niedziela, 29 lipca 2012

Dwukrotna śmierć Daniela Hayesa - Marcus Sakey




Po ostatnich, dość trudnych i wymagających lekturach, dostałam ogromną ochotę na coś lekkiego, łatwego, przyjemnego, wciągającego. Jednym słowem - potrzebowałam klasycznego "page turnera". Po zapoznaniu się z blurbem, napaliłam się na tę książkę niezmiernie. Tajemnica, zanik pamięci - po trzykroć TAK! Po przeczytaniu "Dwukrotnej śmierci Daniela Hayesa" mam jednak kaca (niekoniecznie klasycznie książkowego). Zupełnie nie wiem - podobał się? nie podobała się? Dziwnie mi z nią ...

Zaczyna się mocno ciekawie, może niezbyt nowatorsko - mężczyzna odzyskuje przytomność na brzegu morza. Niczego nie pamięta - co tu robi, jak się tu znalazł. Odpowiedzią na pytania może być stojący nieopodal samochód - znajduje w nim pasującego na niego ubrania, pieniądze, broń oraz dokumenty wystawione na nic mu niemówiące nazwisko. Daniel Hayes - nie brzmi to znajomo, imię uwiera, nie pasuje. Wyczerpany udaje się do najbliższego, dość obskurnego motelu. Tam zostaje rozpoznany przez młodego, ambitnego policjanta. Ucieka, choć nie wie dlaczego. Jedynym przebłyskiem z przeszłości wydaje się być twarz aktorki z serialu. Postanawia ruszyć tym tropem, aby odzyskać pamięć. I może tyle w temacie fabuły, bo każda kolejna informacja może popsuć przyjemność z czytania.

Początek jest mocny. I naprawdę dobry. Książka jest mocno przyzwoita mniej więcej do połowy. Fabuła do tego momentu jest przemyślana, pojawia się mnóstwo pytań, bohater miota się - dostałam niemal oczopląsu i prawie pożerałam książkę, chcąc jak najszybciej dowiedzieć się, co wydarzy się dalej. Nie było może skrajnie oryginalnie, ale bez przesady - mocno przewidywalnie też nie. Niestety, w pewnym momencie autor przedobrzył, wprowadzając zwrot w fabule - tak naiwny i tak tani chwyt, że oburzyłam się szczerze. Co więcej, zwrot ten był mocno nielogiczny i nasunął się autorowi spontanicznie. Cofnęłam się w fabule i znalazłam sporo niedociągnięć. Facet, który napisał kilka książek nie powinien pozwolić sobie na taki błąd.  Pomyślałam sobie "OK. Może nie jest tak cukierkowo, może to taka zabawa czytelnikiem, jeszcze dostanę między oczy". Niestety - nie dostałam. Zakończenie mocno przewidywalne, powtórzę - naiwne. Szkoda również, że autor topornie otworzył sobie furtkę do kolejnych części. 

Na plus zdecydowanie zaliczam konwencję scenariuszową - wstawki niczym z filmu, dynamizowały akcję, wprowadzały ciekawą perspektywę. Było to podyktowane faktem, iż tytułowy bohater był scenarzystą. Mocno wiarygodne i fajne posunięcie z tymi scenariuszowymi wstawkami. W ciekawy sposób autor przedstawiał rozterki, które miotały Danielem. Były momenty, że nieco denerwowały, ale dzięki temu stał się on bohaterem z krwi i kości, czego nie można niestety powiedzieć o pozostałych bohaterach. Autor pisze fajnie, ciekawie, ale mam wrażenie, że brakuje mu pomysłów na poprowadzenie fabuły i bohaterów. Czuć sporo inspiracji filmowych, serialowych, a fakt, że wychwycił to tak niewprawny oglądacz jak ja, należy raczej poczytać za wadę. 

Być może się czepiam i zbyt wiele wymagam, ale naprawdę liczyłam na małe trzęsienie ziemi pod koniec. A skończyło się mocno nijako, niemal bajkowo. Rozumiem, że thrillery rządzą się schematem białe-czarne, ale ta powieść na początku miała ogromny potencjał i szkoda, że nie został on wykorzystany. Niemniej jednak - czyta się doskonale, wręcz pochłania. Jako czytadło plażowo-pociągowe - polecam, jeśli chcecie dobrej sensacji - doczytajcie do połowy i sami dopowiedzcie sobie zakończenie. 

Kategoria: thriller
Dom Wydawniczy REBIS 2012, s. 416.
Moja ocena: 3/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Domu Wydawniczego REBIS.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Balladyny i romanse - Ignacy Karpowicz




Mam ogromny problem z polską literaturą poważną. Pisząc "poważna" mam na myśli prozę nagradzaną, wyróżnianą, docenianą przez krytyków, obwoływaną objawieniem, arcydziełem, bóg-wi-czym-jeszcze. Masłowska mi nie podeszła ani trochę, Kuczok nawet się spodobał. Mój problem z takim pisaniem polega głównie na tym, że go klasycznie "nie łapię". Osoba pisząca przemawia do mnie językiem tak udziwnionym, tak wykręconym, że przy całym moim uwielbieniu do absurdu stosowanego ... nie rozumiem i nie czerpię przyjemności żadnej. Ignacego Karpowicz mocno cenię za felietony w ś.p. BLUSZCZu, gdzie trafnymi sformułowaniami, celnymi zdaniami i doskonałymi porównaniami doprowadzał mnie do parsknięcia, śmiechu, uciechu. Bluszczu nie ma, comiesięcznej dawki Karpowicza nie ma, trzeba było zastosować środek zastępczy. I tak oto w moje ręce trafiły "Balladyny i romanse".

Miałam tremę przed czytaniem. Podejść było kilka. Bo gruba, a ja do czytania ostatnio serca nie mam. Bo nagrodzona, a ja tak średnio merytorycznie przygotowana do literatury wysokich lotów. Bo lato i za dużo się nie chce. Wymówek było pod dostatkiem. Spotkanie stopnia pierwszego nie okazało się straszne, bolesne ni trudne. Bo "Balladyny ..." czyta się paskudnie przyjemnie. Jest chaos, absurd, groteska, zamieszanie z zamerdaniem. Ale tylko na początku - im dalej w treść, tym bardziej klarownie, choć niekoniecznie mniej absurdalnie.

Pomysł był prosty i średnio świeży. Bogowie postanawiają zamknąć interes zwany "religią", likwidują niebo, piekło, zstępują na Ziemię, do promocyjnego kraju i ... w zamyśle zaczynają żyć jak ludzie. Ci, którzy stają na ich drodze zadania nie ułatwiają, gdyż są godnymi przedstawicielami gatunku - nie obce im problemy, rozterki emocjonalne, zdrady, przestępstwa. Anka, Olga i Janek - nimfomanka, pięćdziesięcioletnia dziewica oraz młodociany przestępca, uwikłani w trójkąt, Rafał i Bartek - przyjaciele porzuceni przez kobiety, ukrywający się w świecie filmów batalistycznych, Maciek i Paweł - para homoseksualna przeżywająca kryzys oraz Kama i Artur - para heteroseksualna na chwilę przed ślubem. W to wszystko wplątują się Hermes, Ares oraz ich syn Eros, Atena przeżywająca romans z Ozyrysem, Afrodyta rozczarowana ludzką cielesnością Lucyfera, Nike spotykająca się z Jezusem. 

Ignacy Karpowicz bawi się motywami znanymi z mitologii - historie przestawianie niczym klocki w układance. Wszystko tutaj przenika się wzajemnie, miesza. Nic nie jest takie, jak przedtem. Wychodzi się z tego lekki chaos, zabarwiony absurdem, groteską. Niejednokrotnie Karpowicz balansuje na granicy dobrego smaku, obrazoburstwa czy nawet kiczu. Finalnie wypada to jednak wyjątkowo zgrabnie. Kompozycja została przemyślana - historie łączą się i nabierają sensu. "Balladyny..." to nie tylko zabawa motywami kulturowymi, ale też dawka doskonałego humoru, szarżowanie językiem (totalnie ciekawa, jakże mi bliska składnia). Autor sprowadza religię do języka pop i poprzez fabułę zadaje czytelnikowi pytanie - czy wierzenia/religia to wartość, która nadal ma rację bytu w XXI wieku? 

Uzasadnienie wyboru kapituły Paszportów Polityki wydaje się być najlepszym podsumowaniem: "Za rozmach, odwagę i poczucie humoru oraz zaufanie do czytelnika, który zostaje zaproszony do inteligentnej rozmowy o współczesności". Powieść nie spowodowała u mnie eksplozji zachwytu, jednak poruszyła mnie i mój umysł, na tyle, aby pozwalać sobie na przemyślenia podczas lektury. Zdecydowanie nowatorskie, odważne podejście do religii i miłości. 

Kategoria: współczesna literatura polska
Wydawnictwo Literackie 2010, s. 580.
Biblionetka: 4,76/6
Lubimy czytać: 6,86/10
Moja ocena: 4+/6

środa, 11 lipca 2012

Absolwenci - Erich Segal




W czytaniu, jak i w życiu, potrzebna jest równowaga. Zatem, po trudnych i wymagających lekturach, postanowiłam przeczytać coś lekkiego, mało wymagającego, porywającego. Balianna zwróciła moją uwagę na Ericha Segala - poczytałam nieco na temat autora i pomyślałam, że to może być dokładnie to, czego w tym momencie potrzebuję. Wypadło mniej więcej po połowie - bo z jednej strony - udało się! - zaczęłam czytać szybciej i zaczyna to wszystko zmierzać (powoli!) ku finałowi kryzysu czytelniczego, ale z drugiej strony - jakiś takiś niesmak. Ale o tym dalej ...

"Absolwenci" to powieść o ... odkrywcze to nie będzie - absolwentach Harvardu. Pięciu bohaterów, raczej luźno ze sobą powiązanych - każdy z nich obiera inną drogę. Jeden zostaje pianistą, osiąga ogromny sukces. Inny, który jest uchodźcą z Europy Środkowo-Wschodniej, pnie się po szczeblach kariery politycznej, docierając do najważniejszych gabinetów Białego Domu. Trzeci z nich, wywodzący się z rodziny emigrantów, staje się poważanym i znanym filologiem klasycznym. Kolejny dociera do swoich żydowskich korzeni, osiada w Izraelu i wstępuje do tamtejszej armii. Wszystkich spaja postać Andrew Elliota, który pochodzi z arystokratycznej rodziny z tradycjami harwardzkimi. Andrew jest głównym narratorem, co więcej poznajemy go dość dobrze, dzięki prowadzonemu przezeń dziennikowi.

Wątków w powieści jest sporo. Trudno je w tym miejscu chociażby próbować streścić. Dzieje się sporo, dzieje się szybko, co sprawia, że powieść czyta się jednym tchem. Przez historię przewija się wiele postaci - fikcyjnych, jak i prawdziwych. Mamy więc Henry'ego Kissingera, Artura Rubinsteina, JFK, naukowców, muzyków. Akcja toczy się od połowy lat 50. do 1983 roku - większość ważnych wydarzeń, które miały miejsce w tamtym czasie na terenie Stanów Zjednoczonych, stanowi tło dla powieści. To zdecydowana zaleta powieści. 

Ogromnym minusem jest naiwność - postaci, fabuły. Bohaterowie dokonują bardzo oczywistych wyborów, ich decyzje są tak mocno przewidywalne, że niestety nie brakowało momentów, w których aż syczałam ze złości na autora. Nie jest dramatycznie, ale nie uświadczyłam tutaj płynności akcji. Ponadto, rozwiązania stosowane przez Ericha Segala są -  nawet z całkiem mało rozsądnego punktu widzenia - mocno nieprawdopodobne. Ponadto, chwytając do ręki powieść oznaczoną, jako historię studentów i absolwentów jednego z najlepszych uniwersytetów na świecie, miałam nadzieję pogłębić nieco swoją wiedzę na temat systemu kształcenia w Stanach Zjednoczonych. Niestety - część dotycząca studenckiego życia jest mocno okrojona i potraktowana po macoszemu. Szkoda, szkoda, szkoda.

Osoby, które odwiedzają mój blog i czytają moje opinie, pewnie wiedzą, że wybredna to ja raczej nie jestem. Czytam wszystko, wiele powieści przypadło mi do gustu, trudno mnie zniechęcić do skończenia lektury. Czytelnik niemal idealny. "Absolwenci" nie są powieścią kiepską. Po prostu naczytałam się tylu "ochów" i "achów" na temat pisarstwa Segala, że spodziewałam się czegoś więcej. Będąc jednak uczciwą - dostałam to, co chciałam - przyzwoite czytadło, wciągające, ciekawe, niewymagające. Na pewno sięgnę po inne powieści Segala, jednak szczerze mam nadzieję, że literacko będą nieco lepsze. Momentami mocno kłuły w oczy kwadratowe zdania czy banalne wypociny emocjonalne któregoś z bohaterów. 

Powieść idealnie nadaje się na wakacje. Mnie umiliła podróż pociągiem, spowodowała, że oderwałam się od pasażerskich dylematów i zanurzyłam w świat stworzony przez Ericha Segala. Nie jest to powieść wybitna, jednak przy nastawieniu się na przyzwoite czytadło - nie zawiedziecie się. 

Kategoria: powieść obyczajowa
Wydawnictwo Zysk i S-ka 2000, s. 576.
Biblionetka: 4,83/6
Lubimy czytać: 7,11/10
Moja ocena: 4/6

niedziela, 1 lipca 2012

Korekty - Jonathan Franzen




Na "Korekty" natrafiłam dzięki (pauzującemu ostatnio) cyklowi, który prowadzę na blogu dotyczącemu dość kontrowersyjnej listy książek, które należy przeczytać przed śmiercią. Lista jest pokaźna, krytykowana, ale mobilizuje mnie do sięgania po autorów, o których nie miałabym pewnie pojęcia. I dokładnie tak było w przypadku Jonathana Franzena - troszkę na próbę wypożyczyłam tę książkę z biblioteki, troszkę się z nią mocowałam, gdyż z różnych (mniej lub bardziej osobistych) przyczyn czytałam ją prawie miesiąc. W międzyczasie została ona zaprezentowana przez Juliusza Kurkiewicza w cyklu przygotowanym przez Gazetę Wyborczą "Masz dość Euro? Czytaj książki". Jakby było mało tych wszystkich zbiegów okoliczności - w maju została wznowiona przez wydawnictwo Sonia Draga. Wstęp poczyniam, przejdźmy zatem do moich impresji po lekturze.

Czytałam ją długo - to prawda, lecz nie dlatego, że czyta się ją źle. Wręcz przeciwnie! "Korekty" należą jednak do tego sortu literatury, na której należy skupić całą swoją uwagę. Powieść jest manifestem autora wobec kultury obrazkowej, w której przyszło mu tworzyć. Jonathan Franzen twierdzi, że wielka powieść stanowiąca zwierciadło życia społeczeństwa została zamordowana przez telewizję. Łatwe, szybkie obrazki, flesze to prostsza droga do poznania pewnych historii. Słusznie porównuje się "Korekty" Franzena do monumentalnych "Buddenbrooków" Thomasa Manna. I tutaj mamy do czynienia z historią rodziny, pokazanej z kilku perspektyw, z nieznośną wręcz drobiazgowością i realizmem. 

Alfred jest emerytowanym inżynierem, który całe swoje zawodowe życie poświęcił kolei. Mając, na dwa lata przed przejściem na emeryturę, do wyboru zmianę stanowiska na bardziej prestiżowe, ale mniej związane z kolejnictwem, a odejście z pracy - wybiera to drugie. Czytelnik poznaje go jako mężczyznę z postępującą demencją - taki obraz nie stawia go w zbyt dobrym świetle. Nic jednak w "Korektach" nie jest jednoznaczne i oczywiste. Enid, jego żona, z pozoru wzorowa pani domu, opętana nieznośną dulszczyzną i obawą przed tym, co mogą pomyśleć o niej zamożni sąsiedzi. Wtrącanie się w życie innych, szczególnie dzieci, to tak naprawdę zastępcza forma życia emocjonalnego, które przez nieudane małżeństwo, nie jest satysfakcjonujące. Ich najstarszy syn, Gary, to z pozoru chodząca definicja amerykańskiego stylu życia - yuppie, pracujący w finansach, zamożna żona, trójka synów. Zewnętrznie spełniony to tak naprawdę frustrat opętany depresją, zdominowany przez żonę i dzieci. Jego młodszy brat Chip - były wykładowca literatury, usunięty z uniwersytetu za romans ze studentką, to klasyczny Piotruś Pan, niezdolny do dojrzałego życia emocjonalnego. Przed długami i nieszczęśliwą miłością ucieka ... na Litwę, która przechodzi ówcześnie bolesną i gwałtowną drogą od komunizmu do kapitalizmu. Najmłodsza z trójki rodzeństwa, Denise, pozornie prowadzi nowoczesne życie - jest topową szefową kuchni w modnej restauracji w Filadelfii. W rzeczywistości jest jednak zagubiona emocjonalnie, nieznośnie testuje granice swojej moralności, wplątując się w co dziwniejsze romanse.

W "Korektach" narratorami są kolejno członkowie rodziny Lambertów. Każdy z nich wnosi inne fakty (czy aby na pewno fakty?), przedstawia historie z odmiennego punktu widzenia. Nikt nie jest tutaj doskonały, każdy z nich ma wadę, skazę (byłam zaskoczona, jak mocno odnoszę się w trakcie czytanie "Korekt" do uprzednio czytanej "Ludzkiej skazy" P. Rotha"). Autor poprzez mikrodramaty, banalne, codzienne historie wprowadza nas w zawiłą i nieco mroczną psychikę bohaterów. Postaci są wiarygodne, gdyż wewnętrznie skomplikowane, ułomne były mi bardzo bliskie. W trakcie czytania odkrywałam kolejne warstwy każdego z bohaterów, a domowe piekiełko rozpisane na wiele głosów nadawało im autentyczności. Bo tak naprawdę taka historia może przydarzyć się każdej rodzinie - bohaterowie to prości ludzie, a fabułą powieści jest tak naprawdę codzienność, jaką prowadzi wielu ludzi. 

Akcja powieści toczy się przez zaledwie kilka miesięcy. Autor zastosował jednak liczne retrospekcje, w których cofa czytelnika nawet do czasów Wielkiego Kryzysu. Punktem kulminacyjnym jest Gwiazdka. Ostatnia Wspólna Gwiazdka, skrupulatnie przygotowywana przez Enid. Wyczekiwana, mająca scalić i umocnić rodzinne więzy, okazuje się być klęską, pasmem absurdalnych sytuacji, które odkrywają wstydliwe tajemnice każdego z członków rodziny. I w tym miejscu można się odnieść do tytułowych "korekt", które mogą odnosić się do wiary w pozytywną zmianę (w ostatnim rozdziale, zatytułowanym jak powieść, poznajemy zakończenie historii), jak również mogą być próbą ucieczki dzieci przed wzorcami stawianymi przez rodziców. 

Sam Jonathan Franzen wydaje się być wyjątkową postacią. Powieść "Korekty" pisał niemal dziesięć lat, co przypłacił życiem na granicy ubóstwa, rozpadem małżeństwa. Powieść ukazał się 1 września 2001 roku i po wydarzeniach, które nastąpiły dziesięć dni później, została obwołana arcydziełem. Gorzki obraz Ameryki - zindywidualizowanej, przepełnionej depresją, pędzącej ślepo ku sukcesom finansowym, które muszą skończyć się kryzysem - wydawał się być ironicznym proroctwem, tym bardziej, że w powieści przewija się również motyw terroryzmu.

Podsumowując - to powieść absolutnie wybitna. Miałam taki moment, kiedy chciałam się poddać i po prostu jej nie doczytać. "Korekty" to ten rodzaj literatury, który musi dojrzeć w głowie. Nie żałuję ani minuty poświęconej lekturze. Wyraziści bohaterowie, ich borykanie się z własną psychiką, wewnętrzne skomplikowanie - to ogromny atut "Korekt". Powieść porusza szereg innych wątków takich jak starość, relacja rodzic-dziecko, depresja, rodzina - jest autentyczną kopalnią motywów. Wielowarstwowa, wielowymiarowa, po prostu doskonała. Polecam!

Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo Świat Książki 2004, s. 672.
Biblionetka: 4,66/6
Lubimy czytać: 6,17/10
Moja ocena: 5/6
.
.
Template developed by Confluent Forms LLC