piątek, 25 stycznia 2013

Mała rzecz, a (u)cieszy!



Zdjęć stosów na moim blogu nie uświadczycie od dawna. Bo głupio pokazywać ile kasy przepuszczam na książki - to raz. Bo jeszcze gorzej pokazywać ile nieprzeczytanych powieści zalega na półkach. Dzisiaj jednak wyjątek robię. Bo zostałam pozytywnie zaskoczona przez sieciówkę. TĘ sieciówkę.

Można dyskutować godzinami dlaczego nie opłaca się kupować w Empiku. Ceny w księgarniach są zawsze okładkowe, rozliczenia z wydawcami mało sprawiedliwe. Akcji promocyjnych nie uświadczysz. Tak było kiedyś. Idzie nowe, albo - jak kto woli - wraca stare. Empik poszedł po rozum do głowy i zaczął dbać o swoich klientów. 

Przez tydzień można było skorzystać z promocji wyprzedażowej. Zarówno w salonach Empik, jak i na stronie empik.com. Opcje do wyboru były dwie - 2 książki w cenie 1, lub 3 w cenie 2. Wybór tytułów zaskakująco dobry - owszem sporo śmieci, ale też prawdziwe perełki (biografia Heleny Rubinstein, mnóstwo modnej beletrystyki, przewodników turystycznych). Bitwa o Helenę R. była zażarta, nie zdążyłam się na nią załapać - jednak "Dziewczynę w błękitnej sukience" i "Obce dziecko" za czterdzieści sześć złotych udało mi się szczęśliwie nabyć. Zamówienie - tradycyjnie - przez empik.com. Paczka odebrana, rozpakowana i jakie było moje zdziwienie i radość, kiedy w owej znalazłam ... czekoladę. Mała rzecz, a cieszy!

Koszty pewnie żadne, marketing spory, radocha klienta - niezła. Fajnie, że ktoś tam w EM&F pomyślał o szarakach, którzy kupują u nich od lat. Lubię Empiki. Paradoksalnie lubię tę anonimowość, która tam panuje. Lubię tę pewność, że gdzie, jak gdzie, ale tam zawsze dostanę książkę, której poszukuję. Fajnie, że wreszcie zaczęli schodzić z okładkowych cen. Fajnie, że dają małe gifty, które umilają wieczory (czekolada pycha ♥). Fajnie, że można wreszcie płacić u nich punktami Payback. Może kiedyś stworzą wreszcie jakiś sensowny program lojalnościowy. Może kiedyś przestaną być postrzegani jako bezduszni gracze. Życzę im tego, bo przy całej sympatii dla małych, intymnych księgarenek - naprawdę lubię Empiki. I chcę, żeby byli BOOK Positive.


Przypinka (?) "BOOK positive" swojego czasu do kupienia właśnie w EMPIKU.

Nieco przy okazji - gdyby komuś sprawiało frajdę czytanie moich wynurzeń o książkach, zagląda tu regularnie i w jakimś stopniu docenia, co robię - jest okazja się z tym upublicznić. Jak wiadomo biorę udział w konkursie Blog Roku i przyszedł ten czas, aby żebrać o SMS-y. To, że ja splendorem spłynę i będę buczeć jak dzieciak ze szczęścia jest mało ważne. Ważne jest to, że każdy wysłany SMS to uśmiech dzieciaków, które dzięki tym wiadomościom będą mogły pojechać na obozy integracyjno-rehabilitacyjne. W ubiegłej edycji zebrano ponad 42 tys. złotych. 

Bazgradło poleca się Waszej uwadze i dziękuje za wsparcie.

SMS o treści E00006 pod numer 7122 (Elżbieta, cztery zera, sześć) - dzięki Paulino za podpowiedź i radę!



poniedziałek, 21 stycznia 2013

Anna Karenina - Lew Tołstoj (słów kilka o powieści i ekranizacjach)




Zarys notki kiełkował we mnie od dawna. Przy okazji omawiania powieści na klubie dyskusyjnym, postanowiłam przeczytać ją raz jeszcze, a ponadto obejrzeć najbardziej znane ekranizacje. Wszystko do jednego wora wrzucić i podzielić się z Wami refleksją. Miałam nadzieję, że powieść, czytaną wielokrotnie, pochłonę w niecałe dwa tygodnie. Zszedł mi na tym niemal miesiąc. I czuję się przytłoczona nieco. Ale po kolei ...

Trudno, aby wrzucić coś bardziej klasycznego na literacki ruszt, niż "Annę Kareninę". Ze znanymi powieściami jest tak, że wiemy o czym są, nawet jeśli ich nie czytaliśmy. Trudno więc nie zasiadać do lektury z pewnymi oczekiwaniami. Jeśli nieszczęśliwie przytrafiło się, że czytamy historię raz kolejny - te są jeszcze większe. Jeśli nigdy nie czytaliście powieści Tołstoja - nie dajcie się zwieść, nie jest to tylko historia romansu mężatki z młodym wojskowym. Tak naprawdę to manifest pisarza broniącego starego porządku moralnego. Lew Tołstoj nie ukrywał niechęci wobec "nowej mody", jaką była emancypacja kobiet pod koniec XIX wieku. 

"Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób." Autor zestawia więc ze sobą trzy rodziny - każdą pozbawioną owego szczęścia. Po mistrzowsku łącząc ich losy, wprowadza czytelnika w świat rosyjskiej arystokracji. Nie mogłam powstrzymać się od odniesień do niedawno czytanych przez mnie "Pokonanych" - świat opisywany w "Annie Kareninie" za kilkadziesiąt lat odejdzie do historii. A póki co - bale, życie ponad stan, wyścigi, ostrygi na obiad. Powieść zaczyna się w momencie dramatycznym dla pierwszej z rodzin - Stiwa Obłoński zostaje przyłapany przez żonę, Dolly, na zdradzie z guwernantką ich dzieci. Sytuację ma uratować siostra Stiwy - Anna. Przyjeżdża więc z Petersburga do Moskwy i poznaje Wrońskiego. Aleksy to obiecujący, przystojny oficer. Zaleca się, niezbyt poważnie, do siostry Dolly - Kitty. Annie szczęśliwie udaje się pogodzić zwaśnionych małżonków, z Moskwy wywozi jednak swoje nieszczęście - Wrońskiego. Od tej pory zaczynają się spotykać, on staje się niemal jej cieniem, Anna zdradza męża i wybiera miłość zamiast spokoju i "szczęścia" rodzinnego.

Wątków jest ogrom, a próba zarysowania fabuły i tak prezentuje się dość chaotycznie. Historia jest jednak dogłębnie przemyślana i dopracowana. Tołstoj nie zostawia jednak czytelnikowi miejsca na ocenę - romans Anny i Wrońskiego to dla autora niedopuszczalny grzech, za który oboje zostają ukarani. Niemoralnemu, z chrześcijańskiego i towarzyskiego punktu związkowi, Lew Tołstoj przeciwstawia idealne małżeństwo Lewina i Kitty. Kitty jest czuła, kochająca, oddana mężowi, jego gospodarstwu i stylowi życia. Anna atakuje Wrońskiego, żąda od niego niemal totalnego oddania i nieustannych zapewnień o miłości. Trudno się temu dziwić - dla niego poświęciła swoje dobre imię, status społeczny oraz syna. Nie mogą być oficjalnie razem, mąż Anny nie wyraża bowiem zgody na rozwód - kłóci się to z jego światopoglądem. Anna nie mogąc znaleźć spokoju wybiera rozwiązanie ostateczne, chcąc ukarać Wrońskiego za zbyt małe, jej zdaniem, poświęcenie. Powieść staje się więc przypowieścią - nie należy budować uczucia na gruzach świętej instytucji, jaką jest małżeństwo. 

Historia burzliwego związku Anny i Wrońskiego to główny wątek w fabule. Tołstoj opisuje jednak o wiele więcej - chociażby zwyczaje arystokracji w latach 70. XIX wieku, zasady moralne, jakimi się ówcześnie kierowano. Imponuje dopracowanie fabuły i plejada stworzonych postaci. Subtelne krzyżowanie losów, łączenie wątków - to prawdziwe mistrzostwo. Mimo, że czytając "Annę Kareninę" po raz kolejny, nieco umęczyłam się z powieścią - nadal jestem pod ogromnym jej wrażeniem. I polecam każdemu, kto jeszcze jej nie zna.

Przyznam szczerze, do ponownego przeczytania zachęciła mnie zeszłoroczna ekranizacją z tytułową rolą Keiry Knightley. Przy okazji odświeżyłam sobie dwie, chyba najbardziej znane wersje filmu - w reżyserii Bernarda Rose z Sophie Marceau oraz Juliena Duviviera z Vivien Leigh. 

Najłatwiej porównać rzecz jasna obsadę i tutaj stwierdzam, że idealnej po prostu nie ma. Annę najlepiej moim zdaniem oddała Sophie Marceau. Keira była taka, jak w każdym innym filmie - piękna, dostojna, ale ileż razy można dać nabrać się na jej cudownie zarysowany podbródek i wydymane usta? Przy tak skomplikowanej wewnętrznie postaci było to za mało. Vivien Leigh - zbyt teatralna i przerysowana, a co za tym idzie mało prawdziwa. Wroński - tutaj wygrywa wersja z 2012 roku oraz adaptacja czarno-biała. Młodziutki Aaron Taylor-Johnson jest dokładnie takim Wrońskim, jakiego opisał Tołstoj - młody lekkoduch, o chłopięcej urodzie.  Podobnie jak Kieron Moore - przystojny, dystyngowany, czarujący. Kompletnie nie kupiłam Seana Beana. Karenin - tutaj zwycięzca jest jeden - Ralph Richardson z wersji z 1948 roku. Przy całej mojej sympatii dla Jude'a Law - robienie srogiej miny to za mało, chociaż dobrze oddał ducha Karenina, czego nie można powiedzieć o Jamesie Foxie, który zagrał rozemocjonowanego furiata, którym mąż Anny zwyczajnie nie był. Stiwa Obłoński to perełka każdej adaptacji, jak i samej powieści - nie sposób wskazać najlepszego odtwórcy. Wszystkie doskonałe. Na wyróżnienie zasługuje również Alicia Vikander jako Kitty. Co irytowało mniej najbardziej - wymawianie rosyjskich imion z rosyjskim akcentem. Keira doprowadzała mnie tym do szału. W tym przypadku na wyróżnienie zasługuje wersja z Sophie - niektóre kwestie były wygłaszane wcale niekiepską ruszczyzną. 

Co do całokształtu filmu - moim zdaniem, mimo wszystko,  najlepsza jest wersja najnowsza. Wynika to jednak z odmiennego prowadzenia narracji, jaką stosuje się obecnie w kinematografii. Widz jest trzymany w ciągłym, narastającym napięciu. Czeka do finału, nie mogąc uspokoić emocji. Poprzednie wersje to klasyczne ekranizacje, w których fabuła jest podana niemal na talerzu. Cudowne (tak! cudowne!) jest odmienne podejście do powieści w ostatniej ekranizacji. Nie chciałabym psuć nikomu wrażenia, jakie robi scenografia i sposób ujęcia przestrzeni. Mistrzostwo w każdej sekundzie, takcie muzyki, ruchu. Każda wersja eksponuje inne wątki, buduje nieco odmienny obraz postaci - warto to porównać.  Polecam każdemu obejrzeć i samemu wyciągnąć wnioski. To doprawdy ciekawe doświadczenie oglądać tę samą historię z trzech odmiennych punktów widzenia.

Kategoria: klasyka literatury
PIW 1984, 906 s.
Moja ocena: 5/6 

czwartek, 3 stycznia 2013

Hobbit, czyli tam i z powrotem - J.R.R. Tolkien (słów kilka o powieści i ekranizacji)



Idealny czas wybrałam sobie na odświeżenie "Hobbita". Po pierwsze - dzisiaj przypada rocznica urodzin autora, J.R.R. Tolkiena. Po kolejne - od paru dni mamy okazję oglądać na ekranach kin interpretację/ekranizację Petera Jacksona. No i po ostatnie - fajnie jest wracać po latach do lektur z dzieciństwa i sprawdzić, czy robią na nas nadal takie samo wrażenie.

Powieść raz pierwszy czytałam, kiedy byłam uczennicą szkoły podstawowej - uwierzcie mi, były to czasy bardzo już bliskie hobbitom ;). Powieść została pomyślana jako opowiastka dla młodszych czytelników i dokładnie tak czułam się i ja czytając ją - zarówno za pierwszym razem, jak i odświeżając po latach. "Hobbit" nie zrobił na mnie ogromnego wrażenia, jednak rozbudził zainteresowanie fantastyką. "Władca pierścieni" - to już jedna z moich ulubionych powieści i gdyby nie "Hobbit", pewnie nigdy bym po nią nie sięgnęła. Historia wędrującej drużyny, krasnoludów próbujących odzyskać swoje prawowite królestwo, podróż pełna przygód, potyczek, spotkań z magicznymi stworzeniami. Zawsze byłam fanką baśni, dlatego Śródziemie bardzo przypadło mi do serca. 

Odświeżając sobie powieść po długim czasie zauważyłam, że (ogromne niestety!) nie umiem wbić się już w naiwny sposób postrzegania świata, doszukuję się logiki, ciągu przyczynowo-skutkowego. Bardzo niedobrze, bo mimo, że powieść Tolkien od rzeczywistości wbrew pozorom aż tak bardzo oderwana nie jest, to jednak należy oczyścić umysł z "nowoczesnego", a przede wszystkim "dorosłego" postrzegania świata. Jednak baśniowość, mitologia Śródziemia, wprowadzenie w niesamowity świat wyobraźni Tolkiena - to dość oczywiste, ale moim zdaniem największe zalety tej powieści. Imponujące są drobiazgowość i perfekcjonizm z jakim Tolkien zbudował miejsce, w którym osadził akcję swoich powieści. Im więcej czytam o samym autorze, tym większe jest moje zdumienie i podziw dla jego erudycji.

Bagaż oczekiwań wobec ekranizacji Petera Jacksona miałam więc niemały. Niestety, bo byłam ostrzegana przez wielu, aby się absolutnie nie nastawiać. Nastawiłam się - że na kolana padnę, że olśni mnie i pokocham "Hobbita", że stanie się czymś więcej niż sentymentem z dzieciństwa. Tak się niestety nie stało, ale powiedzieć, że "Niezwykła podróż" jest filmem słabym to wierutne kłamstwo.

Nie będę oryginalna - uważałam, że rozbicie krótkiej powieści na trzy filmowe części, z których pierwsza trwa bez mała trzy godziny, to zbrodnia. Nie doceniłam jednak pomysłu reżysera. "Hobbit: Niezwykła podróż" nie jest, wbrew pozorom, ekranizacją, a raczej interpretacją uzupełnioną o wątki mitologiczne, o których mowa w innych powieściach Tolkiena. Być może to dość oczywiste, ale przyznam szczerze - zostałam tym zaskoczona. Pozytywnie. Szkoda jednak, że świetna fabuła została przykryta sporą warstwą efektów specjalnych. Ciekawych, imponujących, ale na mój (dość minimalistyczny w tym względzie) gust - kompletnie zbędnych. Owszem scena walki z goblinami oraz pojedynku kamiennych gigantów robią wrażenie. Jednak w opowieści Tolkiena, do której odwołuje się Jackson, nie były to wątki szczególnie eksponowane. Trzygodzinne bieganie za krasnoludami może naprawdę przyprawić widza o nie lada zmęczenie. A to dopiero początek tej wyprawy ...

O scenerii nie ma co za dużo mówić - cudowna, baśniowa, zapierająca dech w piersiach. Dobór aktorów - absolutnie doskonały. Sama bym pobiegła na koniec Endoru za Richardem Armitage grającym Thorina, króla krasnoludów, a Martin Freeman jako Bilbo Baggins jest tak prawdziwy, że zaczynam podejrzewać za innymi, że tak naprawdę jest hobbitem. Gromada krasnoludów jest kolorowa, rozrywkowa i tolkienowska do cna. Za piosenkami w powieści nie przepadam i omijam łukiem szerokim, w filmie brzmią jednak całkiem przyjemnie, a wykonanie "Over the Misty Mountain Cold" było nawet wzruszające.

Film jest majstersztykiem technicznym, jednak odnoszę wrażenie, że te właśnie aspekty przesłoniły fabułę. Powieściowy "Hobbit" to baśń, w której wygrywa się sprytem i siłą rozumu. U Jacksona trup ściele się gęsto, a doklejone wątki batalistyczne z orkami są zwyczajnie wypełniaczem, który mnie osobiście irytował. Były jednak momenty urocze, jak chociażby wprowadzenie postaci czarodzieja Radagasta Burego. Całość jednak sprawia wrażenie mrocznej, dużo bardziej mrocznej niż powieściowy pierwowzór Tolkiena. I to mnie, osobiście, rozczarowało. Naiwnie oczekiwałam takiej baśni, jaką przeczytałam - niezdarnego hobbita, który przysłowiowym psim swędem wychodzi z każdej opresji i ratuje drużynę krasnoludów. Baśni pragnęłam, a nie sensacyjnej pogoni za grupką krasnoludów przez pół tolkienowskiego świata.

Wniosek jest jeden. Iść na film i zapomnieć o książce, przeczytać książkę nie przywiązując się zbytnio do filmu. To dwa, jednak mocno niezależne twory. Peter Jackson miał prawo do takiej interpretacji, chociaż i tak wiadomo, że każdy kto przeczytał "Hobbita" wyobraził sobie to wszystko o wiele lepiej. Bo po prostu - inaczej. Zachęcam - zarówno do obejrzenia filmu, jak i przeczytania książki.

Kategoria: fantasy
Wydawnictwo AMBER 2011, s. 352.
Moja ocena: 4/6

.
.
Template developed by Confluent Forms LLC