze odrodzenie. Od 1988 roku Bob Dylan jest stale w trasie, którą nazwano "Never Ending Tour".

Według autora biografii najtrafniejszym wytłumaczeniem dla wyboru takiego właśnie pseudonimu była fascynacja Dylana poezją Walijczyka - Dylana Thomasa. Bob Dylan był wielokrotnie nominowany do Nagrody Nobla, a jego wspomnienia "Moje kroniki" są zaskakująco dobrą literaturą. W prowadzonej w latach 2006-2009 audycji "Theme Time Radio Hour" wykazywał się wyjątkową erudycją muzyczną, głęboką wiedzą i poczuciem humoru.

Bob Dylan w swoich tekstach porusza wiele kwestii społecznych, komentuje politykę, rozważa dylematy moralno-filozoficzne oraz często odwołuje się do literatury. Często jest twórczość określano mianem kontrkultury. W latach 60. miał wiele okazji do odwoływania się do ówczesnych wydarzeń - prezydentury, a później i zabójstwa, prezydenta Kennedy'ego czy kryzysu kubańskiego. W 1963 roku Dylan pełnił rolę supportu muzycznego dla słynnego marszu na Waszyngton, podczas którego doktor Martin Luther King wygłosił słynne przemówienie zaczynające się od słów "I had a dream ...". Udział w tym wydarzeniu wzmocnił wiarygodność Boba Dylana jako muzyka artysty.

Bob Dylan koncertował z niemal wszystkimi wielkimi jego czasów - The Beatles (plotka głosi, że podczas ich pierwszego tournee po Stanach Zjednoczonych w 1964 roku sam Bob Dylan wprowadził ich w tajniki palenia marihuany), Joni Mitchell, Johnny Cash, The Band, Bruce Springsteen. Jego teksty i muzyka wielokrotnie były wykorzystywane i odtwarzane - najbardziej brawurowe wykonania to "All Along the Watchtower" (J. Hendrix), "Knocking on Heaven's Door" (kto nie wykonywał tego utworu?) "Blowin' in the Wind" (1. miejsce na zestawieniu 500 najlepszych utworów wszechczasów magazynu "Rolling Stone"). 

Przyznam szczerze, że twórczość Boba Dylana znam pobieżnie - oczywiście ever greeny, z racji ich uniwersalności, znam. Niektóre z jego niezwykłych utworów odkryłam oglądając Californication - doskonale wpasowywały się do klimatu Hanka i L.A. Przeglądając ten przepiękny album nabrałam chętki na poznanie, wsłuchanie się w jego głos. Okazuje się, że znałam więcej niż myślałam. 

Zdjęcia przedstawione w albumie pokazują Boba Dylana głównie podczas sesji studyjnych, bądź podczas koncertów. Bardzo mało jest zdjęć prywatnych - te, które zostały zaprezentowane pokazują go raczej jako "tatuśka" bez pomysłu na siebie i życie, przeciętnego Amerykanina lat. 70, niż Człowieka, który był Głosem kilku pokoleń. Z fotografii wygląda też twarz mężczyzny zmęczonego, zagubionego. Poszukiwał inspiracji w tak wielu ideach, miejscach. Niemal na każdej fotografii wydaje się być wyobcowany, nieśmiały, introwertyczny. 


Nie można mu odmówić jednego - jest legendą swoich czasów. Utwory o ponadczasowych tekstach i melodiach wyrabiają gusta muzyczne kolejnych pokoleń. Album "Bob Dylan. Ilustrowana biografia" to tylko wycinki, flesze z życia i twórczości Boba Dylana. Zdjęcia mniej i bardziej znane w pięknej oprawie, z krótkim komentarzem (raczej średnio przychylnym artyście). Dla wiernych fanów pozycja obowiązkowa, a dla tych, którzy do tej pory nie byli zainteresowani osobą Boba Dylana - dobry przewodnik po twórczości i życiu artysty.



Kategoria: biografia
Wydawnictwo Olesiejuk 2011, s. 224
Biblionetka: 5,17/6
Moja ocena: 4+/6

Książkę przeczytałam (i obejrzałam) dzięki uprzejmości Wydawnictwa Olesiejuk i portalu Sztukater.pl
.
.
Template developed by Confluent Forms LLC