Czesi, naród czterokrotnie mniej liczny niż Polacy i czytający trzy razy więcej niż my. Zawsze bardzo chciałam poznać ich literaturę, jednak okazało się, że swój debiut w tym temacie miałam raptem trzy miesiące temu. "Lucynka, Macoszka i ja" zauroczyła mnie. To naprawdę kawał dobrej literatury, świetnie przetłumaczonej i bardzo poruszającej.
Tytułowy "ja" to Tomasz, który zostaje uwikłany w swoisty trójkąt pomiędzy kilkuletnią Lucynką, a poetą Jerzym Macoszką. Poznając dorobek literacki zapomnianego poety, o którym nie wiadomo czy jeszcze żyje, zostaje z dnia na dzień ojcem Lucynki. To opowieść o poszukiwaniu, nie tylko faktów, ale i swojej tożsamości. To historia przywiązywania się do osób i miejsc. Proza intymna, powolna, ale wciągająca i przykuwająca uwagę. Fabuła toczy się swoim tempem, język powieści jest bogaty w porównania, jednak nie przytłacza. Powieść jest przepełniona subtelnościami i wrażliwością.
Trudno mi zebrać myśli w zgrabną całość. Powieść zrobiła na mnie ogromne wrażenie, szczególnie swoim nasyceniem emocjami, skromnością i siłą rażenia. Nie potrafię porównać jej do niczego, co wcześniej czytałam i jestem głęboko przekonana o jej ogromnym potencjale literackim. Zlepek zwykłych emocji, które większość z nas zna, opisana przez Martina Reinera i wpleciona w fabułę, gdzie wszystkie fakty wzajemnie się łączą i kleją w całość, sprawia, że mam wrażenie, że przeczytałam jedną z lepszych powieści ostatnich lat. Polecam gorąco!
Kategoria: współczesna literatura czeska
Wydawnictwo Stara Szkoła, s. 224.
Moja ocena: 5/6