Przebrnęłam... zajęło mi to sporo czasu, ale udało się - przeczytałam. Jako czytadło - może i fajne. Książka jest trochę jak filmy z Indianą Jones - każdy z nas wie, że to wielka bajka, że bohater jest czarny albo biały, każdy wie, jak się skończy, ale brniemy do końca, bo to czysta rozrywka. I podobnie było z "Katedrą ...". Czyta się ją po prostu dobrze, schemat fabuły jest sprawdzony - od pucybuta do milionera. Mamy narodzonego w wyjątkowo nieprzychylnych warunkach Arnaua, ojca który poświęca mu wszystko (to nawet ciekawe, zazwyczaj kultura serwuje nam obraz oddanej matki). Ojciec szafuje swoją godnością, wywalcza jednak dla syna edukację i status wolnego obywatela Barcelony. Nasz bohater, przy pomocy swoich mięśni i hartu ducha, zyskuje poważanie w murach swojego miasta. Ratuje żydowskie dzieci przed linczem chrześcijan, a ich rodzina odwdzięcza się majątkiem. I tak oto nasz bohater staje się człowiekiem poważanym i bogatym. Zdarzają się mu potknięcia, błędy i wypaczenia na każdym etapie życia, ale wszystko jest zgrabnie tłumaczone siłą wyższą. Dobrzy ludzie oddają mu się bez reszty, odstępują mu nawet swój majątek, złych ludzi bardzo szybko dosięga kara, a ci co się zdecydować nie mogą czy są dobrzy czy źli - sami ją sobie wymierzają. Nasz bohater jest człowiekiem wszechwspaniałomyślnym - pomaga biednym, pokrzywdzonym, innowiercom. Przerażająca była jednowymiarowość postaci, ciekawa dla odmiany wielowymiarowość Barcelony. Pan Autor jest z zawodu prawnikiem, co troszkę czuć w plastikowości dialogów. Podsumowując jednak - ciekawie splecione losy rodziny Estanyol i budowy kościoła Santa Maria del Mar. Odmiana dla mrocznej strony Barcelony z "Cienia wiatru".
Kategoria: powieść historyczna
Wydawnictwo Albatros 2007, s. 704
Biblionetka: 4,61/6
Lubimy czytać: 3,78/5
Moja ocena: 4/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz