Zbierałam się jak sójka za morze do tej notki. Dlaczego? Bo trudno jest mi się odnieść do książki, która nie zrobiła na mnie ani negatywnego, ani pozytywnego wrażenia. Poza tym - męczyłam ją niemalże miesiąc. Jak na kieszonkowe wydanie z dużą czcionką o raczej małej objętości - słabo. Ale powoli, powoli ...
Kitty to rozpieszczona, wytresowana do życia na salonach, starzejąca się panna na wydaniu. Kiedy dowiaduje się, że jej młodsza siostra ma niebawem wyjść za mąż - popada w panikę i popełnia małżeństwo "z rozsądku" - z pierwszym napotkanym adoratorem. A ten nie jest znów taki "feee", gdyż jest on doktorem nauk medycznych ze specjalizacją z bakteriologii. Nie ma różowego pyłku i "big love", ale na osłodę Kitty zostaje wywieziona do Szanghaju, gdyż tam Walter, jej mąż, pracuje. Poznaje tu wicegubernatora - Charliego i nawiązuje się pomiędzy nimi płomienny romans. Pewnego upalnego popołudnia, nakrywa ich mąż. Banalna historia, nieprawdaż? Jednak ów zamiast karczemnej awantury wybiera dużo bardziej wyrafinowaną karę w imię zasady, iż zemsta lepiej smakuje na zimno. Zabiera swoją małżonkę w epicentrum epidemii cholery. Na totalne bezludzie, gdzie jej towarzyszami są siostry zakonne oraz oficer, który umila jej czas konwersacją. W rozkapryszonej Kitty powoli następuje przemiana.
Co na plus? Dbałość o język. Jest on piękny, niezbyt wyrafinowany, ale i nie prostacki (po "Lawendowym Pyle" - miód na moje czytelnicze serce). Wynika to pewnie z przedwojennego tłumaczenia. Nieskażonego niczym - to na myśli miałam. Wyraziste postaci - udało mi się nie skazić filmem przed przeczytaniem książki, także bez trudu wyobrażałam sobie głównych bohaterów. Ciekawa fabuła. Minus - potraktowanie czytelnika jako małego bachorka, który nie lubi dopowiedzeń. Gdybym mogła coś poprawić, to pewnie ucięłabym historię nieco wcześniej. A niech się czytelnik domyśla...mózg ma przecież!
Zainteresowała mnie jedna kwestia - pochodzenie tytułu. Doszperałam czym autor się sugerował (tytuł jest zainspirowany sonetem Percy'ego Bysshe Shelley'ego - "Lift not the painted veil which those who live / Call Life" - do przeczytania tu). Jednak nadal czuję się głodna wiedzy w tej kwestii. Jakieś pomysły? Sugestie?
Nowy zwyczaj nastał - z moim oglądaniem ekranizacji to jest trochę tak, jak było z napisaniem tej notki - odkładam i odkładam. A tym razem - obejrzałam. Ładny film. Cukierkowy bym nawet powiedziała. Oczywiście, że odbiega od książki. I mam trudność z osądzeniem co lepsze - film czy książka. Są potraktowane z nieco innego punktu widzenia, co utrudnia ich porównanie. Jako książkolub, przyznam jednak pierwszeństwo książce. Za co? Za zakończenie. Paradoksalnie.
Kategoria: Literatura piękna/klasyka obca
Świat Książki 2007, s. 288
Biblionetka: 4,27/6
Lubimy czytać: 3,03/5
Moja ocena: 4/6
Ośmielę się przyznać pierwszeństwo filmowi, ale to po części dlatego, że dane mi było obejrzeć go na długo przed lekturą i wywarł na mnie naprawdę pozytywne wrażenie. Bardzo bowiem lubię takie miłe dla oka kino. Co do samej książki - szaleństwa nie było, lecz czytało się ją przyjemnie. Podobnie jak Ty skróciłabym trochę tę historię, ale mimo to nie żałuję czasu, który jej poświęciłam. Pozdrawiam i zapraszam do mnie ;)
OdpowiedzUsuń