niedziela, 29 maja 2011

Minaret - Leila Aboulela



Tematyka muzułmańska nie opuszcza mnie już od dłuższego czasu. Sięgając po tę książkę byłam przekonana, że dostanę love story z islamem w tle. Rozczarowałam się. Bardzo pozytywnie się rozczarowałam. Książka jest głęboko poruszającą przypowieścią.

Książka została podzielona na części – lata 80., 90., i lata 2003-2004, które przeplatają się ze sobą. Główną bohaterką jest Najwa, pochodząca z wysoko postawionej rodziny Sudanka, która w wyniku przewrotu otrzymuje azyl polityczny w Londynie. Opowiada ona historię swojej młodości, która  była bardzo kolorowa – beztroska zabawa, bananowa młodzież, bogactwo, służba. Wszystko zmienia się w mgnieniu oka – socjaliści dokonują przewrotu i Najwa wraz z bratem i matką muszą uciekać do Londynu. Pieniądze szybko się kończą, brat zaczyna mieć problemy z prawem, a matka ze zdrowiem. Najwa musi rozpocząć pracę – nie posiada żadnych kwalifikacji, więc jest zmuszona pracować jako pomoc domowa. Trudny czas skłania ją ku refleksji nad samą sobą i zaczyna uczęszczać  na wykłady do meczetu – na wykłady oraz modlitwy.
Tak w ogromnym skrócie, bez spoilerów. Powiem szczerze, po opisie z okładki byłam przekonana, że dostałam klasycznego harlequina, tylko że wtłoczonego w realia islamu. Książka porusza głęboko – jest spokojna, słowa płyną, Najwa rozważa swoje życie. Nie jest wyegzaltowana, nic z tych rzeczy. Wzrusza swoim spokojem i pokorą. Rodzaj wiary, który opisuje L. Aboulela to właśnie ten rodzaj, który urzeka – mówiąc za autorką świadomością istnienia Boga i instynktownemu zawierzaniu mu siebie. Po wejściu na tę ścieżkę główna bohaterka odnajduje wewnętrzny spokój.

Mimo, że historia nie jest autobiografią, ma wiele wątków biograficznych. Tak jak główna bohaterka Leila Aboulela pochodzi z Sudanu, gdzie studiowała, a
„nawrócenie” (o ile można użyć takiego słowa) nastąpiło po jej wyjeździe do Wielkiej Brytanii. Sudan, zarówno we wspomnieniach Najwy, jak i ten o którym opowiada autorka w wywiadach, był bardzo liberalny i pro-zachodni. Sama Najwa podkreślała, że jej religijność ograniczała się do przestrzegania ramadanu – kiedy w Londynie pewnego roku umknęło jej to, że czas postu się rozpoczął – był to dla niej punkt zwrotny.

Osobom zainteresowanym islamem polecam książkę podwójnie – zawiera ona mnóstwo informacji dotyczących religii. Szczerze przyznam jednak, że laicy w tej kwestii mogą czuć się zagubieni – trzeba posiadać troszkę więcej niż podstawową wiedzę, aby w pełni cieszyć się treścią. „Minaret” pokazuje islam od tej dobrej strony – od strony, która była zamysłem Proroka. Nie jest to fundamentalny islam, wojujący – tylko religia dobra i wiary w Allaha. Polecam osobom, którym wydaje się, że islam to religia nakłaniająca do walki z niewiernymi. Szczególnie wzruszające dla mnie były opisy spotkań kobiet w meczecie, sposób w jaki tworzyły komitywę, w której czuły się bezpiecznie. Kobiety, którym wydaje się, że muzułmanki są pokrzywdzone, gdyż muszą nosić hidżab – polecam również tę książkę. Najwa, która jako studentka nosiła kuse spódniczki, zakłada hidżab z ulgą – stał się on dla niej synonimem bezpieczeństwa.  

Okładka książki nie czyni – to hasło powinno paradoksalnie reklamować ten tytuł. Piękna, wzruszająca powieść. Uwielbiam być tak zaskakiwana przez książki i polecam gorąco.  Warto, warto, warto!

Kategoria: współczesna literatura piękna 
Wydawnictwo REMI 2010, s. 336
Biblionetka: 4,37/6
Moja ocena: 5/6

Kto zabił Inmaculadę de Silva? - Marina Mayoral





To moje pierwsze spotkanie z panią Mayoral i już na wstępie lojalnie uprzedzę, że pani Marina totalnie mnie uwiodła swoim pisarstwem. Początki były trudne - nie mogłam się przebić przez pierwsze kilkanaście stron tej książeczki (dotyczy objętości, a nie wartości czytelniczej) i tak sobie po cichu myślałam, że chyba się z panią nie polubimy. A potem poszło jak z płatka ...

Historia opowiedziana jest ustami młodziutkiej Etelviny, pochodzącej z tej samej rodziny co tytułowa bohaterka. Dziewczyna wychowywana przez wuja, przyjeżdża na wakacje do rodzinnej miejscowości i wprowadza w czyn, to co postanowiła sobie nieco wcześniej. A co postanowiła, a mianowicie to, że zostanie pisarką. Początkowo zamierzała jedynie opisać historię swojej ciotki Inmaculady, jednak podczas zbierania notatek okazuje się, że poznawanie  perypetii pięknej kobiety prowadzi ją do przemyśleń na temat swojej rodziny, a przede wszystkim jej samej i jej relacji z zakochanym w niej Juanchu. 

Etelvina próbuje rozwikłać zagadkę - jak to się stało, że jej ciotka zginęła w tym samym miejscu i tym samym czasie co lokalny Robin Hood - Anton del Canote? Czy byli kochankami? Kto kogo zabił? Odpowiedzi na to pytanie w książce nie uzyskamy. A przynajmniej nie otrzymamy odpowiedzi jednoznacznej. Członkowie rodziny, mieszkańcy wioski - osoby te przedstawiają swoją wersję wydarzeń. Wersje odmienne od siebie. Dlatego pani Mayoral zastosowała ciekawe rozwiązanie - czytelnik może przyjąć jedną z wersji, bądź dopowiedzieć coś od siebie. Historia pozostaje otwarta. Jak w życiu...

Zastosowanie zabiegu dopuszczenia do głosu różnych osób wypadł wyjątkowo smacznie. Opowieść nabiera przy tym autentyczności, jest naszpikowana emocjami, czujemy się w niej totalnie osadzeni. Gawędziarski styl prowadzenia narracji sprawił, że czułam się w tej historii bardziej swojsko. Autorka dostosowała również styl wypowiadania się do postaci - kiedy nastolatkowie wymieniają się poglądami, przebija w ich rozmowie jeszcze typowa dla ich wieku naiwność, kiedy słyszymy wersję wydarzeń z ust lokalnego stolarza - opowieść prowadzona jest zdawkowo, po męsku. Kiedy wypowiada się była pokojówka, prosta dziewczyna - sposób prowadzenia narracji jest bardzo realistyczny. 

Początkowo miałam problem, aby połapać się kto jest kim dla kogo - pomocne jest tutaj zdecydowane drzewo genealogiczne umieszczone na końcu książki. Jednak z małą ściągą można z powodzeniem i dużą przyjemnością zapoznać się z opowieściami rodzinnymi. Było to również moje pierwsze literackie spotkanie z Hiszpanią na tle dyktatury Franco, co zdecydowanie rozbudziło mój apetyt historyczny.

Podsumowując - bardzo udane spotkanie z panią Mayoral. Sprawnie napisana historia, która zostawia nas w niedosycie czytelniczym. Jeśli ktoś nie lubi otrzymywać zakończenia na tacy - zdecydowanie książka dla niego. 

A tak na zupełnym marginesie - piękna okładka... po prostu piękna

Kategoria: literatura piękna współczesna
Wydawnictwo Muza 2011, s. 168
Moja ocena: 5/6

Książka przeczytana dzięki uprzejmości Wydawnictwa Muza.

środa, 25 maja 2011

Bohaterka pustyni - Donya Al-Nahi




Jak trudna może być różnica kulturowa pomiędzy osobą z Zachodu a osobą ze świata islamu wiem aż za dobrze. Na szczęście jednak nie musiałam stawić czoła takim problemom z jakimi walczyła autorka książki "Bohaterka pustyni".
Książka jest właściwie autobiografią napisaną przy współudziale Andrew Croftsa. Donya, posługująca się pseudonimem "Dee" bezinteresownie (!!!) pomaga kobietom - Brytyjkom odzyskiwać dzieci wykradzione przez ich muzułmańskich mężów. Kobieta jest Angielką z pochodzenia, muzułmanką z wyboru. Wielokrotnie była związana z mężczyznami pochodzenia arabskiego, jej pierwszy mąż był Cypryjczykiem, drugi natomiast Irakijczykiem. Znała język arabski, orientowała się w kulturze islamu. W "Bohaterce ..." relacjonuje ona akcje odbijania dzieci. Pierwsze "porwanie" było wynikiem zupełnie przypadkowego spotkania z kobietą na przystanku autobusowym, która opowiedziała jej swoją historię. Donya poruszona jej opowieścią i oburzona faktem odebrania jej dziecka postanawia po prostu pomóc.
Scenariusz porywania dzieci przez muzułmańskich mężów był podobny - kobiety mieszkały z nimi na terenie Wielkiej Brytanii, wydawałoby się że zdążyli już oni okrzepnąć w zachodniej kulturze, aż zaczęli tęsknić za swoim krajem. Ponadto dochodzili do wniosku, że wychowanie dzieci w kulturze Zachodu jest na tyle niebezpieczne i niemoralne, że najlepszym rozwiązaniem będzie oddać dzieci na wychowanie swoim matkom czy siostrom w ojczyźnie. Dzieci porywano najczęściej ze szkoły, wywożono w ciągu kilku godzin na Bliski Wschód i słuch po nich zaginął. Piszę o tym troszkę reportersko, ale samo wyobrażenie sobie takiej sytuacji powoduje, że skóra mi cierpnie. Moja wyobraźnia tego po prostu nie ogarnia. 
Bohatera książki spontanicznie zaczyna pomagać takim kobietom. Opisując swoje "przygody" ma się wrażenie, że jej determinacja sprawia, że los po prostu staje po jej stronie. Niejednokrotnie podkreślała, że rozumie iż jej postępowanie może sprawiać wrażenie dwuznacznego moralnie. Obstawała jednak twardo przy twierdzeniu, że dziecko musi wychowywać się z matką. Kilkukrotnie okazywało się jednak, że nie zawsze bezwarunkowe w jej mniemaniu prawo macierzyństwa jest słuszne i dobre dla dziecka. 
Książka napisana jest prostym językiem, porusza ważny wątek relacji muzułmańsko-zachodnich, mianowicie totalnego wzajemnego niezrozumienia. Kobiety z krajów zachodnich nie rozumieją, że swoim "normalnym" zachowaniem gorszą muzułmanów, a ich początkowa fascynacja po pewnym czasie przemienia się w obrzydzenie, a nawet pogardę. Jest to swoiste uproszczenie, ale ... z grubsza tak to się mniej więcej prezentuje. Rodzina w islamie jest bardzo ważna, najważniejsza. I kobiety są tam traktowane z szacunkiem (piszę o islamie w wydaniu łagodnym) - kobiety starsze - matki, babcie to osoby z których zdaniem liczy się absolutnie każdy mężczyzna. Ale musi to być kobieta wyznania muzułmańskiego i kobieta która "szanuje się" w rozumieniu islamu. 
Jestem pełna podziwu dla bohaterki za jej determinację i bezinteresowność. Momentami drażniła mnie jej naiwność i ... nieprzemyślane podejście do podejmowanych działań. Jej "odbijanie" dzieci było momentami tak spontaniczne, że chyba sam Allah czuwał nad tym, że akcje kończyły się dobrze. Niejednokrotnie narażała się na niebezpieczeństwo (strzelaniny, aresztowania), a mimo to pomagała innym kobietom.
Paradoksalnie, spotkał ją ten sam los. Jej drugi mąż, Mahmud, który w trakcie jej ekspedycji opiekował się ich czwórką dzieci (najstarszy syn pochodził z jej pierwszego małżeństwa z Cypryjczykiem), nie sprostał napięciu i szumowi, jaki zapanował wokół żony. Dodatkowym impulsem były wydarzenia 11 września 2001 r., jak i późniejsza okupacja Iraku. Dwójka synów została porwana przez Mahmuda. Te wydarzenia zostały opisane w książce "Oddaj mi dzieci", którą zamierzam przeczytać (kiedyś). 
Książkę polecam z dwóch względów. Po pierwsze dlatego, że warto ją przeczytać dla samej historii. Bezinteresowność w imię fundamentalnych praw - to coś co musi być "w modzie" zawsze. Trzeba to nagłaśniać i trzeba to pochwalać. Drugi powód - dziewczyny, które są w związkach z facetami-muzułmanami, warto żeby poświęciły swój czas na takie lektury. Jasna sprawa - nie każdy facet wywiezie dzieci, ale ... Donya Al-Nahi poruszyła ważną kwestię jaką jest przepaść dzieląca nasze zupełnie odmienne kultury. Nie da się tego zignorować czy zagłuszyć w sobie - a lepiej zdać sobie z tego sprawę czytając losy prawdziwych osób niż na własnej skórze. Książkę polecam i gorąco zachęcam do jej przeczytania. 

Kategoria: literatura faktu
Wydawnictwo Muza 2004, s. 256
Biblionetka: 4,22/6
Moja ocena: 4/6

niedziela, 22 maja 2011

Liczenie baranów. O naturze i przyjemnościach snu - Paul Martin




Sen to jedna z bardziej trywialnych czynności. Robi to każdy z nas, bez względu na płeć, pochodzenie, pozycję społeczną, wiek ...ba! nawet gatunek. Niejeden (niejedna) z nas mógłby się obwołać specjalistą ds. snu. Ale ile tak naprawdę wiemy o śnie? Po przeczytaniu książki Paula Martina stwierdzam - ja wiedziałam mało.
O czym książka jest - głosi opis. Autor porusza większość aspektów związanych ze spaniem - od ziewania poprzez chrapanie, koszmary nocne, wpływ kofeiny i alkoholu na sen  na wyborze łóżka skończywszy - temat został zdecydowanie potraktowany kompleksowo. Autor zawstydza bibliografią i polecanymi lekturami - 66 stron drobnym makiem. Mnogość odniesień - biologicznych, naukowych, kulturowych, literackich - zdecydowanie imponuje. OK, ok ... ale czy książka jest ciekawa dla laika, który nie podnieca się łańcuchem DNA i jego wiedza biologiczna przestała się pogłębiać gdzieś w okolicach 3. klasy liceum? Otóż - zdecydowanie tak. 
Książka spokojnie mogłaby służyć jako podręcznik-czytadło dla osób zajmujących się naukowo snem. Zdaję sobie sprawę, że temat mimo, że kompleksowo to jednak został potraktowany po macoszemu - nie da się w takiej książce napisać po prostu wszystkiego i wyczerpująco. ALE styl pisania jest zdecydowanie popularnonaukowy i autor wiedzę o śnie popularyzuje. Język jest prosty, nienaszpikowany trudną terminologią, przez co czytanie to prawdziwa przyjemność. Smaczku dodaje spora dawka ironii i sarkastycznego humoru, co nieraz powodowało wybuchy śmiechu (przynajmniej moje).
Mnie jako humanistkę szczególnie interesowały fragmenty odnoszące się do historii czy literatury, a było ich sporo. Ciekawym zabiegiem było rozpoczynanie każdego podrozdziału cytatem z literatury - co ciekawe, Paul Martin najczęściej (w moim odczuciu) odnosił się do W. Szekspira i Ch. Dickensa. Interesujące były fragmenty dotyczące znanych osób (W. Churchilla czy M. Prousta) i ich nastawienia do samej czynności spania. Umiejętne łączenie fragmentów popularnonaukowych z ciekawostkami sprawia, że podczas czytania nie można się nudzić. 
Dużo jest w książce odniesień do doświadczeń, badań, testów - biologicznych, psychologicznych. Niektóre przerażają (szczególnie te, które odbywały się na zwierzakach). Mi szczególnie w pamięć zapadła jedna próba - jedna z amerykańskich firm udostępniła swoim pracownikom pomieszczenie do drzemki. Wyniki zaskakujące (?!?) - pracownicy, którzy korzystali z tego pomieszczenia pracowali ... po prostu ... efektywniej. I tutaj mój apel - pracodawcy polscy - idźcie tą drogą ... Jako dziecko uprawiałam Wielki Bojkot Leżakowania - dziś ... pół królestwa i konia za tę przyjemność :)
Szczególnie zainteresował mnie rozdział dotyczący świadomego śnienia. Dlaczego? Czasem miewam takie sny, że gdyby ktoś je sfilmował - Oskar murowany. Doskonale sfabularyzowane, pełne akcji... jestem pod wrażeniem pracy mojego mózgu. Czemu ta moja inwencja nie przenosi się na tzw. real ? Też tak macie? 
Podsumowując - książka świetnie napisana, zdecydowanie warta uwagi. Ciekawie, interesująco, bardzo "FOCUS" -style. Polecam gorąco!

Kategoria: literatura popularnonaukowa
Wydawnictwo MUZA 2011, s. 576
Moja ocena: 5/6

Książka przeczytana dzięki uprzejmości Wydawnictwa Muza.

piątek, 20 maja 2011

Buddenbrookowie. Dzieje upadku rodziny - Thomas Mann





Po "Buddenbrooków" sięgnęłam w ramach przygotowania się do czytania "Cevdet Beja..." O. Pamuka. Nie raz i nie dwa odczuwałam pewien dyskomfort czytając książkę, która odnosi się klasyki, a ja tej klasyki po prostu nie znałam. Powoli, krok po kroku, zaległości nadrabiam, a teraz przyszedł czas na literkę B jak Buddenbrookowie.
Thomas Mann otrzymał za nią Nagrodę Nobla (plotka głosi, że "oficjalnie" za nią). Była to jego pierwsza książka, której inspiracją były losy jego rodziny. Dokładnie biografii autora nie prześledziłam - wiem jednak, że on, jak i jego brat, byli pisarzami i nie podtrzymywali kupieckiej tradycji rodzinnej. Po pobieżnym chociażby zapoznaniu się z notką na Wikipedii, można odnaleźć wiele odniesień autobiograficznych w "Buddenbrookach".
Już sam tytuł wskazuje w jakim to kierunku będą się układać losy Buddenbrooków. Poznajemy rodzinę w momencie zakupu pięknego, wytwornego domu, który ma być symbolem ich możności. Tytułowi bohaterowie to kupcy z miasta Lubeki. Śledzimy ich losy przez cztery pokolenia, obserwując powolny upadek idei, które wyznawał założyciel rodzinnej firmy Jan Buddenbrook. 
Przyznam się, że z początku czytało się paskudnie ciężko - szczegółowe opisywanie postaci, pomieszczeń, uczuć, odczuć sprawiało, że zgubiłam się w tym gąszczu. Jednak zgrabnie wplecione ironiczne uwagi narratora i bardzo wyraziście zarysowane charaktery głównych postaci, sprawiły, że czytanie stało się prawdziwą przyjemnością. 
Mogłabym się spróbować mądrzyć się na temat leitmotivów dotyczących oper Wagnera, odniesień stanu zdrowia do stanu ducha czy też roli kolorów w powieści. Jednak nie byłoby to moje zdanie, a mądrości wyczytane w Wikipedii. Dla mnie była to dobra powieść. Powieść z tego rodzaju, jakie pisano chyba tylko w XIX wieku , gdzie czytelnik jest dopieszczony literacko. Kiedy zamykasz taką książkę po przeczytaniu, wiesz, że to, co czytałeś było dobre. 
Historia jest interesująca - Mann pokazuje jak zbytnie roztkliwianie się nad sobą i swoją pozycją niszczy czystego ducha interesu. W brutalny sposób pokazuje jak kompleksy dotyczące miejsca na drabinie społecznej wpływają na członków rodziny - mimo bogactwa i dobrej pozycji w mieście, odczuwają dyskomfort z braku "von" przed nazwiskiem i starają się tę pustkę wypełniać wytwornym noszeniem się czy to domostwem. 
Przez całą powieść wracają pewne osoby z charakterystycznymi stwierdzeniami czy zachowaniami. Bardzo, ale to bardzo urzekła mnie ironia, którą autor - im dalej w powieść - stosuje obficie. Czuć, że nie darzy on swoich bohaterów subiektywną sympatią, ale stara się ich oceniać w kontekście ich zachowań i podjętych decyzji.
Interesujący jest dla mnie motyw księgi rodzinnej, w której to zapisywane są ważne wydarzenia. Robił to przeważnie senior rodu. Zastanawia mnie czy nie było to inspiracją dla "Księgi ojców" ... 
Polecam gorąco, pomimo szczegółowości opisów i niekiedy nieznośnej rozwlekłości. Piękny język, dbałość o fabułę - dobry czytelnik tym nie wzgardzi. Klasykę znać trzeba - to pewne. I zdecydowanie warto zarezerwować sobie czas na "Buddenbrooków".

Kategoria: klasyka obca
Wydawnictwo TMM Polska 2007, s. 736
Biblionetka: 4,79/6
Moja ocena: 5/6

poniedziałek, 16 maja 2011

Kobieta z wydm - Abe Kōbō





Zacznę od tego, że ubolewam bardzo mocno, że z kanonu lektur w liceum został usunięty "Proces" F. Kafki. Nie dlatego, że "Kobieta z wydm" na pierwszy rzut oka przypomina nam prozę Kafki. Ale dlatego, że zmusza do myślenia. Tak, jak książka do której poniżej postaram się zachęcić...

To, co rzuca się od razu w oczy - to wszechogarniający absurd i groteska. Główny bohater - nauczyciel, bierze kilkudniowy urlop i nie mówiąc nikomu z bliskich, gdzie się udaje - rusza poszukiwać przedstawicieli pewnego gatunku owadów, który został (tak mu się wydaje) przez niego odkryty. Trafia do wioski - wydaje się zapomnianej prze wszystkich - w poszukiwaniu noclegu. Mieszkańcy ów oferują - spuszczając go na sznurowej drabinie do "dołu". Kiedy budzi się porankiem drabiny już nie ma, a on sam staje przed faktem dokonany. Został on sprowadzony tutaj podstępem i  zmuszony do wybierania piasku i ładowania go w pojemniki. W zamian otrzymuje wodę i skromny posiłek. I tak cały czas ... nie można zaprzestać tej czynności, gdyż spowoduje to zasypanie chaty w której mieszka, a to z kolei pociągnie za sobą katastrofalne skutki dla całej wioski, która zostanie wchłonięta przez piasek.

Piasek jest tutaj wszechobecny. Główny bohater jest nim zafascynowany - jego niszczycielską siłą, jego wszechobecnością w miejscu w którym przystało mu żyć. Piasek reguluje cykl życia, piasek napędza życie i "ekonomię". Wszędobylskie ziarenka mają tutaj dość wyrazistą wymowę symboliczną - można je bowiem odczytywać jako alegorię (trudne słowo ;)) między innymi rutyny życia codziennego. Powtarzalność, często bezsensownych, czynności - któż z nas tego nie zna? Piasek jednak, jak wspomniałam, naszego bohatera fascynuje i dzięki temu wymusza w nim ciągłą inwencję. Planuje on ucieczkę z wioski - mimo totalnej absurdalności jego pomysłów (skonstruował lasso zakończone nożyczkami, którym to potem odganiał psy - a to tylko próbka tego, co można znaleźć w "Kobiecie ...") - piasek skłania go do refleksji i innowacji. 

Dużo jest w "Kobiecie ..." sentencji, zdań quasi-filozoficznych. Nie czuję się na tyle kompetentna, żeby zrobić tutaj wykład o inspiracjach, jednak czuć wpływy europejskiej filozofii. Pachnie Kantem i to na kilometr. Autor przedstawia nam swoje przemyślenia w formie wykładów głównego bohatera - spowalniają one i tak już leniwą akcję, zmuszając i czytelnika do przemyśleń. Jest to niewątpliwie jedna z wartości dodanych tej książki. Mimo, że jako laik, nie doceniłam zapewne wszystkich aspektów i znaczeń. Śmiem podejrzewać, że gdybym wiedziała więcej o kulturze Japonii, potrafiłabym docenić (i ogarnąć!) bardziej ten tytuł. 

Co do tytułowej "Kobiety ...". Po pierwsze (primo!) lubię taką przekorę, kiedy tytuł wprowadza mnie w pewne nastawienie (aha! książka będzie o kobiecie), a tu się okazuje, że jednak nie. Bo tytułowa kobieta z jednej strony jest postacią kluczową, a z drugiej jest tłem. Z czasem nieodłącznym. A co do samego bohatera - jego walka z wioskowym komitetem, jego determinacja, aby wyrwać się z zaklętego kręgu - przeraża, czasem wywołuje pusty śmiech. W kategoriach człowieczeństwa (jakkolwiek to brzmi) wywołuje on jednak raczej negatywne odczucia. Kobietę traktował przedmiotowo, dla swoich celów był w stanie spółkować z nią na oczach mieszkańców wioski. Czuł się nieusatysfakcjonowany swoją dotychczasową egzystencją i stąd jego pragnienie odkrycia nowego gatunku owadów - chciał zaistnieć w encyklopediach, chciał zostawić po sobie ślad. Poczuł się pobudzony na nowo, kiedy to pod koniec powieści odkrywa (albo tak mu się przynajmniej wydaje) właściwości piaski i próbuje zbudować konstrukcję, która ma dostarczać wodę, co w efekcie uniezależni go od dostaw z wioski. To ciągłe pragnienie ucieczki, wyzwolenia się odróżnia go od pozostałych mieszkańców wioski - podczas próby ucieczki odkrywa on z przerażeniem, że niektóre "doły" są wyposażone w drabinki sznurowe. Zdziwiony zapytał kobietę dlaczego mieszkańcy nie uciekają - ona beznamiętnym tonem oświadcza, że przecież mieszkają tu od kilku pokoleń.

Książka zachwyca i przeraża. Jest uniwersalna i pewnie ponadczasowa. Warto ją przeczytać, chociażby dlatego, żeby chwilę nie zastanowić się nad tym czy nie jesteśmy powoli zasypywani przez kolejne, coraz bardziej wszechobecne ziarenka piasku. A czym dla każdego z nas jest ten piasek, to już zupełnie inna kwestia.

Kategoria: literatura piękna XX w.
Wydawnictwo Znak 2007, s. 216
Biblionetka: 4,72/6
Moja ocena: 4+/6

Tutaj bardzo ciekawa dyskusja na temat tej książki. Zainteresowanych odsyłam.

niedziela, 8 maja 2011

Podróż zimowa - Amélie Nothomb




Pierwsze spotkanie z Amelie Nothomb. Wypadło nadspodziewanie i zaskakująco dobrze. Troszkę odstraszyła mnie objętość książki – ma jedynie 92 strony. Lubię rozpasane księgi – mam wtedy wrażenie (czasem i mylne), że za ilością idzie jakość. A jak w przypadku pani Nothomb? O sile książki nie musi świadczyć ilość stron..
Sporą część fabuły zdradza już opis na okładce. Poznajemy Zoila – pracownika elektrowni o nietypowym imieniu. Jego antyczny imiennik ośmielił się skrytykować dzieło Homera.  Jak twierdzi sam bohater- imię to nie zostało nadane nikomu innemu w historii.  Zresztą imionom autorka przypisuje dużą wagę – główny bohater tłumaczy ich pochodzenie, odniesienia w kulturze.  Autorka bawi się też nimi – niepełnosprawna kobieta o imieniu Alienor przywodzi Zoilowi potwora (od ang. alien i franc. szalony).
Co mnie ujęło – nie popada ona w słowotok. Jej spójność i skąpstwo słowne nie drażni – to, że nie mamy pojęcia jak wygląda główny bohater i jego ukochana, jak wygląda jej mieszkanie, w którym rozgrywa się niemal cała akcja…nie przeszkadza. To dość unikatowe – rozwlekłe opisy przyrody, bohaterów, przedmiotów, warunków atmosferycznych – tego nigdy w literatutrze nie brakowało. A u pani Nothomb tego nie ma.
W „Podróży …” pojawia się ciekawy opis odlotu jaki bohater przeżywa ze swoją ukochaną i jej podopieczną – częstuje je grzybkami halucynogennymi. Opis ich wspólnego przeżycia – to coś, co warto przeczytać.
Cała historia sprawia wrażenie niezwykle intymnej, a kobiety – Alienor i Astrolab sprawiają wrażenie jedności. Historia jest również przesycona muzyką. Sam tytuł nawiązuje między innymi do „Podróży zimowej” Schuberta, w trakcie odjazdu spowodowanego grzybkami Zoil serwuję psychodeliczną muzykę Aphex Twin.
Amelie Nothomb niejednokrotnie (jak wyczytałam) odnosi się w swoich książkach do autobiografii. Jak zapewniła jednak, w „Podroży zimowej” wątków autobiograficznych nie ma, jednak wiele części jest opartych na autentycznych wydarzeniach. Sama postać pisarki jest niezwykle interesująca – przyszła na świat w Tokio (jej ojciec był dyplomatą) i wychowywała się głównie w krajach azjatyckich. Do Europy przyjechała dopiero w wieku 17 lat i studiowała romanistykę w Brukseli.  Odcięcie od europejskich korzeni spowodowało, że czuła się dość nieswojo. Debiutowała w wieku 25 lat – wokół jej pierwszej książki rozpętała się burza medialna, gdyż krytycy byli przekonani, iż pod pseudonimem tworzy pisarz dojrzalszy. Szybko rozwiano wątpliwości i debiutancka powieść odniosła niebywały sukces*. W Polsce ukazało się do tej pory 16 jej powieści.
Chętnie sięgnę po pozostałe. Spodobał mi się styl pisania, błyskotliwość i trafne spostrzeżenia dotyczące ludzi, naszej (niekiedy nędznej) egzystencji. To po prostu kawał (no kawałeczek, bo to raptem niecałe 100 stron) dobrej prozy.
 *R. Siwek „Amelia czyli prowokacji”

Kategoria: Literatura piękna współczesna zagraniczna
Biblionetka4,5/6
Moja ocena: 4+/6

Książka przeczytana dzięki uprzejmości Wydawnictwa Muza.

Szamanka z nawiedzonego kanionu - Barbara Wood




Z Barbarą Wood mam pewien problem. Nie tyle z samą Barbarą, co ze stylem, który Pani reprezentuje. Jak to pisałam kilka notek wstecz - troszkę wysypkowo reaguję na literaturę tzw. kobiecą. Wspominałam też, że Barbarę do domu przemyciła moja mama. Krzywiłam się i nosem kręciłam, ale zachęcona pochlebną opinią sięgnęłam po jej książkę. Potem po drugą, która mnie zdenerwowała niebywale. No i przyszedł czas na trzecią odsłonę Barbary Wood. I co? I ja już sama nie wiem co mam myśleć o jej pisaniu ...
Z jednej strony autorka przykłada się diabelnie do pisania. Szydziłam troszkę z jej opisów w "Kobiecie tysiąca tajemnic", gdzie opisywała rozgrywki piłki nożnej u Majów. I kara przyszła szybko - w poznańskim Muzeum Archeologicznym jest sobie nadal wystawa dot. Majów i ... no można obejrzeć piłkę, którą grali w przysłowiową "nogę". Głupia sprawa, bo myślałam, że to był wymysł wyobraźni pani Wood. A jednak nie :) Wracając do tematu - autorka przygotowuje się merytorycznie do pisania - z jej książek można wynieść sporo wiedzy dotyczącej przeróżnych tematów. Polemizowałam co prawda z jej zachodnim sposobem patrzenia na islam w "Ulicy Rajskich Dziewic", ale nie można odmówić jej tego, że bzdur wierutnych nie pisze. Pisze ciekawie, wiedza w takim opakowaniu sama wchodzi do głowy ... tak, teraz padnie "ale".
Zastanawiam się czy to tylko klątwa "Szamanki ..." czy generalnie pisarstwa pani Wood. Mianowicie - pomysł jest dobry. Pierwszy rozdział to wprowadzenie do historii - poznajemy antropolog Ericę Tyler, która jest w drodze do miejsca, w którym nastąpiło trzęsienie ziemi, które z kolei ukazało jaskinię na ścianach której odnaleziono malowidło. Erica specjalizuje się w historii rdzennych mieszkańców kontynentu amerykańskiego, więc otrzymuje przydział do prowadzenia badań w tym miejscu. W kolejnym rozdziale poznajemy historię legendarnej założycielki plemienia Topaa. I tak przeplatają się wydarzenia współczesne - Erica w kolejnych warstwach znajduje przedmioty, któych historię odnajdziemy w kolejnych rozdziałach. Ciekawy zabieg  i -  powiem szczerze - czytanie wciąga diabelnie. Miało być "ale" - "ale" jest takie, że ten fajny pomysł i całkiem niezła fabuła zostają wtłoczone w scenariusz rodem z Hollywoodu. I to scenariusz raczej kiepskawy. Czy u pani Wood wszystko musi się ułożyć w cukierkowe love story, które kończy się happy endem, który o zgrozo! zaczynamy węszyć gdzieś w połowie książki?
I tu pojawia się mój dylemat - czy nie wymawiam czasem pani Wood, że białe jest białe? O to przecież chodzi w literaturze kobiecej? Żeby się dobrze, do cholery, kończyło. A ja tu się czepiam. Jednak (to też mój odwieczny argument;) ) - literatura, a już w szczególności "kobieca", ma służyć też rozrywce. Czy otrzymałam to od "Szamanki ..."? Ano - mimo wszystko tak. Nie zachwyciłam się, ale ... nie mogę powiedzieć, że to gniot i ma ręka tego nie tknie. Fajnie się czytało, zrelaksowałam się ... poznałam przy tym nieco historię Indian, współczesne ich problemy. Nowa tematyka, która troszkę mnie zaintrygowała. Jednak czuję się, jako czytelnik, niedopieszczona - ckliwe zakończenie, naprawdę mogła sobie autorka podarować.

Kategoria: Literatura piękna współczesna zagraniczna
Wydawnictwo Muza 2003, s. 416 (wznowienie wydane przez Książnicę)
Biblionetka4,47/6
Lubimy czytać3,61/5
Moja ocena: 4-/6

czwartek, 5 maja 2011

Absolwent - Charles Webb




W ramach przygotowań do zmierzenia się z listą "1001 książek, które musisz przeczytać przed śmiercią"* przeczytałam dzisiaj w ekspresowym tempie "Absolwenta". 
Od razu i bez bicia przyznam się, że filmu nie oglądałam. Znam oczywiście kultowe sceny, doskonale znam muzykę z filmu, poprawiłam troszkę stan wiedzy na You Tube, ale skażona filmem nie byłam. 
Książka to raczej przypowiastka, nowelka. 20 letni Benjamin kończy studia, otrzymuje intratne propozycje stanowiska wykładowcy na prestiżowych amerykańskich uczelniach. Jest on jednak zblazowany, nie ma pomysłu - ani na siebie, ani na życie. Pewnego dnia postanawia wybrać się na "wycieczkę" - znika na kilka tygodni z domu, poznając "zwykłych" ludzi. Po powrocie stwierdza, że zmarnował czas, gdyż niczego nowego się nie nauczył, a wręcz uważa wyprawę za nudną. I z tej nudy rozpoczyna romans z żoną wspólnika ojca - Panią Robinson. 
Główny bohater drażni. Swoją nonszalancją, cynizmem, naiwnością życiową. Powtarza slogany w które sam nie wierzy - twierdzi, że został wychowany na człowieka, który odróżnia dobro od zła. Nie potrafi jednak sytuacji, w której się znalazł jednoznacznie ocenić. 
Czytając tę krótką historię cały czas miałam wrażenie, jakbym za chwilę miała zostać na czymś przyłapana. Że to o czym czytam jest złe. Autor stosuje głównie dialogi, które są właściwie serią krótkich pytań i odpowiedzi. Pytań o nic i odpowiedzi o niczym. Mam wrażenie, że obecne - moje pokolenie - ma w sobie troszkę z Bena. Kończymy dobre uczelnie, nie za bardzo wiemy co zrobić z naszym życiem i pakujemy się w patowe sytuacje, których potem żałujemy. Liczymy, że to wzbudzi w nas jakiekolwiek uczucia, a okazuje się, że to - jak wszystko - pop-papka.
Chętnie skonfrontuję to, co przeczytałam z kultowym obrazem. Przyznam szczerze, że byłam troszkę zaskoczoną faktem, że jednak był pierwowzór literacki. Spotkałam się z opiniami, że scenarzyści i reżyser wycisnęli dużo więcej z tekstu, niż on sam na to zasługiwał. 


Kategoria: Literatura współczesna zagraniczna
Wydawnictwo Proinfo-Atut 1991, s. 191
Biblionetka3,84/6
Lubimy czytać3,52/5
Moja ocena: 3/6

wtorek, 3 maja 2011

Tajemnice greckiej Madonny - Bożena Gałczyńska-Szurek




Coś mam ostatnio rękę do książek - co się za którąś wezmę to albo jest dobra, albo bardzo się podoba albo jedno i drugie. Co do "Tajemnic ..." od początku miałam dobre przeczucia i ... zdecydowanie się nie zawiodłam.
W myśl cyklu "Czy okładka książkę czyni?" pozwolę sobie i tutaj skomentować ową. Okładka jest nienachalna, ale bardzo przyciągająca uwagę. Niby banalna, ale doskonale oddaje ducha książki. No i jest przede wszystkim bardzo ładna. U nas co prawda maj, ale dzisiejsza aura pozostawia wiele do życzenia, także przeniesienie się myślami do ciepłej Grecji dobrze nam robi.
Jako zapalona turkofilka, powinnam być zapaloną przeciwniczką Greków i wszystkiego, co greckie. Dlaczego - zainteresowanych odsyłam do historii. Nie czuję się jednak uprzedzona, bo dla mnie wszystko co w basenie Morza Śródziemnego złym być nie może. Czytając "Tajemnice ..." poczułam, jak mało wiem o samych Grekach i greckiej historii. Wśród moich znajomych są dwie dziewczyny, które ukończyły filologię nowogrecką, jedna z nich przeniosła się na stałe do Aten, także zupełną ignorantką nie jestem, ale jednak - wiele ciekawych faktów doczytałam. No ale - do rzeczy!
O czym książka? O tajemniczej historii. Na spokojnej (fikcyjnej) wyspie dokonują się straszne dla mieszkańców czyny, a "areną" na której się rozgrywają - jest miejscowa cerkwia z cudowną ikoną Madonny Płaczącej. Wątków kryminalnych zdradzać nie będę, gdyż trudno byłoby mi pewnie oddać ducha książki bez zdradzenia kluczowych wątków. Jest to kryminał, w bardzo dobrym stylu. Napisany sprawnie, bez naiwności i wątków na siłę. Powieść została dobrze przemyślana i zupełnie wierzę w deklarację autorki, że wzorowała się na klasykach - to po prostu czuć. 
Sporym atutem jest piękny język. Zdania nie kłują w oczy, ciekawie oddają akcję. Czasami raziły błędy redaktorskie - dziwne przeniesienia wyrazów, niepotrzebne akapity. Troszkę wybijało to z rytmu, ale nie wpływało destrukcyjnie na całość. Dużo wtrąceń w oryginalnej grece nadawało pewnego smaczku historii, jednak mnie jako osobę nie znającą ni słowa po grecku, raczej wytrącały z rytmu (inna sprawa, że gdyby akcja działa się w Turcji i byłyby to wtrącenia po turecku, pewnie byłabym prze-zachwycona ;), także nie należy odbierac tego jako zarzutu). 
Postaci opisane są sprawne, stają nam przed oczami. Czasami brakowało mi głębszych odniesień narratorki pierwszoosobowej do siebie. Mimo, że Klara jest głównym aktorem w tej rozgrywce - wiemy o niej bardzo mało. Sporą rolę odgrywają w książce psy głównej bohaterki - Tyberiusz i Klaudiusz. Autorka oddała naturę psiaków w wyjątkowo interesujący sposób.
Jeśli ktoś czuje się helladofilem, to polecam mu skonfrontowanie swojej wiedzy o Grecji z tą właśnie książką. Sporo się dowiedziałam o samych zwyczajach Greków, ich życiu codziennym, ich mentalności, sposobie bycia, historii. Wszystkie te fakty są na tyle swobodnie wplecione w fabułę, że nie rażą ani trochę, a wręcz mogłoby być ich więcej. Autorka jest hellenistką i czytelnik nie ma żadnych wątpliwości, że jej zawód to ogromna pasja. Jako turkofilka odnalazłam w Grekach opisywanych przez autorkę wiele cech wspólnych (pewnie nabytych przez lata najazdów) od Turków - ot, choćby to przesiadywanie mężczyzn w kawiarniach (w Turcji w herbaciarniach) i pogrywanie w odmianę w trik-traka (w Turcji jest to ekstremalnie popularne, gra nazywa się tavla), zabawianie się mini-różańcem (w Turcji jest to "gadżet religijny" - nazywa się tespih, mylnie nazywa się go muzułmańskim różańcem - zawiera on 10 koralików, służy do modlitwy w której wymienia się kolejno przydomki Boga, przydomków jest 99 a ostatni - setny to Allah; w Grecji - jak twierdzi pani Szurek, a nie mam podstaw żeby jej nie wierzyć - był używany jako przedmiot denerwujący tureckich najeźdźców, którzy prawdopodobnie odbierali to jako profanację; a dziś Grecy używają tego po prostu jako "uspokajacza", co czynią też mniej pobożni Turcy).
Książka wydana jest bardzo estetycznie - papier jest grubszy, przez co czytanie jest baaardzo przyjemne. Troszkę rażą literówki, błędy korektorskie, ale nie jest ich aż tak przerażająco dużo. 
Czy polecam? Polecam i to bardzo. Ciekawa historia, którą zapamiętam na długo. Sprawnie opisana, skłania do myślenia. Więcej takich książek.


Kategoria: literatura polska kryminał
Wydawnictwo Novae Res 2010, s. 404
Biblionetka: 4,5/6
Lubimy czytać4,38/5
Moja ocena: 5/6

Książka przeczytana dzięki uprzejmości Wydawnictwa Novae Res.
.
.
Template developed by Confluent Forms LLC