wtorek, 30 sierpnia 2011

Apsara - Marek R. Litmanowicz




Przyznam się bez bicia, że troszkę przeciągałam moment, w którym sięgnęłam po tę książkę. Bałam się. Jak diabli. Przerażała nie tyle liczba stron (niemal 800), lecz przedrobny druk z nikłym prześwitem pomiędzy wersami (dość niewygodne dla przeciętnego krótkowidza). Przerażał enigmatyczny opis na okładce. W dodatkowe czytelnicze rozdwojenie wprowadzały mnie bardzo skrajne opinie na temat tej książki. No, ale jako, że odważna ze mnie dziewczyna - książkę w łapki wzięłam, okładkę pogłaskałam, oswoiłam i po prostu ... zaczęłam czytać. 

Głównymi bohaterami powieści są trzej mężczyźni: Robert Stern - Amerykanin rosyjskiego pochodzenia, krytyk muzyczny, podróżujący po całym świecie, Paweł Verron - syn Polki i Argentyńczyka, światowej sławy pianista oraz Jacek Rawicz, ginekolog z Warszawy. Każdy z nich staje przed próbą, o jakiej zapewne nawet nie śnił. Robert podczas podróży na Daleki Wschód poznaje Sokantię - młodą Khmerkę, która wywraca jego poukładany, zachodni świat do góry nogami. Paweł, podczas pobytu w Iranie ratuje przed ukamienowaniem młodą arystokratkę Nayę. Jacek, dokonuje wątpliwego etycznie zabiegu usunięcia ciąży. Jest i bohater, którego można by usytuować pomiędzy pierwszym i drugim planem - Chris, Holender, oficjalnie handlarz dziełami sztuki, nieoficjalnie płatny morderca, który mści się za krzywdę wyrządzoną jego dziewczynie. Tak w ogromnym skrócie można przedstawić treść powieści. Wątków w niej zawartych jest sporo i nie sposób wymienić wszystkich.

Marek R. Litmanowicz w opowieści prowadzi nas przez wiele krajów świata - Iran, Turcję, Holandię, Stany Zjednoczone, Wietnam, Kambodżę, Tajlandię, Australię. Opisy niektórych rejonów są bardzo dokładne, innych wręcz pobieżne. Czuć, które rejony świata autor darzy sympatią. Opisy są bardzo plastyczne, niemal fotograficzne. Niekiedy opisywane są bardzo szokujące miejsca, jak jedna z wietnamskich restauracji, w której gość wybiera sobie zwierzaka, który za chwilę zostanie dla niego przyrządzony. Być może wynika to z mojej osobistej fobii, ale na mnie ten opis zrobił szczególne wrażenie (nasz bohater wybrał węża z którego uzyskano niemal wszystkie jadalne części). Opisu większości rejonów nie byłam w stanie zweryfikować, jako że w nich po prostu nie byłam. Troszkę rozczarowało (choć to za duże słowo) mnie przewodnikowe potraktowanie Turcji. No, ale - to mój konik, a sympatie pana Litmanowicza są ulokowane dużo dalej na wschód.

Dużą wagę autor przywiązuje do siły zmysłów. Po kilkuset stronach stało się to irytującym nawykiem - w opisach postaci przed moimi oczami przewędrował niemal cały asortyment perfumerii. Pan pachniał D&G, pani Kenzo i tak w kółko. Niepotrzebnie odrywało to uwagę od biegu wydarzeń. Nieustannie towarzyszą nam dźwięki - autor musi być niemałym wielbicielem muzyki klasycznym, bo ewidentnie bryluje jej znajomością. Jak na mężczyznę (w dodatku ginekologa) przystało pan Marek jest wzrokowcem. I tu - pewnie w pewnej formie jest to zarzut - opisy uciech cielesnych i pań, które ich dostarczały, tak nieznośnie przypominały mi styl Janusza L. Wiśniewskiego, że nie mogłam się pozbyć tego wrażenia długi czas. Sprawiedliwe muszę oddać, że pan Litmanowicz nie stara się wrzucać prawd objawionych, ani częstować czytelnika potworkami-aforyzmami w stylu wyżej wymienionego. Po prostu ... klimat łóżkowych harców opisywanych w powieści był bardzo JLW-style - kwieciste opisy, dużo szczegółów kobiecego ciała, celebracja, nieznośne wysublimowanie, wręcz mistrzostwo zawodnika. I finał - zapierający dech, doprawiony krzykiem obupólnego spełnienia. Softporno dla ... no właśnie, dla kogo? A może (refleksja sprzed sekundy) - panowie tak właśnie postrzegają te kwestie? ... pytanie pozostawiam otwartym. Troszkę mi to zgrzytało przy odbiorze całości.

Akcja płynie wartko, niekiedy zwalniana wspomnianymi powyżej opisami. I tu komentarz do mojego zarzutu opasłości tomu. Czyta się bardzo sprawnie, mimo nieporęczności egzemplarza i niewygodnej czcionki. Także powieść treścią obroniła się jak najbardziej. Zupełnie swobodnie autor porusza kontrowersyjne tematy takie jak aborcja, prawa kobiet w muzułmańskim świecie, sposób w jaki odbierane są kobiety z Dalekiego Wschodu przez "białych". Spora część  rozważań dotyczy też terroru Czerwonych Khmerów w Kambodży. Nie wszystkie tematy traktowane są jednakowo dbale, ale zmuszają do myślenia i zastanowienia się nad tematami. To zdecydowanie spora zaleta tej powieści.

Autor bardzo dbał o to, aby postacie były wielowymiarowe. Żadnemu z bohaterów nie można przykleić łatki "dobry", "zły". Każdy z nich popełnia błąd, ale każdy błąd ma "drugie dno" i nie można dać jednoznacznej, wartościującej odpowiedzi. To też bardzo na plus, gdyż nie ma nic bardziej denerwującego niż "papierowy" bohater. Czuć jednak, niestety dość mocno, że autor w pewnym momencie zagubił się w gąszczu i tak monstrualnej książki i uciął ją. O ile czasem jest to ciekawy zabieg, o tyle "Apsarze" raczej nie wyszedł na dobre. Niedopowiedzenia są jak najbardziej w porządku, ale powinny tworzyć logiczną całość. Ta powieść niestety kończy się niczym ucięta maczetą. I - po wtóre - niestety dość banalnie.

Podsumowując - książka ambitna, wielowymiarowa, ciekawa, sprawnie napisana. Biorąc pod uwagę, że jest to debiut - chylę czoła. Czyta się bardzo sprawnie, gdyby nie praca i inne obowiązki, pewnie pochłonęłabym ją dużo szybciej. Niepotrzebnie straszy swoją objętością, bo nie przeszkadza to w odbiorze. Mnóstwo interesujących informacji, ciekawych opisów, kwestii, które zostaną w mojej głowie. Polecam, choć zdaję sobie sprawę, że niełatwo będzie mi Was przekonać do tej książki. Troszkę szkoda, że nieco zabrakło pomysłu na wykończenie historii, ale mimo tego jestem pod sporym wrażeniem tego debiutu.

Kategoria: współczesna literatura polska
Wydawnictwo Świat Książki 2011, s. 768
Biblionetka: 4,93/6
Moja ocena: 4+/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Świat Książki. Bardzo dziękuję!

sobota, 27 sierpnia 2011

Słonecznikowa Dziewczynka - Renata Opala




Wyobraźcie sobie, że żyjecie w krainie zwanej Słonecznikowym Królestwem, w którym wiecznie świeci Słońce, kwitną piękne rośliny, a na posiłki jada się same słodkości. Zima nigdy nie nadchodzi, trwa wieczne lato. Mieszkańcy noszą imiona kwiatów i tak do Twoich najbliższych znajomych należą Bratek, Storczyk, Róża, Maczek i Śnieguliczka. Brzmi baśniowo? I tak dokładnie ma być, bo opisana kraina to miejsce w którym dzieje się akcja "Słonecznikowej Dziewczynki".

Słonecznikowa Dziewczynka to córka władców owego królestwa. Nie mogli mieć długo dzieci, lecz Królowa Słoneczna po odbyciu podróży na okoliczne wzgórza i zasięgnięciu rady od  Orła, który był wysłannikiem mądrego Słońca, poznała sposób na posiadanie potomstwa. Została jednak poddana próbie. Miała odnaleźć największe ziarenko z największego słonecznikowego ogródka. Należy w tym miejscu wyjaśnić, że mieszkańcy tej szczęśliwej krainy sadzili w swoich ogrodach tylko takie kwiaty, jakie imiona nosili członkowie danej rodziny. I tak w małżeństwie Bratka i Stokrotki tylko takie kwiatki rosły na grządkach. Wracając do zadania Królowej - wydawało się one łatwe, jednak miała ona dokonać wyboru - osoba, z której grządki słonecznik zostanie zerwany, miała po 10 dniach od urodzenia dziecka umrzeć. Nie martwcie się jednak - to początek historii. Co dalej się stało? Odsyłam zainteresowanych do historii.

"Słonecznikowa Dziewczynka" to typowa baśń. Mamy królestwo niczym z bajki, pełne bardzo "bajkowych" przyzwyczajeń, takich pączki, ciastka i inne słodkości (tylko!) podawane na wszystkie posiłki. Dla odmiany mieszkańcy Królestwa Wiecznego Smutku mogą jeść tylko owsiankę syntetyczną. Historia oparta jest na bazie kontrastów - piękne królestwo wypełnione cudownymi widokami , dobrymi uczynnymi ludźmi i stworkami oraz po drugiej strony granicy królestwo brzydkie, ciemne zamieszkałe przez ludzi, którzy są nagradzani za czynienie zła. Jednak, jak w każdej baśni, dobre uczynki powodują wymazanie tych złych, a brzydcy stają się pięknymi.

Autorka wykorzystała wiele "klasycznych" motywów baśniowych. Mamy dobrą wróżkę, znajdziemy rzucanie czaru, który zostanie zdjęty po wykonaniu określonego zadania, są dwie przeciwstawne sobie krainy, jest porwanie pięknej księżniczki dla brzydkiego księcia. Sporo w "Słonecznej Dziewczynce" subtelnego moralizowania, które nie atakuje, ale jest dość wyczuwalne. W końcu baśń to baśń. Ciekawy jest pomysł, inspirowany nurtem science-fiction, robota-władcy ROBOTRONA. Zabawne (z dzisiejszego punktu widzenia) jest gloryfikowanie owsianki, która była prawdziwym utrapieniem pokolenia lat 80. (do którego i ja należę). Kto miał okazję spożywać ten specyfik przygotowany w publicznym przedszkolu - ten rozumie niekontrolowane wzdrygnięcia na dźwięk słowa "owsianka".

Historia jest tak niezwykle sympatyczna, że pomysły autorki nie rażą swoim archaicznością (należy pamiętać, że pierwsze wydanie książki miało miejsce w 1988 r.). Przecudne ilustracje autorstwa Marty Ostrowskiej wprowadzają w tak doskonały nastrój, że nie sposób nie ulec urokowi książeczki. Historia podzielona jest na 9 rozdziałów, raczej krótkich, dynamicznych - jest to zapewne cenna uwaga dla wszystkich Rodziców, którzy czytają swoim pociechom  "na dobranoc" (książka należy do serii "Bajki zasypiajki" Wydawnictwa Skrzat). Ponadto można ze  swoim maluchem zaśpiewać piosenki królewny Mirabelki, gdyż w książce znajdziemy zapis nutowy.

Pouczająca, niezbyt długa historia ze szczęśliwym zakończeniem, pełna mądrych prawd. Piękne ilustracje i ładne wydanie. Brawa dla Wydawnictwa Skrzat za przypomnienie starej baśni, którą pewnie niektórzy pamiętają ze starego wydania Wydawnictwa Poznańskiego. Przeurocza historia z wyrazistym przekazem, w sam raz dla maluchów, które jeszcze nie chodzą do szkoły. 

Kategoria: literatura dziecięca
Wydawnictwo Skrzat 2011, s. 136
Moja ocena: 5+/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Skrzat i portalu Sztukater.pl. Dziękuję!

Franek i duch drzewa - Lech Zaciura




Na wstępie przyznam się, że debiutuję dzisiaj z recenzją książki dla dzieci. Minęło sporo czasu, kiedy to ostatni raz sama sięgałam po taką literaturę, a jeszcze nie nadszedł moment, żeby takie historyjki czytać moim dzieciakom. Obaw było mnóstwo - ta podstawowa, czy nie jestem już tak bardzo skażona "dorosłym" myśleniem, że zacznę się wymądrzać i po prostu ... nie pojmę historii. Czy obawy się sprawdziły - to już pytanie do Was.

Franek to chłopczyk, który mieszka w małym miasteczku wraz z rodzicami i swoją młodszą siostrą Hanką. Pewnego dnia w ich ogrodzie zaczynają dziać się dziwne i niepokojące rzeczy. Uciekają wszystkie zwierzaki, rośliny więdną, a niegdyś piękny ogród zaczyna przypominać pustynię. Zaniepokojeni rodzice wzywają profesjonalną firmę opiekującą się ogrodami. Badania trwają, a fachowcy bezradnie rozkładają ręce. Rozwiązania problemu na własną rękę postanawia poszukać Franek. Spotyka on swoich dawnych przyjaciół - szpaka Huberta z żoną Leną i ich trzema synami, mysz Kubusia, małżeństwo żab, wiewiórkę Baśkę. Wspólnie starają się rozwikłać zagadkę, co takiego sprawia, że ogród Franka niszczeje. 
Chłopiec odkrywa przejście do magicznej krainy prowadzące przez winorośl rosnącą w jego ogrodzie. Po "drugiej stronie" okazuje się, że jego ogrodem rządzi Drzewiej - duch drzewa, który mści się wysyłając armię niebezpiecznych stworów niszczących rośliny i płoszących zwierzęta.

Historia jest bardzo przyjemna, opowiedziana ładnym, starannym językiem. Zastanawiałam się jedynie dla jakich dzieciaków przeznaczona jest opowieść, gdyż obawiam się, że te młodsze, które nie poszły jeszcze do szkoły, nie zrozumieją wielu słów, którymi autor ubarwiał opowieść. Pan Zaciura w zgrabny i prosty sposób przekazuje ciekawą i użyteczną wiedzę dotyczącą przyrody. Przekonuje nas, że nietoperze nie są strasznymi stworkami, a potrafią być bardzo sympatyczne, pomocne, a niektóre potrafią nawet śpiewać basem - jak jeden z bohaterów naszej historii. Podobnie sprawa ma się z kunami, które - nie ukrywajmy - mają słabą prasę wśród szczęśliwców posiadających własne domy. W książeczce pojawia się ekologiczne przesłanie - żyjąc w zgodzie z naturą będziesz lepszym człowiekiem. Fajnie, że udało się przekazać tę prawdę (może i oczywistą) dzieciakom.

Bohaterowie historii są zgraną paczką. Franek to chłopiec grzeczny, słuchający rodziców, ale też ciekawy świata i żądny przygód. Nigdy jednak nie spóźnia się do domu na obiad i nie niepokoi rodziców swoimi zniknięciami. Franek pomaga swoim przyjaciołom, z którymi tworzy zgraną paczkę. Myślę, że każdy rodzic chciałaby mieć takiego Franka za syna. A dzieciaki raz kolejny otrzymują jasny przekaz - można fajnie się bawić i nie narażać rodzicom.

Autor wprowadził również do historii fantastyczne stwory, które stanowią armię Drzewieja. Wydają się być straszne, gdyż czynią szkodę roślinom, ale należy przyznać, że nie sposób nie docenić kreatywności pana Zaciury. Przykładem stworków niech będą łuponie, wyglądające jak słonie, ale z trąbą zakończoną młotkiem czy wampikory, przypominające nietoperze, ale charakteryzujące się tym, że obgryzają korę z drzew. Wprowadzając te dziwne zwierzaki do historii autor pokazuje, jaką krzywdę najczęściej czyni się roślinom. Prosty sposób na przekazanie morału, ale jakże skuteczny.

Jako, że jest to książka przeznaczona dla dzieci, zdobią ją liczne ilustracje. Są tutaj zarówno kolorowe, jak i czarno-białe. Wszystkie są śliczne, ilustratorka Alicja Rybicka ma fajną kreskę. Mi osobiście bardziej podobały się te czarno-białe... ale pewnie się nie znam ... Warto podkreślić, że książka jest ładnie wydana - na kredowym papierze w twardej okładce. Strony są szyte. Książka jest poręczna, także na pewno przypadnie do gustu zarówno mamom, jak i młodym czytelnikom. Czcionka jest wygodna - duże litery, idealna odległość pomiędzy wersami - młodemu czytelnikowi książka sama się przeczyta ;)

Wesoła, humorystyczna opowieść z pozytywnym ekologicznym przekazem. Według mnie raczej dla dzieciaków rozpoczynających przygodę ze szkołą. Ładnie wydana z pięknymi ilustracjami, z wciągającą historią. Idealna dla młodych wielbicieli przyrody.

Kategoria: literatura dziecięca
Wydawnictwo Skrzat 2011, s. 200
Moja ocena: 5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Skrzat oraz portalu Sztukater.pl.

środa, 24 sierpnia 2011

Lustro czasu - Anna Piega




Jak to się dzieje, że niektórzy autorzy mają tę dobrą właściwość pisania o tym, co ważne z taką łatwością i jednocześnie przenikliwością? Jak to jest, że niektórym mimowolnie banał wypływa spod pióra (czyt. klawiatury), a inni te same uczucia potrafią opisać łagodniej, mniej patetycznie, przez co unikają przerysowania? Nie znam odpowiedzi na te pytania, ale po lekturze "Lustra czasu" Anny Piegi wiem jedno - autorkę należy zdecydowanie zaliczyć do drugiej grupy.

Otrzymujemy od niej historię dwudziestoparoletniej wschodzącej gwiazdy estrady. Postaci tajemniczej, introwertycznej, kochającej śpiewać, nienawidzącej całej artystycznej oprawy. Zespół, którego jest wokalistką przygotowuje się do wydania pierwszej płyty, a już są rozchwytywani przez kolorowe magazyny i dziennikarski światek. Jaka jest Daria jako główna bohaterka tej historii? No cóż, nieco drażniąca, nieco intrygująca. Trudno określić ją jednym przymiotem - jest postacią bardzo złożoną. Wydaje się być ukształtowaną mentalnie kobietą, jednak kiedy los stawia na jej drodze niewygodne fakty przyjmuje pozę małej, nadąsanej dziewczynki.

Sporym atutem powieści jest tło, nazwę je roboczo "historycznym". Autorka stworzyła fikcyjny obraz polskiej sceny muzycznej lat 70. Daria poszukuje wśród artystów tego okresu nie tylko inspiracji muzycznych, ale przede wszystkim odpowiedzi na pytanie: "Kim ona jest?". Historie przytaczane przez zapomniane gwiazdy, próby przedstawienia klimatu "tamtych czasów" wypadły wyjątkowo korzystnie. Nawet przy fikcyjnych nazwiskach jesteśmy w stanie wczuć się w to, co działo się ówcześnie. 

Narracja jest prowadzona spokojnie. Co prawda, akcja niekiedy posuwa się wręcz w błyskawicznym tempie do przodu, jednak nie powoduje to uczucia chaosu czytelniczego. Wszystko jest poukładane, logiczne, nie ma większych zgrzytów, co pozwala wierzyć, że autorka wyjątkowo solidnie przygotowała powieść. 

Przychylam się do spostrzeżenia Skarletki, że stylem przypomina troszkę prozę Krystyny Siesickiej. Narrator, fabuła, sposób rozwiązania "intrygi" - pachnie z daleka dobrą powieścią epoki socjalizmu. I - proszę się nie krzywić - nie jest to przytyk. Bardzo cenię sobie taki styl pisania. Powieści nabierają wtedy ludzkiego wymiaru.

Jestem ponadto pełna podziwu dla autorki, że nie przekroczyła cienkiej granicy nieznośnego banału. Przy takiej historii było do tego bardzo blisko. Udało się przedstawić historię w taki sposób, że ani nie jesteśmy częstowani nieznośnymi slogano-aforyzmami, ani nie czujemy ignorancji autora. Dobrze wyważone proporcje. 


Książkę szczerze polecam. Przede wszystkim za fabułę. Może i klasycznie, może i nieco archaicznie, ale z wielką klasą. Po drugie za postaci. Wielowymiarowe, nieprzerysowane, niepapierowe. Po trzecie za muzykę w tle. Po kolejne - za zmuszenie do myślenia. Jak ja zachowałabym się w takiej sytuacji? Czy prawda jest zawsze dobra i potrzebna? Czy kłamstwo zawsze jest złem? Jeśli macie ochotę zmierzyć się z takimi pytaniami - polecam gorąco książkę "Lustro czasu".


Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo Prószyński i S-ka 2011, s. 384
Biblionetka: 5,33/6
Lubimy czytać: 4/5
Moja ocena: 5/6


Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Prószyński i S-ka.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Pokolenie zimy - Wasilij Aksionow




O tym, że od dawna interesuję się Rosją, jej historią, ludźmi, językiem warto w tym miejscu wspomnieć. Gdyby nie rusofilstwo (powoli, powoli w odwrocie) - nie natrafiłabym na tę książkę. Miałam też taki czas w mojej karierze studenckiej, kiedy to życiorys Stalina był obiektem moich wzmożonych zainteresowań. Nie mylić z fascynacją. Kiedy pobieżnie przejrzałam opis książki, wiedziałam, że przypadnie mi do gustu. Nie obyło się jednak bez potknięć ...

Historia rodziny Gradowów - chirurga Borysa, jego żony Mary oraz ich dzieci - Cyryla, Nikity i Niny. Opowieść rozpoczyna się w połowie lat 20., a kończy pod koniec lat 30. Co to oznacza z punktu historycznego - przypominać (mam nadzieję!) nie muszę. Represje dotykają tę znakomitą rodzinę. Poznajemy tutaj również takie postaci jak Ławrientij Beria, Lew Trocki, jest i Józef W. Stalin. Nie brakuje opisów brutalnych przesłuchań, mocnych słów, przekleństw - budują one atmosferę książki. Ówcześni mieszkańcy Moskwy, zamieszkujący wielopiętrowe budynki, budzą się na dźwięk wznoszącej windy. Można być aresztowanym dosłownie za wszystko. Kuriozalnym przypadkiem jest osoba wesołego taksówkarza, na którego doniósł współtowarzysz biesiady, na której to spierali się który z przywódców Związku Radzieckiego jest bardziej przystojny.

Pisałam o potknięciach. Miałam problem z panem Aksionowem. Nie mogłam się przebić przez pierwsze kilkadziesiąt stron. Dużo faktów historycznych, pseudo-socjalistycznego bełkotu, wiele postaci wprowadzonych jedna za drugą - zapanował we mnie totalny mętlik. Poradziłam sobie - krótka powtórka z historii, proste a jakże ułatwiające życie odręcznie rozrysowane drzewko genealogiczne, odrobina samodyscypliny, samoskarcenie za leniwe czytelnictwo i ... poszło jak z płatka. Im dalej w książkę, tym historia bardziej się rozwija i czytanie jest samą przyjemnością. Pseudo-socjalistyczny bełkot pomaga zbudować klimat ówczesnej Moskwy. Wprowadza nas, dość brutalnie, w realia początkowych lat Związku Radzieckiego.

Sporą zaletą powieści są postaci. Z krwi i kości. Rosyjskie do cna. Uwielbiam (powtórzę: uwielbiam) sposób w jaki Rosjanie opisują siebie samych. Lekka autoironia, mocny rys psychologiczny i wielowymiarowość postaci - tak piszą chyba tylko Rosjanie. I to jest przeogromna siła "Pokolenia zimy". A sposób w jaki Wasilij Aksionow opisał Stalina - w całej swojej przekomiczności - mistrzostwo. Przypominają mi się w tym momencie słowa Tiziano Terzaniego : "jak to możliwe, że przez tyle lat Zachód obawiał się tego kraju?".

Powieść nie mija się z prawdą historyczną (o ile możemy mówić o czymś takim w przypadku obszaru zwanego dzisiaj Rosją), gdzieniegdzie fakty są z lekka naginane, ale z grubsza nic nie zgrzyta. Jednak - bez powtórki faktów trudniej będzie przebrnąć przez tę historię. Dużo nazwisk, postaci prawdziwe mieszają się z fikcyjnymi, i tak jak pisałam wcześniej - trudno jest się w tym początkowo połapać.

Książkę polecam przeogromnie. Dla rusofilów i nierusofilów. Dla tych, którzy chcą dowiedzieć się więcej o tym niesamowitym kraju. Dla tych, którzy chcą zrozumieć dlaczego tak sztuczny twór jak socjalizm przetrwał tyle lat i dlaczego wytworzył tak specyficzny sposób bycia Rosjan.   Historia momentami brutalna, ale zdecydowania warta przeczytania. Chociaż zdaję sobie sprawę, że nie dla każdego.

Kategoria: literatura współczesna zagraniczna
Wydawnictwo Amber 1999, s. 320
Biblionetka: 5,10/6
Moja ocena: 5+/6

niedziela, 21 sierpnia 2011

Babskie gadanie - Izabela Pietrzyk





O tym, że wielokrotnie przepraszałam za uprzedzenia dotyczące literatury tak zwanej kobiecej, przypominać raczej nie muszę. Nie należy ona do moich ulubionych, ale zdarzają się takie chwile, kiedy ze sporym entuzjazmem sięgam po tego typu książki. Żeby odpocząć, zrelaksować się, pośmiać ... Powodów może być wiele. Po opisie z okładki "Babskiego gadania" spodziewałam się ckliwej historii - moje oczekiwania podsyca dodatkowy slogan umieszczony pod tytułem: "Fajnie jest mieć prawdziwą miłość i prawdziwe brylanty, ale czy warto dla nich być tą trzecią?". Niejednokrotnie też podkreślałam, że niemal zawsze daje książkom szansę do końca. Co prawda nie zdarzyło mi się zaskoczyć w ostatnim rozdziale na tyle, żeby z oceny "ajj niefajna" przejść do "to jest objawienie!", ale dzisiaj po raz pierwszy mogę z czystym sumieniem potwierdzić, że książkom należy dawać szansę. Ale o tym za chwilę...

O czym historia? O romansie, a i owszem. Tanim do bólu. Z żonatym facetem, z wymykaniem się na ukradzione rodzinie minuty. Z niespokojnymi telefonami. Z czekaniem. Z całą tandetną romansową oprawką (tandetną - w ujęciu serialowo-romansowym, bez urazy dla nikogo!). To część tej historii. A druga część - to właśnie owo, tytułowe, babskie gadanie. Przyjaciółki, jeszcze z czasów liceum, gdy się nie widzą, to do siebie piszą. I to piszą całkiem fajnie. Są okrutne w swoich osądach i przytykach (okrutne w bardzo pozytywnym rozumieniu rzecz jasna). Dzielą się ze sobą wszystkimi wzlotami, upadkami, radościami i smutkami - wszystkim tym, co współczesnej babce życie przynosi. Gościnnie, w ich występach na forum internetowym, bierze udział kolega - Jacek. 

Najbardziej zabawne fragmenty to oczywiście dyskusje "Dziewczynek". Wielowątkowe dyskusje, bezskładne, zabawne, prowadzone z iście babską swadą - to zdecydowanie mocna część tej powieści. Na swoje nieszczęście książkę zaczęłam czytać w pociągu, także jestem przekonana, że pasażerki z mojego przedziału po trzygodzinnej wspólnej podróży są pewne, że co jak co, ale ja normalna nie jestem. Parskałam, kwiczałam, tłumiłam śmiech. Czuć, oj czuć, że pani Izabela to humanistka z krwi i kości. Bardzo, ale to bardzo fajny język - lekki, przyjemny, garściami czerpane zabawne powiedzonka, powstałe w oparciu o nasze cudowne, polskie tło. 

Wątek romansowy być musiał. Czemu? Odpowiedź w epilogu. Jak napisałam wcześniej - toporny był niestety, ale ... i tu uwaga o doczytywaniu książek do końca ... dajcie tej książce szansę. Przy wiedzy, którą mieć będziecie po przeczytaniu CAŁEJ książki - wszystko stanie się dla Was jasne. Mnie, w czytelniczym ujęciu, fakt ten ukontentował.

Bardzo ujęły mnie psie fragmenty w "Babskim gadaniu". Jestem zdeklarowaną dog-person, psy uwielbiam, a im większy i mniej poradny (jak ten, którego dumną właścicielką jestem) tym bardziej kudłacza kocham. Nasza główna bohaterka, Iza, w posiadaniu wielkiego i tchórzliwego (zestaw fobii ten sam: petardy, odkurzacz) owczarka jest i czuć w każdym słowie opisu, że futrzaka Sambą zwanego kocha.  I mam szczerą nadzieję, że Samba nie jest wytworem wyobraźni autorki.

Podsumowując - przy nastawieniu na babską, plażowo-letnią literaturę - nie zawiedziecie się. Ani odkrywcza, ani porywająca, ale daje pozytywnego kopa i bawi. A to cenna właściwość literatury. Rzadko zdarza mi się śmiać przy książce, a w przypadku tej "momentów" miałam sporo. I oby każda z nas miała takie "Dziewczynki" przy boku.

Kategoria: współczesna literatura polska
Wydawnictwo Prószyński i S-ka 2011, s. 592
Biblionetka: 4,17/6
Moja ocena: 4+/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Prószyński i S-ka. Dziękuję!

sobota, 20 sierpnia 2011

Książki, które kąsają ...

W ramach ogłoszeń - 17 sierpnia Bazgradełku stuknęły 3 lata :) Początki były kulawe, nadal się rozwijamy (ja i mój blog), ale nadal mam ogromną frajdę z pisania i bardzo mnie cieszy, że czyta mnie tyle osób. Z tej okazji sama sobie i mojej przestrzeni blogowej składam życzenia siły do dalszego czytania i jeszcze większej frajdy z pisania dla Was :)

A teraz do rzeczy. Przeczytałam wczoraj w sieci bardzo interesujący artykuł "Ranking książek najbardziej nieprzeczytanych" (Polityka). Artykuł troszkę podbudował, ale skłonił do przemyśleń. Skąd u większości wstręt do niektórych powieści, które okrzyknięte zostały arcydziełami? Czy wynika to z faktu, że brakuje nam wiedzy i oczytania, aby docenić kunszt autora? A to z kolei skłania do pytania dlaczego do kanonu trafiają "dzieła", których większość albo nie przeczyta, a jak już w mękach przebrnie to i tak nie zrozumie.

Mój ranking nieprzeczytanych otwiera oczywiście "Ulisses". Podejścia były trzy. Ostatnie 4 lata temu. Nie byłam w stanie dobrnąć do setnej strony. A moim osławionym zwyczajem jest doczytywać książki do końca (kuriozalny przypadek - III klasa szkoły podstawowej, "Historia ogrodów zoologicznych" wypożyczona ze szkolnej biblioteki. Nudne do bólu, ale doczytałam). Niedoczytaniem poczęstowałam również "Starą baśń". Podejścia również sztuk trzy. Z panem Kraszewskim się ostatnio przeprosiłam - "Chata za wsią" bardzo zasmakowała i to bardzo dobrze  rokuje na nasze przyszłe stosunki czytelnicze z JIK. Szekspira też nie czytałam. Za "moich czasów" w LO obowiązywał "Makbet" - chyba jedyna lektura szkolna, którą sobie podarowałam. Z prostej przyczyny - nie lubię czytać dramatów. Szekspira znam na tyle, na ile moja erudycja tego wymaga, ale nie przeczytałam niczego, co wyszło spod jego pióra. Wstyd? Pewnie tak. Nie przeczytałam Pisma Świętego. Pewnie nie jestem jakimś niechlubnym wyjątkiem. Z polskiego podwórka poddałam się przy "Chłopach" Reymonta. 

W "Rankingu ..." Jerzy Pilch opowiada o Kole Prawdziwych Znawców Literatury - aby dostąpić zaszczytu członkowstwa należało udowodnić, że nie przeczytało się przynajmniej pięciu ważnych książek z kanonu. Skłoniło mnie to z kolei do pytania o ów kanon. W sieci krąży mnóstwo rankingów - 100 BBC, 1000 książek, które należy przeczytać przed śmiercią etc. Każdy jeden wpędza mnie w kompleksy. Czytam dużo, ale nadal braki są ogromne. A im więcej czytam, tym więcej chcę przeczytać i coraz więcej książek mnie interesuje. Stosy kupowanych książek rosną w tempie zastraszającym. Machina sama się napędza. Niejednokrotnie dopada mnie myśl o tym, że życia mi nie starczy na to, co chciałabym przeczytać. Chociażby na to, co uśmiecha się do mnie z moich własnych półek. 

A Wy? Jakich książek z kanonu nie przeczytaliście? Dlaczego omijamy to, co otrzymało naklejkę "(arcy)dzieła"? I skąd to wewnętrzne poczucie, że pewne książki trzeba przeczytać. I czy naprawdę wstydem jest to, że nie przeczytało się chociażby 100 BBC? Jestem bardzo ciekawa Waszego zdania.


środa, 17 sierpnia 2011

Ostatni lot nad Kongo - Wojciech Scelina




Kolonializm - impreza zafundowana przez państwa rozwinięte gospodarczo tym, którym z wielu przyczyn nie mogło to być dane. W praktyce - zupełna eksploracja bogactw naturalnych oraz ludzi. Polityka doprowadzała do jeszcze większego zacofania kolonii, dyskryminacji autochtonów. W wyniku dyskusji na arenie międzynarodowej po II wojnie światowej rozpoczął się (powolny) proces dekolonizacji. To by było tyle, w ogromnym skrócie, jeśli chodzi o punkt spojrzenia stricte politologiczny. Do tej pory taki właśnie był mój pogląd na kwestię kolonizacji - czysto historyczny, gołe daty, fakty. Podróż w głąb duszy osoby, która trafia do jednej z kolonii należącej do jego rodzinnego kraju, możemy odbyć dzięki powieści Wojciecha Sceliny "Ostatni lot nad Kongo".

Kongo to państwo położone w środkowej Afryce. Wojciech Scelina opisuje kraj jako nieprzebytą dżunglę, pełną dzikiego zwierza. Dość stereotypowo, jednak opisy przyrody w przypadku "Ostaniego lotu..." mają inne zadanie. Wprowadzają one w klimat opowieści, budują napięcie. 

"Ostatni lot ..." to historia młodego Belga, Nathana, który w poszukiwaniu przygody oraz celem zapomnienia przykrych wydarzeń, wyrusza na przygodę do belgijskiej kolonii, Kongo. Miejsce do którego przybywa znacznie różni się od tego, które opisywał mu jego wuj, który to zaszczepił mu pociąg do przygody. Kongo to miejsce w którym biały człowiek wyzyskuje czarnoskórego i w którym ujawniają się jego najgorsze instynkty. Zniesmaczony takim obrotem sprawy Nathan postanawia udać się w głąb lądu, gdyż wydaje mu się, że tam właśnie spotka prawdziwe, pełne przygód Kongo. 

Powieść tą można właściwie nazwać powiastką filozoficzną. Lwia część historii to wywody Nathana lub jego przyjaciela, rozterki moralne, które nimi targają. Miejsce, w którym się znaleźli stawia przed nimi trudne zadania, niejednokrotnie przerastające ich możliwości - fizyczne i mentalne. Autor zadbał o gawędziarski styl prowadzenia narracji, przeplatany fragmentami dziennika przyjaciela Nathana - Harry'ego. Natłok myśli i mnogość poruszanych wątków z jednej strony oddaje proces "myślenia" u ludzi - nasze przemyślenia niejednokrotnie kłębią się w naszej głowie, a jedną myśl goni kilkanaście innych. Z drugiej strony bardzo obciąża to narrację i sprawia, że trudno jest odnaleźć się w tym gąszczu przemyśleń. Na spory plus zasługuje próba prowadzenia narracji w klimacie powieści XIX wiecznej.

Trudno jest mi jednoznacznie ocenić i stwierdzić czy polecam tę powieść czy nie. Po opisie spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Niezbyt przepadam za nadmiernym filozofowaniem, a "Ostatni lot ..."o tym właśnie traktuje. Jeśli ktoś lubi taki styl narracji -książka zapewne przypadnie mu do gustu. Nie można odmówić autorowi erudycji, jednak momentami z tyłu czaszki pojawiała mi się nieznośna myśl, iż to bardzo ładne, ale jednak lanie wody. Minusik za błędy ortograficzne. 

Kategoria: współczesna literatura polska
Wydawnictwo Novae Res 2010, s. 260
Moja ocena: 4-/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Novae Res. Dziękuję!

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Motyl - Lisa Genova




Choroba Alzheimera to jedna z tych, które przerażają mnie w najwyższym stopniu. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie sytuacji w której nie poznaję osób, które kocham, nie pamiętam jak się ubrać, czym jest przedmiot, który przede mną leży. Czuję się osobą aktywną umysłowo - i w dużej mierze to jak myślę sprawia, że jestem kim jestem. Podobnie było z główną bohaterką powieści "Motyl".

Alice Howland to kobieta, która zdecydowanie za największy swój atut uważa mózg. Jest aktywna, niezależna, inteligentna. Kończy 50 lat, jest szanowanym wykładowcą, specjalistką od lingwistyki na jednym z bardziej prestiżowym uniwersytetów w USA. Problemy z koncentracją i pamięcią początkowo przypisuje menopauzie. Częstotliwość z jaką się jej przydarzały zaniepokoiła ją. Diagnoza jest jednoznaczna - choroba Alzheimera. Potwierdzają ją dodatkowo badania genetyczne. Niemalże z dnia na dzień jest zmuszona zrezygnować z kariery naukowca, odsunąć się od wszystkiego, co wcześniej stanowiło kwintesencję jej życia.

"Motyl" to choroba widziana oczami samej chorej. Rozdziały pomyślane zostały jako kolejne miesiące. Codzienne sytuacje, którym ulega Alice przeplatają się z obrazami wytworzonymi w jej mózgu. Język Lisy Genovy jest emocjonalny, sugestywny. Nie sposób nie utożsamiać się z Alice, nie przeżywać jej lęków, obaw i radości. Spore wrażenie robi sposób w jaki autorka ukazała postęp choroby. Kolejne "kamienie milowe" wgryzają się w wyobraźnię tak mocno, że momentami nie sposób czytać dalej - trzeba, choć na chwilę odłożyć książkę na bok, aby ochłonąć.

Główna bohaterka w pewnym fragmencie powieści stwierdza, że jeśli postawiono by ją przed wyborem rak czy Alzheimer bez wahania wybrałaby to pierwsze. Mogłaby walczyć, poddać się chemioterapii. W pracy, wśród znajomych postrzegano by ją jako osobę silną, niepoddającą się przeciwnościom losu. W przypadku Alzheimera nie ma możliwości aktywnej walki, jedyne wyjście to poddanie się i czekania na to, co przyjdzie za tydzień, miesiąc. I walczenie ze stereotypem osoby obłąkanej, szalonej, niezrównoważonej. To mocne stwierdzenie. Takich nie brakuje w "Motylu".

Imponuje przygotowanie, doświadczenie i wiedza, jakimi dysponuje Lisa Genova. Jest ona z wykształcenia neurobiologiem, w swojej rodzinie zetknęła się z chorobą Alzheimera - znała temat od podszewki. Jednak wiedza to jedno, a umiejętność dobrego jej przekazania to osobna kwestia. Książkę czyta się jednym tchem. Mimo trudnej tematyki, mocnych, przeładowanych emocjami obrazów - nie sposób oderwać się od niej na dłużej. 

Filmów czy książek poruszających tę tematykę niestety brakuje. Oprócz fachowych broszur, które stają się przewodnikami dla rodzin, opiekunów, jak i samych chorych, brakuje historii, które przemawiały obrazem. Wyjątkowe w "Motylu" jest to, że historia opowiedziana jest z perspektywy osoby chorej, a nie jej opiekuna. Sama autorka porusza tę kwestię w powieści - kiedy Alice szuka grupy wsparcia dla samej siebie natrafia na mur. Owszem, istnieją grupy wsparcia, jednak tylko dla opiekunów. Wraz z osobami, które tak jak ona, są dotknięte chorobą we wczesnym stadium, tworzy taką grupę.

"Motyla" polecam szczególnie. Po pierwsze dlatego, że to kawał bardzo dobrej literatury. Zmuszającej do myślenia, zastanowienia się, spojrzenia dookoła siebie. Po drugie dlatego, że dotyka problemu choroby, która może dotknąć każdego z nas. I to nie tylko w wieku podeszłym, ale również, jak miało to miejsce z bohaterką książki, w wieku, w którym ostatnią myślą jest ta o chorobie. Autorka podjęła się trudnego zadania - granica pomiędzy tanim dramatyzmem a prawdą była niezwykle cienka. Wyszła z tego zadania obronną ręką. Książka wzrusza, otwiera oczy na problem. Po prostu trzeba ją przeczytać.

kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo Papierowy Księżyc 2011, s. 368
Biblionetka: 4,70/6
Moja ocena: 5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Papierowy Księżyc oraz portalu Lubimy czytać.pl. Dziękuję!

niedziela, 14 sierpnia 2011

Dobranoc, panie Lenin! - Tiziano Terzani




O Tiziano Terzanim usłyszałam całkiem niedawno. Rzecz jasna w kontekście porównań z Ryszardem Kapuścińskim. RK uwielbiam - postanowiłam spróbować z brodatym Włochem. Jako, że tematyka "Dobranoc, panie Lenin!" również oscyluje wokół moich prywatnych zainteresowań - ZSRR, moment upadku komunizmu pokazany od środka. Powiem szczerze - książkę potraktowałam jako przesmakowity kąsek i troszkę świadomie odsuwałam moment jej przeczytania - lubię czekać na to, co sprawia przyjemność. Jak najdłużej się da. Książkę przeczytałam. I co? I oficjalnie stwierdzam - Tiziano Terzani jest fenomenalnym reporterem. 

"Dobranoc ..." to dziennik prowadzony przez Terzaniego w momencie jego podróży po Azji Środkowej - rozpoczyna on swoją wędrówkę 16 sierpnia 1991 roku w Chabarowsku i przez następny miesiąc przemierza kolejno chińsko-radziecką granicę, Syberię, Kazachstan, Kirgizję, Uzbekistan, Tadżykistan, Turkmenię, Azerbejdżan, Gruzję oraz Armenię, aby podróż swą zakończyć w Moskwie, w Mauzoleum Lenina. Terzani opisuję swoją wyprawę dzień po dniu. Jego pióro jest lekkie, skrzy się od dobrego gatunkowo poczucia humoru przyprawionego ironią. Skupia się na ludziach i historii miejsc w których dane mu było przebywać. Wnioski, które wysnuwa są trafne. Być może fakt pochodzenia pozwalał mu spojrzeć na komunistyczny, upadający światek.

Terzani wielokrotnie opisuje absurdy życia codziennego w ZSRR. Groteskowe rozmieszczenie fabryk produkujących artykuły pierwszej potrzeby, który przestaje działać w momencie ogłaszania niepodległości przez kolejne republiki Związku Radzieckiego. W Gruzji brakuje żarówek, gdyż były one produkowane w Armenii, z kolei Armenia nie ma dostępu do ropy naftowej, która znajduje się w sąsiednim Azerbejdżanie, ale z przyczyn politycznych nie może jej zakupić. Na terenie całego byłego ZSRR brakuje prozaicznej rzeczy, jaką jest mydło do golenia. 

Autor zwraca uwagę na kontrast jaki maluje się pomiędzy zwykłymi obywatelami a tymi przedstawionymi na pomnikach, których nie brakuje w każdym mieście. Przodownicy pracy, prężni młodzieńcy to osoby uśmiechnięte, szczęśliwe, pełne energii, spoglądające z cokołów czy też płaskorzeźb na budynkach. Pod cokołami można było zauważyć twarze smutne, zaniedbane, pełne narastającej rezygnacji. Codzienność komunizmu to zdaniem Terzaniego oczekiwanie: na autobus, na otwarcie sklepów, na dostawę towaru. Oczekiwanie mieszkańcy mają we krwi i wykazują się w tym wyjątkową cierpliwością. Terzani zwraca też uwagę na sztuczność i brutalność procesu wcielania w ZSRR terenów takich jak Uzbekistan, Tadżykistan czy Azerbejdżan. Dotknął też problemu rodzących się radykalizmów na tle islamskich w republikach Azji Środkowej. 

Terzaniego wydarzenia zmieniające historię spotykają podczas rejsu po rzece Amur - granicznej pomiędzy ZSRR a ChRL. Przemierzając kolejne republiki dochodzi on do wniosku, że rewolucja na "prowincji" to przede wszystkim burzenie pomników - głównie Lenina oraz lokalnych przywódców komunistycznych. Poza tym nic się nie zmienia - partia komunistyczna zmienia swoją nazwę, ale członkowie pozostają ci sami. Co najwyżej zamykano muzea, gdyż należało je "zreorganizować". "Przez całe lata przekazywaliśmy same kłamstwa i niełatwo jest zacząć opowiadać prawdę. Potrzebujemy czasu, żeby się do tego przyzwyczaić."*

Książka pisana jest fenomenalnym językiem - kolejne rozdziały czyta się jednym tchem. Dobry warsztat reporterski to jedno. Drugie to mnóstwo ciekawostek historycznych zgrabnie wplecionych w tekst. Znajdziecie tutaj legendę o czadorze, historię starożytnych perskich miast. Historie kolejnych narodów podane w bardzo lekki, ale nie uproszczony sposób. Postaci, które Terzani spotyka na swojej drodze są wyjątkowo dobrymi komentatorami wydarzeń, którym przyszło im świadkować. Niech za dowód wyjątkowego kunsztu dziennikarskiego posłuży niniejszy przykład - Terzani opowiada o rzezi Ormian na dwóch stronach. Czytałam o tym sporo, ale nikt nie ujął sedna tematu w tak zwięzły, sugestywny i emocjonalny sposób. Zainteresowanych odsyłam do lektury.

Kto dobrnął do tego miejsca wie, że lekturę zdecydowanie polecam. Lubię literaturę reporterską, ale zdarzają się lepsi i gorsi przedstawiciele tego gatunku. Terzani jest mistrzem. Zacieram ręce na fakt, że sporo jego książek można już przeczytać po polsku. Polecam każdemu zainteresowanemu tematyką ZSRR. Kogo interesuje islam w zupełnie niearabskim wydaniu - po "Dobranoc..." marsz! Kogo interesuje historia tych terenów - jak wyżej. Świetny język, interesujące historie, worek ciekawostek historycznych, a wszystko na najwyższym poziomie. Zdecydowanie i wręcz nachalnie polecam!


* T. Terzani, "Dobranoc, panie Lenin!", Poznań 2011, s. 260. 

kategoria: literatura faktu - zbiór reportaży
Wydawnictwo Zysk i S-ka 2011, s. 576
Biblionetka: 5,5/6
Moja ocena: 6/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Zysk i S-ka. Dziękuję!

czwartek, 11 sierpnia 2011

Chata za wsią - Józef Ignacy Kraszewski




Józef Ignacy Kraszewski - człowiek-instytucja w historii polskiej literatury. Autor ponad 600 tomów. I teraz wstydliwe wyznanie - "Chata za wsią" to moje pierwsze, sukcesem zakończone spotkanie z JIK. Moje poprzednie podejścia (do "Starej baśni") kończyły się w okolicach setnej strony i poddawałam się. Zdopingowana pozytywnymi opiniami blogowiczów na temat jego twórczości, jak również nieznośnie nęcona wszechobecnością jego powieści - podjęłam wyzwanie. I nie bolało - jak to zwykle w moim przypadku bywa - uprzedzenia zostały odegnane.

"Chata za wsią" to historia małżeństwa Cygana Tumrego i córki chłopa - Motruny. Historia niezwykle tragiczna, gdyż związek został obłożony klątwą ojca. I to klątwą wyjątkowo skuteczną, gdyż losy ich były wyjątkowo smutne i fatalne. W fabułę (tradycyjnie już) wgłębiać się nie zamierzam - znaczna część historii została streszczona w okładkowym opisie. Postaram się jednak dodatkowo zachęcić do zbliżenia z klasyką.

Dlaczego po "Chatę za wsią" sięgnąć warto? Chociażby dla barwnej plejady bohaterów. Pomijając główną parę - Tumrego i Motruny ciekawym przypadkiem jest postać ojca chłopki - Lepiuka. Mimo tego, że sam był pochodzenia romskiego nie zgadzał się na zamążpójście córki. Zacietrzewienie doprowadziło go do śmierci, a groźba/prośba (w zależności od punktu siedzenia) wyrażona przed zejściem z tego świata spełniła się co do joty. Barwną postacią - femme fatale tej powieści - jest Aza - Cyganka pochodząca z tego samego taboru co Tumry. Postać tragiczna z wielu względów i jakby stworzona do wypracowań szkolnych (nie rozumiem dlaczego "Chata za wsią" nie jest w kanonie dla liceów...). Wodziła ona za nos okolicznego dziedzica - Adama, mężczyznę słabego zdrowia i niewiele mocniejszej woli. Kusiła również przywódcę swojego taboru - Aprasza. Do zguby doprowadziła i samego Tumrego. Postać wielowymiarowa, ciekawa. 

"Chata za wsią" to nie tylko bohaterowie, ale również opis wsi podolskiej. Biednej wsi. Zapomnijcie o podkoloryzowanym, obrazkowym wizerunku chłopstwa. J.I. Kraszewski opisał biedę materialną - obraz chatki Tumrego za wsią i nędzy spoglądającej z każdego kąta. Powieściopisarz doskonale scharakteryzował również biedę mentalną - Lepiuk, mimo swojego romskiego pochodzenia, zabrania córce małżeństwa z Cyganem. Kiedy ona jednak decyduje się na ten krok, dosięga ją przekleństwo ojca i mimo "błogosławieństwa" dziedzica, cała wieś - łącznie z jej braćmi odwraca się od niej. Zawziętość tak wielka, że można pokusić się o nazwanie tego zjawiska terminem "wykluczenia społecznego". Autor jest tak konsekwentny w naturalistycznym opisie, że dopiero kolejne pokolenie - córka Tumrego i Motruny, Marysia może liczyć na poprawę losu.

Ciekawie opisuje Kraszewski stosunki pomiędzy Romami a chłopstwem. Mimo upływu niemal dwustu lat niewiele się w tej kwestii zmieniło. Temat w literaturze trudny, ale wart zbadania. Autor zgrabnie wplata słownictwo romskie w tekst, co nadaje kolorytu i wprowadza w klimat powieści. Początkowo trudno jest się przebić przez gwarę chłopstwa z Podola z połowy XIX wieku, co utrudniają dodatkowe opisy przyrody i okolicy. Jednak przy odrobinie dobrej woli bardzo łatwo jest wbić się w powieść, gdyż historia sama w sobie jest niezwykle ciekawa. A i daje do myślenia...

Polecam przede wszystkim ze względu na uniwersalność. Minęło sporo lat, wydarzenia opisane były być może inspirowane autentyczną historią, ale nic nie straciły na aktualności. Zarówno jeśli weźmiemy pod lupę Romów, jak i jakąkolwiek inną mniejszość etniczną. Nadal staramy się być jak najbardziej hermetyczni w swoich grupach społecznych i niechętnie akceptujemy inność pod swoim dachem. Kraszewski zgrabnie wplata prawdy życiowe w tekst, co dodatkowo nadaje wartości powieści. Dorzućcie do tego barwne postaci, żywy język i powstaje wyjątkowa powieść, która przełamała mój stereotyp Kraszewskiego jako nudziarza. Historia może i bajką trąca, bo zakończenie jak na bajkę przystało być musi dobre, ale niesie w sobie przekaz o tym jak niszczycielska może być siła uczucia, jak zatwardziali mogą być ludzie w gniewie. 

Kategoria: klasyka literatury polskiej
Wydawnictwo MG 2010, s. 348
Biblionetka: 4,58/6
Moja ocena: 5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa MG oraz portalu Sztukater.pl. Dziękuję!

Niedziela nad Sekwaną - Susan Vreeland




Czy zastanawiało Was kiedykolwiek jak powstaje obraz? Co stanowi natchnienie dla artysty? Jak to, co zamierza przedstawić na płótnie układa się w jego głowie? Jako historyczka sztuki * wiem, że w sztuce nie ma miejsca na przypadek. Każdy przedmiot i osoba mają swoje miejsce, każde ułożenie dłoni, ciała, przedmiotu etc. tworzy odpowiednią linię. Nie tylko temat, osoby czy przedmioty stanowią o wartości dzieła. Znacząca jest również kompozycja. A o tym, że nie jest to takie proste opowiada "Niedziela nad Sekwaną".


Mówiąc o impresjonizmie myślimy od razu o Monecie i jego "Wschodzie słońca". Impresjonizm to uchwycenie ulotnej chwili, takiej która trwa przez mgnienie oka i jest niemal mirażem, bo za chwilę już tego obrazu nie ma. Jest subtelny, subiektywny. Jednym z przedstawicieli tego nurtu w malarstwie był August Renoir. Jednym z jego najbardziej znanych dzieł jest "Śniadanie wioślarzy namalowane na przełomie 1880/1881 roku.


Obraz przedstawia grupę przyjaciół podczas śniadania na terenie restauracji w podparyskiej restauracji "Fournaise" położonej nieopodal mostu w Chatou przy wyspie na Sekwanie. Miejsce to było ówcześnie popularne w środowisku artystycznym, aktorskim i intelektualnym. 


Autorka w ciekawy sposób przedstawiła proces tworzenia obrazu przez A. Renoir. Płótno tworzone spontanicznie to trudne zadanie dla malarza - każdy obraz wymaga wstępnych szkiców, aby dobrze oddać kompozycję. Renoir podjął się zadania niebywale trudnego - postanowił malować "na czysto". Jak opisuje Susan Vreeland niejednokrotnie zmuszony był dokonywać poprawek - zmieniać położenie postaci, odległość między nimi. Starała się przedstawić jak największą liczbę postaci na jednym obrazie. Od dawien dawna krąży przesąd, że kiedy wokół jednego stołu zbierze się 13 osób nie wróży to niczego dobrego. A w przypadku tego płótna nieznośnie tyle to właśnie postaci zbierało się co niedzielę do pozowania. A był to tylko jeden z problemów Renoir.


"Niedziela ..." to dobry portret paryskiego społeczeństwa mieszczańskiego końca XIX w. Mamy tu malarzy, aktorki, szwaczkę, bogatych mieszczan - pełen przekrój. Moim zdaniem do najlepszych fragmentów powieści należą te, które opisują nocne życie ówczesnego Paryża - jak chociażby brawurowa historia zdobycia funduszy na obraz Renoir przez jego przyjaciółkę Angele czy też barwne opisy kabaretów u podnóża Montmartre.


Jest i w "Niedzieli ..." to, co Tygrysy lubią najbardziej, a mianowicie opisy kulinarne - smakowite śniadania przygotowywane przez rodzinę Fournaise w ich restauracji na tarasie której Renoir malował "Śniadanie wioślarzy". Zgrabnie wplecione ciekawostki historyczne, fakty z życia malarza, realistyczne opisy bohemy artystycznej - to zdecydowane i niezaprzeczalne zalety tej powieści. Dodatkowo w klimat wprowadzają nas liczne wtrącenie francuskich słówek świadomie nieprzełożonych przez tłumaczkę.


Powieść może nie spodobać się każdemu - jest specyficzna w taki sam sposób, w jaki specyficzne jest malarstwo impresjonistów. Akcja nie płynie wartko, nie ma tu zwrotów, upadków ni brawury - jest ona taka jak proces malowania obrazu - spokojna, płynąca wolno. "Niedziela nad Sekwaną" to kilka tygodni wyciętych z życiorysu Renoir, które to ukazują go w momencie tworzenia jednego ze swoich bardziej znanych dzieł. I powieść ta to impresja, rzut oka na jego życie. 





Kategoria: literatura współczesna zagraniczna

Wydawnictwo Bukowy Las 2011, s. 584



Moja ocena: 4/6


Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Bukowy Las

Ahatanhel - Natalka Śniadanko




Kiedy zaczynam czytać książkę napisaną przez kogoś z postsowieckich obszarów niemal zawsze zacieram łapencje. Tak się jakoś przyjemnie składa, że co chwycę - to w mój absurdalny gust trafia i się podoba. Bardzo, ale to bardzo rozumiem klimat socjologiczny "komuny" i czuję go całą sobą. Czy Natalka Śniadanko zrobiła mi krzywdę i rozczarowała oczekiwania? Po trzykroć nie!

"Ahantanhel" to historia rozgrywająca się w Tygrysowicach. Mieście, które aspiruje do miana kulturalnego centrum Ukrainy. Stolicy wszechprowincji. A czymże jest owa prowincja w naszym rozumieniu? Idąc za Ciocią Wiki - obszar zamieszkany z dala od stolicy regionu, a sam termin prowincjonalizmu stosowany jest lekceważąco jako podkreślenie zacofania cywilizacyjnego i kulturalnego danego regionu. I Tygrysowice w ujęciu N. Śniadanko są zupełnym zaprzeczeniem tej definicji. Tu się trendy dyktuje - nic to, że mieścina niewielka, lecz opiniodajne czasopisma posiada. I w takim to periodyku - "KOL-2" pracuje główna bohaterka - Lichosława Galiczanko. 

Pierwszym moim skojarzeniem - po pobieżnym zapoznaniu się z opisem na okładce, zdjęciem autorki i notą biograficzną było przypięcie jej łatki "ukraińskiej" Masłowskiej. Nic bardziej mylnego - owszem może i składniki są podobne, ale historia moim zdaniem dużo zgrabniejsza, bardziej strawna i dająca większą satysfakcję.

W fabułę wdawać się nie zamierzam - ni to kryminał, ni to obyczajówka. Raczej esej, który pod przykrywką absurdalnej historii doprawionej ironicznym językiem wyśmiewa współczesnych mieszkańców Ukrainy Zachodniej. "Ahatanhel" jest jednak bardziej uniwersalny w swoim zasięgu geograficznym - historię równie dobrze można by umiejscowić w Polsce i w każdym innym zakątku świata. Bo Tygrysowice nie są chyba niechlubnym wyjątkiem, gdzie wszystko ma swoją cenę, prawda?

Szczególnie pozytywne wrażenie zrobiły na mnie opisy pracy w gazecie "KOL-2". Już samo wprowadzenie w klimat -  rys ideologiczny dziennika, geneza tytułu to wyjątkowo smakowite opisy. A praca w najbardziej opiniodajnym czasopismie w Galicji? No cóż - łatwy chleb to nie jest. Po pierwsze - do końca nie wiadomo dla kogo pracujesz. Właściciel gazety, zwany chlubnie Inwestorem, nie jest znany żadnemu pracownikowi ni z nazwiska, ni z twarzy. Idąc dalej - siedziba znajduje się na 6. piętrze budynku Instytutu Naukowego i nie jest oznaczone w  żaden sposób. Trafienie za pierwszym razem do właściwego pomieszczenia równe jest szansie trafienia w Toto-Lotka bądź przedostaniu się do Narnii przez szafę we własnym pokoju. Po kolejne - praca w najbardziej poczytnym (o jedynie 10-krotnie zawyżonym nakładzie - "jedynie" gdyż konkurencja zawyża nakład przynajmniej 50-krotnie) to głównie praca dla idei, gdyż Inwestor nie zwykł płacić w ogólnie przyjętym cyklu miesięcznym. Zdarza się, że zapłaci po 3-4 miesiącach. A zdarza się, że zapłaci w naturze - na przykład w cukrze.I wtedy to biedna redakcja musi się nieźle napocić, aby to cukier ów spieniężyć. Literówki i błędy merytoryczne to chleb powszedni - jaka płaca ... Przysłany z Holandii szkoleniowiec dziwi się wynalazkowi marketingu barterowego (wróżka gazecie horoskop sprawi i reklamę w zamian kilka stron  dalej otrzyma). I tak dalej ... i tak dalej...

A czymże jest tytułowy (i okładkowy nawet) Ahatanhel? A jest to szczur domowy Lichosławy. O rudym futerku. I szczur wprowadza niemałe zamieszanie w naszą historię. Jest on "judaszem" na świat dla naszej głównej bohaterki. Co i dlaczego - odsyłam do powieści.

Zdaję sobie sprawę, że nie każdemu może przypaść do gustu taka forma pisarstwa. Mi Natalka Śniadanko zapewniła niemałą rozrywkę i zmusiła do myślenia, jak to tak naprawdę jest z tą naszą tak zwaną cywilizacją. Bo czy czasami nie ocieramy się w mediach o taką formę absurdu jaką zaserwowała autorka. Doskonały język, rewelacyjne tłumaczenie, dużo ironii, dużo absurdu. Nie mogę nie polecić. Zasłużona bardzo dobra ocena. 

Kategoria: współczesna literatura zagraniczna
Wydawnictwo Czarne 2008, s. 480
Biblionetka: 4,14/6
Lubimy czytać: 3,71/5
Moja ocena: 5+/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Czarne oraz portalu Sztukater.pl. Dziękuję!

.
.
Template developed by Confluent Forms LLC