niedziela, 30 października 2011

Wywiady bez kitu - praca zbiorowa




To, że muzyka jest dla mnie równie ważna jak literatura, nie jest pewnie niczym oczywistym. Ale też i nie jest niczym wyjątkowym. Wszyscy słuchamy, ale każdy z nas słucha inaczej. Ścieżki mojego gustu muzycznego bywają bardzo zakręcone i zawiłe, ale jedno jest pewne - muzykę kocham. Sercem całym. Dlatego z wypiekami na twarzy zabrałam się za pochłanianie "Wywiadów bez Kitu".

O "legendarnym krakowskim radiu" przeczytałam pierwszy raz na okładce "Wywiadów bez Kitu". Jednak przyznajmy szczerze - raczej do targetu owego radia nie należę - już dawno skończył się mój romans z ciężkimi brzmieniami. Z dużym zainteresowaniem i podziwem przeczytałam jednak wstępniak Romualda Stankiewicza - redaktora naczelnego Radia Bez Kitu. Radio wystartowało w 2002 roku, pięciokrotnie zmieniało siedzibę, bazowało główne na audycjach autorskich, ponadto można było wysłuchać reportaże oraz transmisje koncertów. Z Radiem współpracowali głównie studenci i licealiści, którzy w stacji uczyli się zawodu. 

Same "Wywiady bez kitu" to zbiór ponad pięćdziesięciu rozmów z polskimi i zagranicznymi muzykami oraz innymi artystami. Zgadzam się z tym, co napisał Romuald Stankiewicz w przedmowie - czytanie tej książki jest jak podróż w czasie, odkurzanie starych nagrań. Od 2002 roku wywiadów udzielili m.in. Aga Zaryan, Closterkeller, Coma, Cree, Czesław Śpiewa, Happysad, Hey, Maciej Maleńczuk, Muchy, Myslovitz, Renata Przemyk,  Stanisław Soyka, T.Love, Tymon Tymański. Każdy wywiad opatrzony jest wstępniakiem, w którym redaktor radiowy wyjaśnia okoliczności przeprowadzania rozmowy - niejednokrotnie wprowadza to świetny klimat i wywiad się po prostu chłonie.

Całościowo "Wywiady ..." są jednak dość nierówne. Przyczyny leżą po stronie rozmówców, jak i przeprowadzających wywiady. Są rozmowy w których artyści ewidentnie nie mają do powiedzenia o niczym poza swoją muzyką. Tło - psychologiczne, historyczne, socjologiczne - w muzyce jest bardzo ważne. Bez takiego tła polska scena lat 80. byłaby tylko mieszaniną krzyku, szarpania gitar. A tak stała się zjawiskiem społecznym, niemal unikatowym na skalę europejską. W niektórych wywiadach mocno można poczuć, że to osoba przeprowadzająca rozmowę nie ma pomysłu na artystę i pyta o banały. Całościowo jednak rozmowy są bardzo ciekawe i niejednokrotnie odkładałam na bok książkę, aby posłuchać utworów danego wykonawcy. Najpiękniej jednak całe moje rozważania mogą podsumować słowa jednego z redaktorów - Michała "Vespera" Dziewońskiego - "Wywiad z Anathemą nauczył mnie jednej bardzo ważnej rzeczy - o muzyce nie można za dużo rozmawiać, trzeba ją grać lub słuchać" *. I nie pozostaje mi dodać nic innego.

Które wywiady zrobiły na mnie największe wrażenie? Pewnie nie będę oryginalna jeśli powiem, że były to w których mogłam poczytać o muzykach, których osobiście cenię, lubię i nadal słucham. Najbardziej podobał mi się wywiad z Renatą Przemyk. Ciepła, skromna osoba. Myslovitz - rozmowa o graniu, czytaniu, słuchaniu. Przeczytałam ją dwa razy. Uśmiałam się przy wywiadzie z chłopakami z Happysad, którzy prezentowali wyjątkowo abstrakcyjny sposób rozmawiania. Zaskoczyła mnie pogadanka z Formacją Chatelet - genialni ludzie, totalnie zakręceni - bardzo w moim smaku. Uważam rozmowę z nimi za prawdziwą perełkę tego wydawnictwa. Mój patriotyzm muzyczno-lokalny nie został wygłuszony i chylę czoła chłopakom z Much, którzy również pokazali się z bardzo ciekawej strony. Kapela ze Wsi Warszawa - genialny, zabawny i inteligentny wywiad. 

Na osobne wyróżnienie zasługują dwa wywiady - z Kaśką Nosowską oraz Myslovitz. Dlaczego? Bo w tych wywiadach jest mowa o literaturze. I to jest mowa w bardzo ciekawy sposób. Kaśka pięknie mówi o tym, że bardzo zależy jej na tym, żeby jej syn kochał czytać, gdyż jak ona sama twierdzi to jest niesamowita sprawa. "Książka potrafi załatwić każde problemy. Jak mam kłopoty, to zaczynam czytać, a czytam tak, że przestaję funkcjonować w  realu.  Jestem jakby cała w książce." **

Ciekawie czyta się również te wywiady z perspektywy 2011 roku, w którym Internet opanował w tak dużym stopniu nasze życie codzienne. Wręcz "wzruszają" wypowiedzi muzyka z Anathemy, gdzie ekscytacja siecią jest tak spora, że mogą to zrozumieć tylko osoby, które pamiętają "czasy" przed Internetem. TUMBAO opowiada również w zabawny sposób o wrocławskich drogach - jadąc samochodem woleli słuchać kaset, gdyż płyty kompaktowe częsty na wrocławskich dziurach ... przerywały. W tym kontekście można powiedzieć, że wynalezienie formatu mp3 to prawdziwe zbawienie.

Podsumowując - ciekawa książka, pewnie nie tylko dla fanatyków muzyki. Fanów ciężkich brzmień uraduje podwójnie. Dla mnie była to troszkę podróż w czasie - przypomniałam sobie stare, dobre czasy, kiedy cięższe brzmienia były dla mnie całym światem. Parę świetnych rozmów, kilka słabszych, ale w całokształcie bardzo dobrze przygotowana książka. Troszkę martwi fakt, że nie widać jej na półkach księgarskich. Ja, jako fanka muzyki, zdecydowanie polecam!

Kategoria: literatura faktu
Wydawnictwo Narbook 2010, s. 416
Biblionetka: 4,83/6
Lubimy czytać: 5,67/10
Moja ocena: 4+/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Narbook i portalu Sztukater.pl.


* "Wywiady bez kitu", Jelenia Góra 2010, s. 20.
** tamże, s. 120.

środa, 26 października 2011

Rozkaz - Leena Lander




Ostatnio mam okazję coraz częściej wędrować po czytelniczej mapie Europy. O ile skandynawska literatura jest bardzo popularna, o tyle fińskie dreszczowce już pewnie mniej. Co prawda nie tak całkiem dawno miałam przyjemność podzielić się opinią co do "Milczenia", którego akcja miała miejsce w Finlandii. "Rozkaz" potwierdza moje pierwsze wrażenie - jest to "coś" w pisaniu o tych rejonach. Jeszcze nie do końca wiem "co", ale już teraz mogę wstępnie założyć - "to jest dobre".

Fabuła jest dość sztampowa - mamy rok 1918, przez Finlandię przetacza się wojna domowa. Mieszkańcy kraju dzielą się na politycznie białych i czerwonych. W tej zawierusze Miina zostaje oddelegowana w ręce Aaro, który ma przetransportować "czerwoną" więźniarkę do Ruukkijoki. Tam Miina ma zostać poddana śledztwu, które z dużym prawdopodobieństwem zakończy się dla niej wyrokiem kary śmierci. Podczas transportu łódką dochodzi do nieoczekiwanych wydarzeń, w wyniku których Miina oraz Aaro na osiem dni lądują na niezamieszkanej wysepce. Kiedy zostają odnalezieni żadne z nich nie chce powiedzieć co takiego wydarzyło się w tym miejscu i czasie. 

Na szczególną uwagę zasługuje narracja (albo dobre tłumaczenie). Dbałość o język, prostotę formułowanych myśli i głębię przekazu  - to naprawdę spore atuty "Rozkazu". Bardzo uderza swoisty kontrast - rzecz dzieje się w wyjątkowo brutalnych i okrutnych okolicznościach, a bohaterowie, których naszkicowała Leena Lander, charakteryzują się niemałą wrażliwością i samoświadomością. Mamy tutaj Emila Hallenberga, który w wyniku zawirowań historycznych zamienia gabinet pisarza na placówkę, w której sądzi "zbrodniarzy". Jest to człowiek o niedookreślonej tożsamości, czerpiący dewiacyjną satysfakcję z obserwowania  rodzącego się związku pomiędzy Aaro a Miiną. Jest i jego żona - klasyczna femme fatale, nieco niezrównoważona psychicznie. I wreszcie Miina - kobieta o głęboko pokaleczonej duszy i wyjątkowo twardym charakterze oraz Aaro - człowiek niezwykłego honoru, lecz słabej sile przebicia. 

Wydarzenia przedstawiane są z grubsza chronologicznie. Wiele faktów układa się w całość dopiero  po przeczytaniu całej powieści. Niektóre wątki pozostają nierozwiązane i niejasne, a czytelnik sam może spróbować odpowiedzieć na pytanie "dlaczego?". Klimat wprowadzony przez autorkę doskonale oddaje specyfikę miejsca, w którym one się dzieją. Dawny zakład dla obłąkanych, przekształcony w więzienie, położony gdzieś nad Morzem Bałtyckim. Przejmujące zimno, wiatr - Skandynawia w pełnej krasie. 

Dodatkowego smaczku dodają fragmenty naukowych rozpraw na temat wilków, wplatane pomiędzy kolejne rozdziały historii. Stanowią one niejako komentarz czy nawet tło do portretów psychologicznych przedstawionych w powieści. W każdym z bohaterów tkwi pewien pierwiastek zwierzęcości, który przedstawiony w chłodnej naukowej analizie, dla której pretekstem są wilki, nabiera szczególnego znaczenia dla całości powieści. Leena Lander zgrabnie i nienachalnie wplata w tekst prawdy życiowe - parokrotnie podczas lektury musiałam na chwilę odłożyć książkę, aby słowa dojrzały w mojej głowie.

Rozwój wydarzeń, rozwiązanie intrygi jest zaskakujące. Rozczaruje się jednak ten, który niesiony falą popularności skandynawskich kryminałów sięgnie po tę książkę. Nie jest to kryminał, trudno nawet zaklasyfikować tę powieść do "dreszczowca". To w gruncie rzeczy przypowieść o ludziach i ich niejednokrotnie zezwierzęconej naturze. I to zezwierzęconej bez negatywnych konotacji.

Czytanie "Rozkazu" sprawiło mi niemałą trudność. Powieść jest ponura i niejednokrotnie trudno jest przebrnąć przez kolejne strony. Według mnie łatwiej czytać ją na "raty", niż próbować uporać się z nią w jeden wieczór. Czy warto? Tak. Po początkowych trudnościach z wbiciem się w fabułę, można docenić piękny język, jakim operuje autorka oraz głębię przekazu. Zdaję sobie sprawę, że nie każdemu może być z nią po drodze, a i mojego czytelnicze serce nie do końca zostało podbite. 

Kategoria: literatura piękna współczesna
Wydawnictwo Kojro 2006, s. 312
Biblionetka: 4,5/6
Lubimy czytać:  6,4/10
Moja ocena: 4/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Kojro oraz portalu Sztukater.pl.

środa, 19 października 2011

Fakty. Autobiografia powieściopisarza - Philip Roth




Pamiętam, że na lekcjach języka polskiego w szkole podstawowej zanim przystępowaliśmy do omawiania lektury, zalecano nam sporządzenie noty biograficznej autora. Jako, że były to czasy przedWikipediowe, spędzaliśmy popołudnie wertując encyklopedię i redagując  oraz przepisując (ręcznie!) notkę o autorze. Pomijając wszelkie pozytywne aspekty dotyczące myślenia nad tym, co piszemy - dawało nam to sporą wiedzę o samym autorze. W liceum zwyczaj ten był kontynuowany - moja polonistka często powtarzała, że bez znajomości biogramu autora nie można się w pełni pokusić o interpretację dzieła. Po cóż ten wywód? A po to, że sama siebie chciałabym w tym miejscu pochwalić za idealną kolejność czytania. To będzie kolejne wstydliwe wyznanie w mojej blogowej karierze - jestem Ania i nie czytałam jeszcze niczego, co wyszłoby spod pióra Philipa Rotha. Ach i po bólu ...

Wstyd, nie-wstyd - jest okazja, aby się zrehabilitować. W moje ręce trafiła autobiografia powieściopisarza wymienianego od wielu lat jako murowanego kandydata do Nagrody Nobla. Philip Roth, urodzony w 1933 roku w stanie New Jersey, to amerykański pisarz żydowskiego pochodzenia. W "Faktach ..." rozlicza się ze swoją przeszłością. Nie czytając żadnej z jego powieści, trudno będzie odnieść się do wątków autobiograficznych, które wykorzystywał w swoich publikacjach, ale mogę pokusić się o ocenę "Faktów ...", które w gruncie rzeczy są bardzo dobrze sfabularyzowaną biografią.

Pierwszym i najbardziej mocnym wrażeniem po zakończeniu lektury jest sposób w jaki autor próbował zmierzyć się z tematem pierwszej żony - Josie. Sam wydawca (Czytelnik) wskazał pięć głównych wątków, wokół których oscyluje autobiografia Rotha. Dla mnie jednak głównym bohaterem biografii jest właśnie Josie. Kobieta o której Roth mówił, że stała się "dziewczyną jego marzeń" - wielokrotnie podkreślał, że to w jaki sposób z nim postępowała było na tyle świetne literacko, że najlepszy powieściopisarz nie wymyśliłby lepszych wątków. Wiele wydarzeń zostało - według zapewnień autora - wykorzystanych jako kanwa fabuły jego powieści. Najdobitniej opisywał P. Roth historię domniemanej ciąży Josie - zainteresowanych odsyłam do lektury, gdyż przyznaję -literacko historia jest po prostu mocna. I mroczna. Związek z rozchwianą emocjonalnie kobietą, jaką niewątpliwie była Josie, spowodował, że pisarzowi trudno było się już później z kimkolwiek związać. W "komentarzu" do biografii, napisanym przez Nathana Zuckermana - jednego z bohaterów powieści samego Rotha, autor sam sobie zarzuca bycie złym człowiekiem wobec kobiety, która była w gruncie rzeczy alkoholiczką. Z jednej strony gładki obraz mężczyzny z zasadami w "głównej" części biografii i totalna krytyka w liście od Zuckermana będącym jakby podsumowaniem "Faktów ..."- daje nam to w miarę pełny, choć nadal subiektywny obraz Philipa Rotha jako mężczyzny i męża.

Mocno eksponowanym wątkiem jest również tożsamość autora. Sporą część swoich rozważań Philip Roth poświęca kwestii swojego domniemanego antysemityzmu, jednak całość jest przesycona szacunkiem dla swoich przodków i ich religii (mimo, że w dość ironiczny sposób przedstawione są przygotowania młodego Rotha do bar micwy). Jego publikacje w czasopismach, powieści, były szeroko komentowane przez środowiska judaistyczne. Dla samego Rotha było to trudne doświadczenie, z czym próbuje się zmierzyć w "Faktach ...".

Jak wspomniałam wcześniej, powieść kończy się listem-recenzją napisaną przez jednego z bohaterów powieści Rotha - Nathana Zuckermana. Jest to atak na samego autora, swoiste wylanie wiadra z pomyjami i odbrązowienie wizerunku, który został misternie utkany w części właściwej autobiografii. Jeśli Philip Roth w tak smakowity sposób kończy większość swoich powieści - czuję, że moje czytelnicze serce bardzo go pokocha. Warto też wspomnieć, że "Fakty ..." reprezentują styl pisania, który bardzo lubię, a mianowicie pisanie o Ameryce lat 50., 60., 70. - o tym niepowtarzalnym klimacie, stylu tych lat. Dla mnie idealnych - w literaturze, filmie, sztuce. Wplatanie detali, opisów wydarzeń, które wtedy miały miejsce - chociażby w przypadku "Faktów" zamachu na Martina Luthera Kinga, czy rewolucji '68. 

Podsumowując - autobiografia Philipa Rotha - początkowo budująca obraz amerykańskiego inteligenta, który w dość mało spektakularny sposób zaczyna karierę pisarską i zaskakująca zakończeniem, jest w gruncie rzeczy jak dobra powieść. Mnie, jako osobę zupełnie nieznającą twórczości Philipa Rotha, zachęciła (i to bardzo!) do sięgnięcia po jego powieści. Polecam i przyznaję rację moim mentorkom z czasów szkolnych - znajomość biografii autora pozwala lepiej zrozumieć jego dzieła.

Kategoria: autobiografia
Czytelnik 2011, s. 224
Biblionetka: 4,5/6
Moja ocena: 4+/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Czytelnik oraz portalu Sztukater.pl .

niedziela, 16 października 2011

Zadie Smith przedstawia. Księga innych ludzi




Na "Księgę innych ludzi" chętkę miałam od dawna. Piękna okładka, mnogość autorów, ciekawe formy. Rekomendacja i redakcja Zadie Smith - to musiało być dobre, prawda? Przysłowiowy kotlet mielony. "Musi" -  to wiadomo co i gdzie. "Księga innych ludzi" najzwyczajniej w świecie mnie rozczarowała.

"Księga innych ludzi" to zbiór opowiadań (oraz komiks, gwoli ścisłości). Bohaterem każdego z nich jest inna ... postać (bo nie można powiedzieć "osoba"). Przekrój przez autorów najróżniejszy. Poziom opowiadań - co naturalne - różny. Od niezłych poprzez słabe i bardzo słabe. Najbardziej do gustu przypadła mi historia Gabrielle, dziewczynki wrzuconej w świat dorosłych. Została ona opisana przez Vendelę Vidę w opowiadaniu "Soleil". Historia jedenastolatki, która wyjeżdża na "dziewczyński weekend" z dawną przyjaciółką matki i zostaje mentalnie wrzucona w świat dorosłości. Dobre pióro, ciekawie zbudowana fabuła.

Bardzo podobało mi się również opowiadanie "Szczeniak" George'a Saundersa - przypowieść o tym, jak złe dzieciństwo może zbudować nasze późniejsze "ja". Tytułowy szczeniak to tak naprawdę tylko pretekst do refleksji głównej bohaterki nad sobą. Mocne, wzruszające - chyba najlepsze z tego zbioru.

Pięknym opowiadaniem była również historia Theo autorstwa Dave'a Eggersa. Sposób prowadzenia narracji przypominał mitologię, a usytuowanie akcji - Skandynawię. Niemal baśniowa historia olbrzyma Theo, który nieszczęśliwie zakochuje się w przedstawicielce swojej rasy, lecz nie może z nią żyć. Wzruszająca i ciepła powiastka.

Mogłabym tak napisać o każdym opowiadaniu, jednak całościowo zbiór ten jest raczej trudny w odbiorze. Opowiadania bardzo dobre przenikają się ze słabszymi. Nie potrafię dookreślić, czego konkretnie spodziewałam się po "Księdze ...", ale poczułam się rozczarowana. Chciałam czegoś więcej. Ostatnio oddaję hołd krótkim formom, a tutaj opowiadania nie spełniły moich oczekiwań. Naszła mnie refleksja, że być może należałoby tę książkę czytać "na raty". Pozostawić sobie dużo czasu na "przetrawienie" treści kolejnych opowiadań. Być może czytanie zbioru opowiadań "na raz" to najzwyczajniej w świecie książkowe barbarzyństwo?

Kategoria: zbiór opowiadań/nowel
Wydawnictwo Znak 2009, s. 248
Biblionetka: 4,35/6
Moja ocena: 4-/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości portalu Woblink.

Tarantula - Thierry Jonquet




Zupełnie nie wiem od czego zacząć. "Musicie to przeczytać"? To tani chwyt, sama bym na to raczej nie zareagowała. Ale powinniście to przeczytać, bo to kawał genialnej literatury. I kolejne potwierdzenie mojego ostatniego szału na krótkie formy literackie. Size does matter? Chyba nie, jeśli mowa o literaturze.

Bardzo trudno jest tknąć cokolwiek z fabuły "Tarantuli" nie zdradzając szczegółów. A ich zdradzić nie chcę, choćby mnie przypalano na stosie i kołem łamano. Może jednak tak troszkę i hasłowo? Może i tak. Jest szaleniec-geniusz. Demiurg. Kreator - niszczyciel. Chirurg plastyczny. Jest i Ona. Piękna. Smutna. Pełna bólu. Niosąca w sobie jakąś tajemnicę. Jego ... pacjentka (???), którą zamyka w pokoju na klucz. Kobieta z którą pojawia się na bankietach. Kobieta, którą zmusza do prostytucji.

O czym traktuje "Tarantula"? To krótka przypowieść o szaleństwie, które może doprowadzić do destrukcji. O zemście, która niszczy nie tylko tego, na którym jest realizowana, ale przede wszystkim tego , który ją realizuje. Thierry Jonquet przeprowadza czytelnika przez studium ludzkiej nienawiści, pokazując jej brutalne, jak i subtelne oblicze. "Subtelna nienawiść?" zapytacie - w "Tarantuli" wszystko jest możliwe. Jak na zaledwie 144 strony wachlarz postaci, emocji, uczuć jest bardzo szeroki. I zaskakujący - gdyż dochodząc do momentu decydującego w książce, aż otworzyłam usta ze zdziwienia i pewnego takiego ... szoku. Fenomenalne budowanie napięcia, mocne zakończenie. 

Warto też podkreślić psychologiczną podbudowę tej historii. Przedstawienie relacji kata i ofiary z obydwu punktów widzenia pozwala wniknąć w skórę i jednego i drugiego. Czytelnik jest targany sprzecznymi uczuciami - współczułam i Richardowi i Evie. A później sytuacja przewróciła się do góry nogami i nie wiedziałam już komu współczuć. I to by tłumaczyło dlaczego historia przykuła uwagę hiszpańskiego reżysera Pedro Almodovara. Parada dziwaków i szaleńców, którzy wzbudzają jednocześnie współczucie i obrzydzenie. Mieszanka emocji, szaleństwa i dewiacji. Wstrząsająca i szokująca. 

W tym miejscu warto też wspomnieć o ekranizacji, a właściwie interpretacji tej powieści, jakiej podjął się Pedro Almodovar. Hiszpański reżyser niemal zupełnie pominął warstwę psychologiczną historii, której sporo miejsca poświęcił Jonquet. Nie odważył się zakończyć powieści w taki sam sposób jak francuski pisarz. Mimo tego i tak mocny film, zaskakujący, szokujący. I warto obejrzeć. Chociaż po przeczytaniu książki, film już nie zaskakuje. Aczkolwiek ogromne brawa dla Antonio Banderasa  i ... Eleny Anayi. Świetnie zagrane role. 

Podsumowując - książka mocna, zaskakująca, poruszająca wiele problematycznych kwestii. Zostawiająca w głowie czytelnika trudne pytania na które nie można odpowiedzieć jednoznacznie. Polecam gorąco w zestawie z filmem. 

kategoria: thriller
Wydawnictwo Prószyński i S-ka 2011, s. 144
Biblionetka: 4,49/6
Lubimy czytać: 3,94/5
Moja ocena: 5/6

niedziela, 9 października 2011

Milczenie - Jan Costin Wagner




Szaleństwo na punkcie kryminałów skandynawskich trwa już od pewnego czasu. Jako, że ze mnie molica dość przekorna, to sukcesywnie zbieram sobie i chomikuję na półkach wszystkie Larssony, Mankelle i inne. I już wiemy, że w przyrodzie występują dwie niezaprzeczalne prawdy - kiedy włączysz Polsat zawsze będzie reklama i ... do własnych książek najdalej. I co za tym idzie nadal byłam świeża jeśli chodzi o ten gatunek. I jakie są moje wrażenia? 

Historia nie jest niczym odkrywczym. Subtelne połączenie klasyków kryminałów - ginie kilkunastoletnia dziewczynka w fińskiej miejscowości. Zostaje znaleziona jej torba, rower oraz ślady krwi. Niepokojący jest fakt, że ślad po niej zaginął w miejscu, w którym trzydzieści trzy lata wcześniej zamordowano Pię Lehtinen, kilkunastoletnią dziewczynkę. I na miejscu również znaleziono jedynie jej rower. W śledztwo angażuje się również emerytowany policjant Ketola, który pracował wcześniej przy sprawie Pii. 

Nie można jednak zarzucić "Milczeniu" schematyczności czy też szablonowości. Historia mimo, że jest połączeniem wszystkiego, co już kiedyś gdzieś było - zaskakuje. Czym? Surowością - mało tu dialogów, opisów. Nie oznacza to jednak, że relacja wydarzeń jest sucha i pozbawiona emocji. Tobias Gohlis w recenzji "Milczenia" w "Die Zeit" napisał, że Wagner jest mistrzem moralnej niepewności. Dodam więcej - w stan takiego zwątpienia wprowadza również czytelnika. Autor w nienachalny sposób podejmuje temat niemal odwieczny, mianowicie winy i kary. I zadaje czytelnikowi ważne pytanie - czy w kwestii kary istnieje przedawnienie? I czy odpowiedzialność za wyrządzone krzywdy można zagłuszyć?

Spore wrażenie robi również przedstawienie psychologiczne postaci. Delikatny szkic, pozostawiający czytelnikowi pole do domysłu i własnej oceny. Po mistrzowsku, inteligentnie i surowo. Na szczególną uwagę zasługuje postać Timo Korvensuo. Wewnętrzny dialog prowadzony przez tę postać, próba ujęcia jego rozterek, budowanie napięcia, nastroju rozedrgania emocjonalnego - to chyba jeden z lepszych opisów "myśli", jakie czytałam do tej pory. J.C. Wagner dokonał również zabiegu, w którym czytelnik łapie się na tym, iż zaczyna tłumaczyć i usprawiedliwiać kata. Do podobnych trików często uciekają się europejscy reżyserzy, w literaturze jest to również w miarę częsty zabieg, jednak Wagner zrobił to w wyjątkowo udany sposób. 

Jak mogłabym ostatecznie przekonać tych, którzy się nadal wahają? Zaczynam, życiowo, mentalnie i czytelniczo, niebezpiecznie zmierzać w kierunku minimalizmu. Z coraz mniejszą chęcią i entuzjazmem podchodzę do opasłych tomisk i zaczęłam wierzyć w cieniutkie książeczki. Dlaczego? To nie lada sztuka zbudować pełną napięcia historię na zaledwie 240 stronach. I zostawić ją w głowie czytelnika na dłużej. "Milczenie" to kryminał ambitny - autor  nakreślił świetnie portrety psychologiczne bohaterów, pozostawiając jednocześnie w głowie czytelnika mnóstwo pytań, które natarczywie powracają ... Polecam gorąco!

Kategoria: thriller/sensacja/kryminał
Wydawnictwo Akcent 2011, s. 248
Biblionetka: 4,60/6
Lubimy czytać: 3,84/5
Moja ocena: 5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Akcent oraz Czytanieszkodzi.pl

sobota, 1 października 2011

Pewna forma życia - Amélie Nothomb




Recenzję poprzedniej książki A. Nothomb rozpoczęłam od wyznania, że nie mam zaufania do książek niezbyt imponujących objętością. Od tego czasu czytelnicze życie wielokrotnie brutalnie zweryfikowało moja przeświadczenie. Nie ilość stron o jakości przesądza ... Okładka też nie. Ameryki pewnie nie odkryję, jeśli stwierdzę, że o jakości książki przesądza ... słowo. A słowo u Amelie Nothomb ma wielką wagę i autorka nie szafuje nim nadaremno.

Troszkę drażni mnie to, że opisy okładkowe niejednokrotnie dość znacznie odbiegają od treści książki. Czasem mam wrażenie, że ukazują zawartość w krzywym zwierciadle i sprawdzają czujność potencjalnego czytelnika. Niestety, i w tym przypadku, mamy do czynienia z lekkim wypaczeniem tego, co znajdziemy w samej historii. Musiałam to wreszcie napisać, bo to kolejna książka i kolejne okładkowe faux pas. 

"Pewna forma życia" to powieść niemalże epistolarna. Melvin pisze do Amelie, Amelie odpisuje, okraszając tę korespondencję dodatkowym komentarzem, niejednokrotnie bardzo intymnym. Sama historia jest bardzo intymna - Amelie-narratorka powieści zdradza wiele szczegółów życia osobistego i nawyków. Pytanie do prawdziwych znawców prozy i samej pani Nothomb - czy faktycznie taka właśnie jest czy może być? Intymny jest również sposób postrzegania otyłości przez samego Melvina - obnaża się przed obcą kobietą - w sensie dosłownym i przenośnym, opowiadając o swoich zmaganiach ze sporą nadwagą. Przypisuje swojemu tłuszczowi różne właściwości - raz jest to kochanka o imieniu Szeherezada, a raz mówi, że to jego rodzina - żona i dziecko, tyle, że ma ich w sobie. "(...) wolałem ich zostawić w sobie, bo tak jest bardziej intymnie, tak też łatwiej ich chronić i karmić" *. Melvin używa swojej otyłości jako formy protestu przeciwko wojnie w Iraku. Twierdzi, że jedzenie to największy narkotyk naszych czasów - nie sposób się od niego uwolnić i nic nie daje takiej przyjemności. 

Proza Amelie Nothomb, przynajmniej w przypadku "Pewnej formy życia" jest niespokojna i niepokojąca. Sama Amelie twierdzi, że bez niepokoju nie ma przyjemności. Autorka idealnie dawkuje słowa, jej listy do Melvina, komentarze do i dookoła jego listów są niezwykle trafne i spójne, a przede wszystkim krótkie. Po raz kolejny przekonałam się jak wielkim kunsztem jest zamieścić tyle treści w zaledwie 110 stronach. Treści poruszane przez A. Nothomb zmuszają do myślenia. Może i pochłoniesz tę powieść w godzinę, lecz zapewniam - nie zapomnisz o niej miesiącami ... 

Wojna w Iraku, otyłość, problemy kontaktów międzyludzkich - to tematy, które porusza Nothomb. Lekkość z jaką ubiera w słowa prawdy, które nie brzmią banalnie - to chyba jedna z największych zalet tej książki. "Ktoś wkracza w nasze życie, trzeba zaakceptować, że równie łatwo jak do niego wszedł, będzie mógł je opuścić" **. 

Amelie Nothomb napisała też pięknie ... o pisaniu listów. Scharakteryzowała siebie jako czytelniczkę i pisarkę listów. Zdradziła swoje przyzwyczajenia. I - znów trafnie - uchwyciła to, co najpiękniejsze w prowadzeniu korespondencji  "Lektura (listu) umożliwia poznanie drugiego człowieka, pozwalając jednocześnie zachować tę głębię, jaką ma się wyłącznie wtedy, kiedy jest się samemu" ***. Pod ostatnim zdaniem pozostaje mi jedynie podpisać się ... wszystkimi kończynami.

Piękna proza, piękne słowa. Coś mi podpowiadało, że po "Podróży zimowej" i ta powieść przypadnie mi do gustu. Nie myślałam, że aż tak bardzo. Polecam, polecam gorąco. O uprzedzeniach, o pisaniu, o byciu dla kogoś, o byciu dla siebie. W fantastycznie spójny i zwięzły sposób. Jeszcze raz - polecam gorąco!

* A. Nothomb, "Pewna forma życia", Wydawnictwo MUZA 2011, s. 63.
** tamże, s. 81-82.
*** tamże, s. 71-72.

Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo MUZA 2011, s. 112
Moja ocena: 5+/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa MUZA. Dziękuję!

Klub Matek Swatek. Operacja: Londyn - Ewa Stec




Filmom sequele (czy mówiąc po polsku: kontynuacje) nie wychodzą na dobre. Książkom? A tu już różnie bywa. W przypadku książki pani Stec pomyślałam, że o ile "Klub Matek Swatek" spokojnie można by przenieść na ekran i stworzyć z tej historii coś bardzo ekranowego, o tyle kontynuacja odebrała mi wszelkie złudzenia. Pani Ewa poszła złym tropem. Przedobrzyła. A już pradawni Słowianie powtarzali niczym mantrę - co za dużo to niezdrowo.

Tradycyjnie - od początku. Panie z Klubu Matek Swatek (powtórzmy raz jeszcze - oby nasze rodzicielki nie wpadły na taki pomysł - chór odpowiada: AMEN!) otrzymały zlecenie. I to nie byle jakie, gdyż wymagało one tymczasowej emigracji. Zaniepokojona mamusia wysyła KMS do Londynu celem "przypadkowego" zetknięcia jej córki Alicji z synem jej bliskiej znajomej - Igorem. Panie, lekko zaniepokojone brakiem znajomości terenu, jako ambitny zespół - zadanie biorą na swoje menopauzalne barki (to nie jest złośliwość z mojej strony - wyjaśnienia poniżej). Na miejscu, jak to zwykle w takich historiach bywa, okazuje się, że każdy jest kimś zupełnie innym niż tym za kogo się podaje. I historia się gmatwa. Gmatwa tak, że nawet wnikliwy czytelnik przestaje nadążać.

Matki-Swatki niestety troszkę zgubiły swojego ciętego humoru. Stały się chaotyczne, niezgrane i ... niestety, stały się ofiarami nadpobudliwej inwencji pani Stec. Mam nadzieję, że pani Ewa nie zapragnie raz kolejny fundować "kontynuacji" - może być wyjątkowo boleśnie. W "KMS. Operacja: Londyn" zupełnie nie ma tego błysku, co w poprzedniej książce. "KMS" połknęłam w jeden dzień. Tak, połknęłam. Było zabawnie i ze swadą. Kontynuację męczyłam tydzień. Bo zniechęcała. Niestety skutecznie. Mocno drażniło podkreślanie, że mimo, iż Matki-Swatki to kobiety w czasie menopauzy, to mogą działać, być fantastyczne, podobać się facetom i biegać po Londynie z giwerą. 

Autorka padła ofiarą swojej wyobraźni. Wprowadziła tyle wątków, próbując jednocześnie nawiązywać znacznie do "KMS", że w pewnym momencie zabrakło jej pomysłu jak z wybrnąć z tego zaplątania. No i wyszło banalnie. A szkoda, bo odniosłam wrażenie, że w Matkach-Swatkach tkwi ogromny potencjał. Stąd i porównanie do J. Chmielewskiej. Na plus dla pani Stec - było jednak parę zabawnych momentów, cięte riposty i wartkie dialogi - szkoda, naprawdę szkoda, że było ich mniej kosztem zbyt dużej, jak na taką historię liczby bohaterów i wątków.

Interesująco wypadła też próba opisania Londynu w wykonaniu pani Stec. Ciekawie pokazała wielokulturowość tego miasta, wątek emigrantów z różnych krajów również dodał kolorytu całej historii. Jednak - jak wyżej - co za dużo to niezdrowo - i próba rozwinięcia wypadła niestety blado.

Podsumowując - kto zacznie czytać panią Stec od "Operacji Londyn" może się zawieść. Osoby, które przeczytały wcześniej "KMS" pewnie nieco uszczkną z kredytu zaufania, jednak  zarówno ci pierwsi, jak i ci drudzy pewnie nie sięgną po ewentualną kontynuację. Pani Stec dam na pewno "szansę" w innych jej książkach, bo każdemu może zdarzyć się wypadek przy pracy. A "Operacja: Londyn" - lektura na plażę, do pociągu, ale raczej nieporywająca. Lepiej przeczytać jeszcze raz "Klub Matek Swatek".

Kategoria: literatura współczesna polska
Wydawnictwo Otwarte 2011, s. 378
Biblionetka: 2,75/6
Moja ocena: 3/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Otwarte. 
.
.
Template developed by Confluent Forms LLC