niedziela, 12 czerwca 2011

Tu, gdzie spadł grad większy od jabłka - Krystyna Habrat





Czy niepozorna okładka i lakoniczny opis na niej mogą przyciągnąć do książki? Mogą. A czy taki eksperyment może zakończyć się powodzeniem? Ależ owszem i "Tu, gdzie spadł.." jest tego żywym dowodem.

"Tu, gdzie spadł ..." to historia mieszkańców miejsca niewymienionego z nazwy - gdzieś w Małopolsce, położonego przy trasie kolejowej do Krakowa (236 km od). Pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Każdy zna każdego. Wieści niosą się z szybkością błyskawicy. Znacie takie miejsca? Ja tak.

Co uwodzi w tej powieści? Mnie przede wszystkim urzekł język, jakim posługuje się autorka. Przypomina mi on stare książki, które czytałam będąc młodszą, a które były pisane przez autorów tworzących w PRL-u. Nostalgia i stary szyk pisarski - przebija to z każdego zdania. Nie jestem w stanie podać nazwiska, do którego mogłabym porównać język pani Habrat. Poczułam się z pierwszym zdaniem przeniesiona w przeszłość, której co prawda nie mam prawa pamiętać, ale którą znam z opowieści. Wzrusza też fakt, że do Miasteczka nie dotarły nowinki techniczne - nikt nie goni, nie wydzwania do siebie poprzez telefony komórkowe, nie ma sms-ów. Dziewczyna, która wraca z Krakowa po studiach czeka na ... list od swojego chłopaka. Jest to tak bardzo retro, że moja dusza nie potrafi się z tego nie cieszyć.

Przyznam się z miejsca, że bardzo lubię historie zwykłe. Zwykłe - o zwykłych ludziach, takich jak Agnieszka Gawrońska - której nie udało się zagrzać miejsca w Krakowie i musiała wrócić do rodzinnego miasteczka. Takich jak Jasiu Derbisz - właściciel lokalnej księgarni "Pod Pegazem", który próbuje przekonać współmieszkańców do czytania. Takich jak Celina Rumianówna - która pracuje w świetlicy na dworcu kolejowym i zakochuje się w Andrzeju - chłopaku, który podsuwa jej swoje wiersze i opowiadania. Bohaterów - zwykłych zjadaczy chleba jest w "Tu, gdzie ..." mnóstwo i wszyscy wzruszają, zmuszają do zastanowienia się.

Mimo tego, że w niektórych miejscach jest dość jasno określone, że akcja umieszczona jest w czasach nam jak najbardziej współczesnych mam wrażenie, że czas zatrzymał się tam dawno temu. Ludzie w Miasteczku Bez Nazwy żyją tak, jak to miało miejsce 30-40 lat temu. I nie jest to zarzut z mojej strony - być może to okładka swoją tonacją sepii wprowadziła mnie w takie myślenie, ale .... czułam, że czytając tę książkę wszystko wokół mnie zwalnia. I jest tak jakby ... spokojniej i ... bardziej swojsko.

Głównym przesłaniem, które jest zawarte w samym tytule, jest to, że każdy z nas - czy pochodzi z dużego miasta czy też z Miasteczka Bez Nazwy może dokonywać rzeczy wielkich i ważnych dla swojego otoczenia. I miejsce pochodzenia tego nie determinuje.  Nigdy nie jest za późno, aby naprawić swoje krzywdy. Wcześniejsze wydarzenia nie muszą mieć wpływu na to, co dzieje się obecnie. Czy polecam? Polecam z całego serca, chociaż mam świadomość, że nie każdemu taki rodzaj pisania może się spodobać. Piękna polszczyzna z drobnym nalotem czasu. Dla mnie piękna sprawa. Historia z pozoru o niczym, bo wydaje się, że w Miasteczku nic się nie dzieje i każdy z mieszkańców żyje swoim życiem. Jednak nawet z banalnych historii może płynąć morał. I on nie jest już banalny.


Kategoria: współczesna literatura polska
Wydawnictwo Novae Res 2010, s. 362
Biblionetka: 5/6
Lubimy czytać: 4/5
Moja ocena: 5/6


Książka przeczytana dzięki uprzejmości Wydawnictwa Novae Res.

2 komentarze:

  1. Twoja recenzja przypomina mi inną historię,gdzie czas się zatrzymał,a ludzie znają się jak własną kieszeń.Ta książka to "Ksiądz Rafał" :)
    A że bardzo mi się podobała ta sielska opowieść,to po tę również z chęcią sięgnę:)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. @Evita - "Ksiądz Rafał" czeka na swoją kolej (już coraz bliżej!). Lubię taki sielski, wiejski klimat... i lubię jak powieść sobie leniwie płynie. A książkę szczerze polecam!

    OdpowiedzUsuń

.
.
Template developed by Confluent Forms LLC