Czytanie tematyczne bywa kłopotliwe. Kiedy jakiś wątek zagości na mojej półce i się spodoba, często bywa tak, że nie do końca potrafię się od niego oderwać. Fiksuję często geograficznie - na blogu sporo Turcji czy Bałkanów. I tak się jakoś ostatnio złożyło i nieco składać się będzie, że Irlandia pojawi się w różnorakich kontekstach. Pisałam o "Ulicy marzycieli", która na długi czas zawładnęła moimi porankami i przeniosła w kompletnie inny literacki świat. Naturalną kontynuacją okazała się być powieść Pete'a McCarthy'ego.
Nie znałam człowieka. Ignorancja? Być może. Chwilowa randka z Wujkiem Google uświadomiła mi jednak jak bardzo popularny był ów dziennikarz na Wyspach. Pisarz, radiowiec, prowadzący programy podróżnicze był i nadal jest bardzo poczytny. Inspiracją do napisania "Baru McCarthy'ego" było jego pochodzenie - urodził się jako syn Irlandki i Anglika. Dzieciństwo spędzał w obydwu krajach, a powieść jest owocem jego wyprawy śladami wspomnień. Jedna z zasad jego podróżowania (a było ich kilka) mówiła, że nie należy omijać żadnego baru, który nosi twoje nazwisko. W przypadku Pete'a było to zadanie niemal karkołomne i wymagało mocnej głowy, bo McCarthy jest wyjątkowo popularne na Zielonej Wyspie.
Powieść bardziej przypomina swoją konstrukcją blogowanie. Do takiego porównania zainspirował mnie tytuł jednego z programów, które prowadził McCarthy - "Travelog". Autor o swojej wyprawie opowiada bardzo osobiście, chaotycznie i po swojemu. Być może dałam się nieco zapędzić w róg swoich oczekiwań, bo właśnie to rozczarowało mnie najbardziej. Przeważnie książki podróżnicze dzielą się na tematyczne rozdziały, poświęcone konkretnemu regionowi - u McCarthy'ego miałam wrażenie jakbym pędziła irlandzkimi bezdrożami nieco zdezelowanym autem z wypożyczalni, a wszystko, co ewentualnie mnie zainteresowało mijałam z niewyobrażalną prędkością. Owszem, jest zabawnie, i to nie raz tak bardzo, że wybuchałam śmiechem w głos, jednak talent komediowy to nieco za mało, aby przykuć totalnie uwagę czytelnika.
Miłe wrażenie zrobiły na mnie zasady podróżowania, które na swoje potrzeby uknuł autor. Luźne, nieco hippisowskie podejście do wędrowania, dawanie sobie czasu na oglądanie miejsc z pozoru nieciekawych - tym zdecydowanie ujął mnie McCarthy. Ironiczne i momentami dosadne komentowanie irlandzkiej rzeczywistości i próba ujęcia istoty tego regionu - to na pewno ujmuje czytelniczo. Jednak już obśmiewanie zagranicznych turystów nie robi fajnego wrażenia i pozostawia pewien niesmak.
Nie sposób ukryć, że mój entuzjazm wobec "Baru McCarthy'ego" jest umiarkowany. Być może wynika to z tego, że książka dłużyła mi się niemiłosiernie. Po lekkiej, zabawnej, ale jednak wnoszącej coś do mojego życia "Ulicy marzycieli", dowcipkowanie o wszystkim, co irlandzkie nieco mnie zirytowało. I mimo wielu fajnych momentów, ogólne wrażenie o powieści jest tylko umiarkowanie pozytywne.
Kategoria: literatura podróżnicza
Wydawnictwo Książnica 2007, s. 392
Moja ocena: 4/6
Myślę, że po Mcliamie Wilsonie wszystkie inne powieści okołoirlandzikie wypadają średnio:)
OdpowiedzUsuńŚwietnie udało Ci się to opisać.
OdpowiedzUsuń