czwartek, 29 marca 2012

Daj mi! - Irina Dienieżkina




Wiosenne zmęczenio-przemęczenie nie oszczędziło i mojej osoby - 174 stronicową Irinę Dienieżkinę czytałam cztery dni (będąc obiektywną -  wieczory). Nie mam siły na czytanie - wiem, że nie tylko mnie to dopadło, większość blogerów i blogerek narzeka na sił brak, spadki statystyk i inne straszności. Chciałabym czytać jak najwięcej - jednak organizm oraz dodatkowe zobowiązania robią swoje. Koniec jednak narzekania - bierzemy się do pracy.

Książka Iriny Dienieżkiny już z okładki straszy - "Rosyjska Masłowska pisze o "pokoleniu pepsi, MTV i telefonów komórkowych". W porównaniu z dość sugestywną okładką i dość nachalnym nawiązaniu do mojego ukochanego Pielewina - przyznam szczerze odstraszało. Książka widniała jednak od bardzo dawna na liście "do przeczytania", natrafiłam na nią w bibliotece - no to wzięłam, co robić. List nie tworzy się bez przyczyny, prawda? 

Aby nie trzymać Was dłużej w napięciu powiem od razu - książka spodobała mi się. Nawet bardziej niż początkowo przypuszczałam. Wyjaśnijmy sobie od razu pewne mocne nadużycie - z Masłowską to Dienieżkina za dużo wspólnego nie ma. Podobieństwa kończą się na podobnym wieku debiutu literackiego oraz tła społecznego opisywanego w ich powieściach. Masłowska posługuje się językiem absurdu, groteski oraz swoistym bluzgiem inspirowanym subkulturą dresiarzy, marketingowców i innych. Tego, że "Wojna polsko-ruska" nie podbiła mojego serca, nie ukrywałam. Stąd i mój początkowy dystans do Dienieżkinej - jak się okazało niesłuszny. Irina pisze zupełnie inaczej - pisze po prostu. O tym, co boli każdego (!) nastolatka, który czuje się zawieszony pomiędzy byciem dzieciakiem a dorosłością. I miota się w tej międzyprzestrzeni. Irina Dienieżkina w prosty, lecz mocno sugestywny sposób opisuje ból przedzierania się przez samego siebie, rozczarowania swoim nie do końca dorosłym "ja", rozczarowania drugim człowiekiem - rodzicem, nauczycielem, wykładowcą, przyjacielem. 

Dużo w "Daj mi!" agresji, narkotycznych zwidów i alkoholicznych majaków, potu, krwi, łez i spermy *. Pomiędzy tymi, dość trudnymi obrazami, przebija się jedno - pragnienie kochania i bycia kochanym. W tym względzie każdy z nas jest upośledzony - nikt nie jest wolny od tej potrzeby, a żaden z nas nie potrafi okazać tego, co czuje w najodpowiedniejszy i najpełniejszy sposób. Wraz z wiekiem zmieniamy się, przystosowujemy się - nigdy nie kochamy, tak jak za pierwszym razem. I "Daj mi!" pachnie mocno czasem liceum, pierwszymi latami studiów, kiedy nie było ważne JAK i GDZIE spędzamy czas, ale z KIM go spędzamy. I przeważnie działo się to mimo wszystko i wszystkim. Przyznam szczerze - mocno brakuje mi tego w "dorosłym życiu". Czytając kolejne opowiadania odnajdywałam w bohaterach Iriny wiele osób, które znałam kiedyś, również samą siebie. Kto z nas przez to nie przechodził - nikt nie potrafił zrozumieć naszego skomplikowanego, nastoletniego świata, trudno było nam przystosować się do wszystkiego co "dorosłe", "poważne". Objawiało się to buntem, siłowaniem się z normalnością i zwykłością. Tylu walczyło i walczy o bycie "odmiennym". 

Każde z jedenastu opowiadań Dienieżkiny jest nieco inne, i co nie będzie wielkim odkryciem - są one nierówne. Niektóre z nich wręcz trącają turpizmem i narkotycznymi wizjami, jak chociażby "Wasia". Mnie najbardziej przypadło do gustu opowiadanie "Postscriptum" - do przeczytania tutaj. Jest ono w swojej kondensacji tak totalne i mocne, że czułam się, jakbym wypiła wódkę po rosyjsku. W szklance i jednym chaustem. Trzeba uczciwie przyznać, że nie jest to literatura wybitna, ale na pewno bardziej strawna niż pisarstwo Doroty Masłowskiej. I Irina potrafi przywalić między oczy. Mocno i z zaskoczenia.

Zdaję sobie sprawę, że nie dla każdego będzie to spotkanie udane. Polecam jednak gorąco - pewnie gdybym przeczytała tę książką 10 lat temu uczucia wobec niej byłyby dużo silniejsze. Zostałam jednak odesłana mentalnie podczas czterech wiosennych wieczorów w świat bycia pokręconym nastolatkiem, poszukiwania akceptacji dla bycia, takim jakim pragnie się być. Czy rosyjska samodestrukcja nastolatków różni się czymkolwiek od polskiej czy jakiejkolwiek innej? Nie wydaje mi się - bez względu na pochodzenie przeżywamy ten czas podobnie. Warto sobie o tym przypomnieć, aby nie zatracić się w swojej dorosłej idealności.


Kategoria: literatura współczesna, opowiadania
Wydawnictwo Świat Książki 2004, s. 176.
Biblionetka: 3,74/6 
Lubimy czytać: 4,69/10
Moja ocena: 4,5/6

wtorek, 27 marca 2012

Tajemnice kawy - Sara Magdalena Woźny




Kawa, kawa, kawa ... kto z nas nie zaczyna dnia od filiżanki (bądź kubka!) tego aromatycznego napoju. Uważana za jedną używek, niejednego uratowała w czasie sesji, przy natłoku pracy. A niektórzy nie wyobrażają sobie bez niej śniadania. Stała się na tyle ważnym elementem naszej kultury (globalnie), że dla niektórych jest pasją, zawodem, a nawet sposobem na życie. Do takich osób należy zdecydowanie autorka książki "Tajemnice kawy" Sara M. Woźny, która od niemal dziesięciolecia jest, jaka sama o sobie pisze, zaabsorbowana światem kawy. Owocem tego zafascynowania jest właśnie owa książka.

Autorka stara się wprowadzić czytelnika w świat kawy bardzo kompleksowo. I to chyba najlepszy przymiotnik, który opisuję tę książkę. Zostaniemy przeprowadzeni przez proces uprawy kawy - od rodzajów plantacji, poprzez metodę obróbki zbiorów, palenie, pakowanie oraz przechowywanie ziaren. Następnie zostaniemy wprowadzeni w arkana przyrządzania tego napoju - jak mielić, przyrządzać i jak prawidłowo degustować kawę. Nie zabraknie przepisów kawowych - od tych "klasycznych" jak espresso, cappuccino czy macchiato na kurczaku w sosie kawowym skończywszy. Autorka deklaruje, iż interesują ją zależności pomiędzy sposobem odżywiania a zdrowiem, naturalne jest więc, iż nie zabrakło tutaj rozdziału pod tytułem "Kawa a zdrowie". 

Należy podkreślić, iż przygotowanie takiej książki musiało być nie lada wyzwaniem. Podkreślę raz jeszcze - każdy temat został potraktowany kompleksowo i mocno profesjonalnie. I ta profesjonalność, przyznam szczerze, mocno mnie peszyła. Kawoszem jestem raczej umiarkowanym - z niegdysiejszych sześciu kubków kawy ograniczam się teraz do dwóch dziennie. I to jeszcze w mocno nieszlachetnej formie, bo słodzonej i to jeszcze zabielanej mlekiem. Autorka, która zajmuje się światem kawy na pewno nieamatorsko sugeruje rozwiązania mocno profesjonalne, a co za tym niestety idzie dla zwykłego kawosza niemal nieosiągalne. To prawda, że coraz częściej możemy spotkać w kafeteriach baristów, którzy przygotują doskonały napój, ale większość z nas pewnie nie przywiązuje aż tak dużej wagi do jakości napoju, który pijemy.

Mocną stroną książki są zdecydowanie (dla mnie) walory estetyczne i historyczne. Zacznijmy od tych drugich - ujął mnie podrozdział, który traktował o historii kawiarni typu wiedeńskiego i ich karierze w mieście Breslau. Zapragnęłam, aby ktoś odtworzył takie miejsca. Teraz. mamy do czynienia z zupełnie innym klimatem pijania kawy i traktowania czasu z nią spędzanego.  Estetyka książki - na bardzo wysokim poziomie - kredowy papier, zdjęcia, grafiki, wykresy, kalendaria - ogrom pracy, który robi wrażenie.

W tej szczegółowej pracy zabrakło mi jednak dokładniejszego potraktowania tematu kawy po turecku. A temat to niezwykle ciekawy i wart uwagi. Autorka wspomniała, co prawda, że "kawa powinna być czarna jak piekło, mocna jak śmierć i słodka jak miłość" *, ale szkoda, że samej specyfiki tureckiej kahve nie potraktowała bardziej kompleksowo. Warto nadmienić, że dla Turków dużo ważniejszym napojem jest herbata, jednak od XV wieku przez wiele stuleci to właśnie kawa była na pierwszym miejscu. Sprowadzano ją do Anatolii z krajów arabskich - herbata święci triumfy dopiero od połowy XIX wieku. Pomimo sprzeciwu islamskich duchownych, którzy znaleźli w Koranie ustęp świadczący na niekorzyść kawy, w imperium osmańskim kawa była najpopularniejszym napojem, traktowanym jako namiastka zakazanego przez religię alkoholu. To właśnie Turcy sprowadzili kawę do Europy i nauczyli mieszkańców kontynentu sztuki picia tego napoju. Turecka kawa może być bardzo słodka (çok şekerli), półsłodka (orta şekerli) lub bez cukru (sade). Bardzo drobno zmielone ziarna wsypuje się do specjalnego naczynia z wydłużoną rączką (cezve) napełnionego wcześniej wrzątkiem, dodaje się cukier i stawia na ogniu. Po doprowadzeniu do ponownego wrzenia wlewa się bez odcedzania do małych czarek. Prawdziwa kawa po turecku powinna zagotować się trzy razy. Warto pamiętać, aby pić ją w odpowiednim nastroju (keyif) - wtedy szybko przywraca ona siły. Keyif to umiejętność odprężenia się, cieszenia drobiazgami - coś bardzo ważnego i zauważalnego w Turcji. Ciekawostką jest, że w tureckich knajpkach, restauracjach i lokantach (rodzinne knajpko-restauracje z marnym wyglądem i przepysznym jedzeniem) podaje się kawę rozpuszczalną, oznaczoną w menu jako neska, z dodatkiem mleka i cukru - dosłownie zalewa się zwykłą kawę rozpuszczalną (i co ciekawe nie będzie to kawa marki Nescafe, bo ta jest w Turcji bardzo droga) ze słoika wodą, dodaje mleko i cukier w kostkach. W naszych polskich knajpkach - chyba dzisiaj nie do pomyślenia. A Turcy traktują temat mocno luźno i konwenansami raczej się nie przejmują. Inną ciekawostką jest wpływ kawy na słownictwo w Turcji. Słowo określające śniadanie (kahvaltı) oznacza dokładnie "przed kawą", kolor brązowy po turecku to kahverengi co znaczy ni mniej ni więcej "kolor kawy". Określenie "filiżanka" może mieć też turecki rodowód, gdyż w Anatolii nazywa się to naczynie fincan (czyt. findżan). Również w zwyczajach kawa zajmuje ważne miejsce  - podczas zalotów rodzina przyszłego pana młodego odwiedza rodzinę panny młodej, aby poprosić o zgodę i błogosławieństwo małżeństwa. Podczas spotkania, przyszła małżonka musi przygotować i zaserwować turecką kawę gościom. Do kawy swojego oblubieńca zamiast cukru sypie ona sól, aby ocenić jego charakter - jeśli wypije on osoloną kawę bez skrzywienia - oznacza to, że jest on godnym (a przede wszystkim cierpliwym!) kandydatem na męża. Inne źródła (moje własne prywatne) twierdzą, że podanie wszystkim gościom posolonej kawy traktowane jest podobnie jak nasza polska czarna polewka **. 

Ponadto w Turcji narodził się zwyczaj wróżenia z fusów (kahve falı) - po wypiciu kawy (którą należy pić tylko z jednej strony filiżanki) należy filiżankę odwrócić do góry dnem i postawić na spodku, kilkukrotnie obrócić przeciwnie do kierunku wskazówek zegara i pozwolić jej ostygnąć. Podobno położenie monety na filiżance ma zapewnić pozytywne odczytanie losu. Filiżanka jest podzielona na dwie poziome części - kształty w dolnej połowie odpowiadają za przeszłość, w górnej - przyszłość. Prawa strona filiżanki to przeważnie wszystko, co dobre i pozytywne - lewa zwiastuje nieszczęścia, wrogów i choroby. Wróżenie z fusów jest popularne w Turcji, wiele kawiarni zatrudnia profesjonalnych "czytaczy kawy", a i sporym powodzeniem cieszy się amatorskie odczytywanie przyszłości w gronie przyjaciół. ***

Podsumowując - książkę polecam szczególnie kawoszom i osobom pracującym w branży. Za prywatę mocno przepraszam - nie mogłam nie podzielić tureckim aspektem kawowania, to jest silniejsze ode mnie - postaram się prywatę opanować. 

* S. M. Woźny "Tajemnice kawy", Poznań 2011, s. 161.
**, *** akapity oparte na doświadczeniach i wiedzy własnej :)

Kategoria: literatura popularnonaukowa
Wydawnictwo Zysk i S-ka 2011, s. 264.
Biblionetka: 4,5/6
Lubimy czytać: 6,69/10
Moja ocena: 4/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Zysk i S-ka.

piątek, 23 marca 2012

Modlitwa za Owena - John Irving




Kursor miga już od dobrych kilkudziesięciu minut. To, że książek Johna Irvinga nie da się streścić, nie jest niczym zaskakującym. To, że trudno mi po tym, co przeczytałam, w parunastu zdaniach oddać ogrom emocji, który mnie opanował, też żadną nowością nie jest. Podobało mi się. Paskudnie! Ale dotarło to do mnie dopiero po ostatnim zdaniu. Bo w trakcie czytania nieco się na historię o Owenie Meanym wkurzałam. 

"Modlitwa za Owena" to historia Owena Meany opowiedziana ustami jego najlepszego przyjaciela Johna Wheelwrighta, która snuta jest dwoma torami - jeden z nich to teraźniejszość, rok 1987. John pracuje jako nauczyciel angielskiego w prywatnej szkole dla dziewcząt w Toronto. Druga część historii opowiadana jest retrospektywnie - od lat 50., kiedy to John i Owen mają po 11 lat, i trwa aż do 8 lipca 1968 roku. Data to znamienna dla powieści - żeby jednak nie psuć zabawy i przyjemności z czytania, nie zdradzę rzecz jasna z czym się wiąże. John i Owen mieszkają w Gravesend, New Hampshire. Już pierwsze zdanie wrzuca nas w klimat emocji, który będzie towarzyszyć przez całą lekturą: "Do końca życia będę pamiętał chłopca o ochrypłym głosie - nie dlatego, że miał taki właśnie głos, ani dlatego, że był najmniejszy w klasie, ani nawet dlatego, że przyczynił się do śmierci mojej matki, ale z tego powodu, iż dzięki niemu wierzę w Boga" *. Ich dzieciństwo i nastoletniość teoretycznie nie wyróżniają się niczym specjalnym. No właśnie - teoretycznie, bo już samo nazwisko autora na okładce gwarantuje surrealizm, patologie i całą feerię dziwności wszelakich.

Sam Irving twierdzi, że "Modlitwa za Owena" to hołd oddany "Blaszanemu bębenkowi" G. Grassa. Głównych bohaterów obu powieści wiele łączy - Owen i Oskar Matzerath są niskiego wzrostu i mają "uszkodzone" głosy. Każdy z nich mógłby pochwalić się nadnaturalnymi umiejętnościami - Oskar postanowił nie rosnąć od trzeciego roku życia, Owen natomiast przewidywał przyszłość, w tym swoją śmierć. Podobieństw jest więcej - wojna jako tło wydarzeń czy niezwykła inteligencja bohaterów. "Blaszany bębenek" czytałam lata temu, świeżo po maturze i pamiętam, jak wielkie wrażenie zrobił na mnie. Z "Modlitwą ..." będzie podobnie - czytając nieraz musiałam przerwać, bo natłok polityczno-religijnych wynurzeń autora mnie po prostu irytował. Jednak, wiem to doskonale, wiele fragmentów, postaci (w tym Owena) będę długo pamiętać. 

Każda książka Irvinga jest inna, zawiera jednak stałe elementy - tu znowu mamy Nową Anglię i Kanadę. Znowu mamy relację ojcowsko-synowską oraz mimowolne morderstwo. Seks u Irvinga ma w sobie coś przykrego i smutnego. W przypadku "Modlitwy ..." nie mamy zbyt wiele do czynienia z tym tematem - poza narzekaniem narratora, Johna, na bycie prawiczkiem w wieku niemal pięćdziesięciu lat. Tak naprawdę jednak jest to, według mnie, książka o wierze - zarówno w mistycznym i religijnym znaczeniu, jak również tej w przeznaczenie. Owen uważał, że to Bóg kierował jego życiem. Czynności, które wykonywał, słowa, które wypowiadał - wszystko miał swój sens. Gdyby się uprzeć, można by odnaleźć w fabule wiele odniesień do poczuwania się mesjaszem. To wszystko jednak nabiera ogromnego sensu i składa się w jedną całość po przeczytaniu powieści. 

Co mi przeszkadzało? Mocne upolitycznienie - zarówno w kwestii wątku wojny w Wietnamie, jak polityki Reagana. Nie potrafiłam również odnaleźć się w niuansach odłamów kościoła protestanckiego na kontynencie amerykańskim. Morały prawione o religii, wierze, wkładane w usta głównego bohatera raczej średnio do mnie przemawiały. Irving zadaje jednak czytelnikowi bardzo ważne pytania - czy jest i jaka jest różnica pomiędzy religią a wiarą? Czy naszym życiem zawsze rządzi przypadek, czy może istnieje coś takiego jak przeznaczenie? Tym, co mocno chwyta moje ironiczne serce, jest oczywiście poczucie humoru Johna Irvinga, które moje skromnym zdaniem, jest niebywale wręcz znakomite.

Polecam książkę gorąco. Zarówno tym, którzy nie mieli do czynienia wcześniej z tym pisarzem, a szczególnie tym, którzy do tej pory czytywali tylko powieści o Ameryce pokazywanej z nieco hollywodzkim zacięciem. U Irvinga jest inaczej, jest może nieco prowincjonalniej, ale ... groteskowość takiej Ameryki mocno do mnie przemawia. 

* J. Irving, "Modlitwa za Owena", Warszawa 2003, s. 9.

Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo Prószyński i S-ka 2003, s. 632.
Biblionetka: 4,91/6
Lubimy czytać: 7,41/10
Moja ocena: 5/6

poniedziałek, 19 marca 2012

Lektor - Bernhard Schlink




Stosiki, których dokumentacja fotograficzna, jeszcze jakiś czas temu pojawiała się na moim blogu, przypominają mi, jak niezmiernie rzadko sięgam po książki z własnej półki. Pomijając fakt, że jest to temat do głębokiego przemyślenia (oraz gruntownego rachunku sumienia), jedynie niezmiernie ważna okazja zmusza mnie do przeczytania książki z prywatnej biblioteczki. Najczęściej okazja taka przydarza się raz w miesiącu na okoliczność Klubu z Kawą nad Książką. W marcu na warsztat wzięliśmy "Lektora" B. Schlinka i jeszcze przed dyskusją umieszczam na blogu moje przemyślenia dotyczące książki. A spotkanie już jutro, 20 marca o 19:30 w Cafe Szpilka. 

"Lektor" to kolejna książka, przy której sama sobie krzywdę poczyniłam, uprzednio obejrzawszy film. Na całe moje szczęście - "Lektora" oglądałam na tyle dawno temu, że wydawało mi się, że w pamięci pozostały jedynie strzępy wrażeń. Okazało się jednak, iż emocje związane z historią na tyle mocno zagnieździły się w mojej głowie, że po dosłownie kilkunastu stronach powróciły. Z pełną mocą. W przypadku tej opowieści, inaczej się chyba nie da.

Opis okładkowy mocno spłaszcza tę historię. Pewnego dnia 15-letni Michael na środku ulicy wymiotuje - pomaga mu kobieta - Hanna. Zabiera go do mieszkania, doprowadza do przysłowiowego porządku, odprowadza do domu. Okazuje się, że chłopak zachorował na żółtaczkę. Kiedy tylko polepszyło mu się, matka nakazuje mu, aby za swoje kieszonkowe kupił kwiaty i podziękował kobiecie, która mu pomogła. Michael udaje się do mieszkania Hanny ... i tak rozpoczyna się ich dość nietypowy romans. On ma kilkanaście, ona ponad trzydzieści lat.  On pochodzi z inteligenckiej, mieszczańskiej rodziny - ona jest konduktorką w tramwaju. Podczas swoich miłosnych seansów uprawiają nie tylko miłość, ale również czytanie na głos. Spędzają wspólnie niemal każde popołudnie, wyjeżdżają poza miasto. Historia niemal sielankowa. Pewnego dnia jednak Hanna znika z miasta. Michael spotyka ją kilka lat później. Jest wtedy studentem wydziału prawa i bierze udział w seminarium zajmującym się procesem zbrodniarzy nazistowskich - podczas jednego z posiedzeń wśród oskarżonych rozpoznaje Hannę. Podczas II wojny światowej była strażniczką SS w więzieniu w Auschwitz. 

"Lektor" jest napisany bardzo oszczędnym, jednak klarownym językiem. Narratorem jest sam Michael - szczerze, bezceremonialnie i bez ozdobników opowiada swoją historię. Niemal każdy rozdział rozpoczyna się od kluczowego, niejednokrotnie mocnego zdania. Rozdziały są krótkie, historia, której wysłuchujemy mocno poszatkowana. Z opisu Michaela dowiadujemy się, jak mocno powtarzalne były jego spotkania z Hanną. Miały miejsce niemal w tym samym czasie - powodem była zmianowość pracy Hanny, ich przebieg również był taki sam. Michael machinalnie odtwarza czynność po czynności, które wykonywali. Stroną dominującą była Hanna - Michael, jako młodziak, uczył się od niej wszystkiego. W tym miejscu, którego fabuła stanowi pierwszą część opowieści, zadajemy sobie pytanie co każde z nich miało z tych spotkań? Dlaczego Hanna wybrała młodego, niemal dzieciaka? Do takich niewygodnych pytań Bernhard Schlink zmusi nas jeszcze nie raz.

Drugą część "Lektora" rozgrywa się już podczas procesu. Michael jest już studentem, ma przedsmak tego, co będzie czekać jego życie prywatne i w przyszłości - ból, jaki sprawiła mu Hanna odchodząc, wytworzył w nim postawę cyniczną i arogancką. Podczas procesu Michael odkrywa, że Hanna jest analfabetką. Warto wspomnieć, że nawet przed wojną, Niemcy były państwem o najmniejszym odsetku ludzi niepotrafiących czytać ani pisać. Podczas kolejnych przesłuchań wychodzą na jaw kolejne mocno niewygodne kwestie dotyczące Hanny - była strażniczką w obozie w Auschwitz, bezpośrednio przyczyniła się od śmierci wielu kobiet, które spłonęły żywcem podczas bombardowania w okolicach Krakowa. Kobieta, która ocalała z pożogi, wyjawia, że Hanna miała swoje ulubienice - dziewczyny sprawiające wrażenie najsłabszych, które wyłuskiwała z tłumu i zabierała wieczorami do swojego pokoju. Tam kazała im czytać na głos. Po pewnym czasie odsyłała je na pewną śmierć. Michael postawił siebie w jednym szeregu z tymi dziewczętami - również był lektorem Hanny, porzuconym po pewnym czasie. Schlinkowi zarzucano, że w tym przypadku zmusza jakby czytelnika do identyfikacji ze zbrodniarzami, nadaje im samym "ludzką twarz". W "Lektorze" padają ponadto pytania (z ust Hanny) o to, jakby zachował się każdy inny człowiek, który znalazłby się na jej miejscu. Czy wykonałby rozkaz? Przeciwstawiłby się? "A pan, co by pan zrobił?" *

Słowem-kluczem dla historii jest również "wstyd". Michael nie przyznał się niemal nikomu do charakteru znajomości z Hanną. Wstydził się? Według niego zdradził ją, bo wyparcie się kogoś to niespektakularny wariant zdrady. Większy wstyd dopadł jednak Hannę, która za cenę swojej wolności, przyjęcia pełnej odpowiedzialności za czyny, którym nie była w pełni winna, nie przyznała się do tego, że nie umie czytać ani pisać. Wstyd przed kompromitacją był tak wielki, że "zamiast nieszkodliwego zdemaskowania swojego analfabetyzmu wybrała potworną kompromitację, kompromitację zbrodniarki" **. Analfabetyzm Hanny, ma zdaniem krytyków, symbolizować ignorancję, ślepotę, która pozwalała zwykłym ludziom popełniać zbrodnie ("moralny analfabetyzm" III Rzeszy).

"Lektor" to również pretekst do próby rozliczenia się międzypokoleniowego. Po II wojnie światowej Niemcy zostali postawieni w swoistym rozkroku. Młodsze pokolenia odcinały się od czynów swoich ojców, ferując oskarżenia i wyroki. "Lektor" staje się w tym kontekście powieścią paraboliczną, próbą rozliczenia się pokolenia powojennego z narodowym socjalizmem, nazizmem i Holocaustem. W równej mierze chwalony, co krytykowany Schlink, stał się w latach 90. najbardziej poczytnym niemieckim autorem od czasów G. Grassa. Postacie Hanny i Michaela tworzą swoisty mikrokosmos, który zdaniem krytyków miał ukazywać zderzenia nowej i starej generacji, ból przez który przechodzi Michael ma być bólem całego pokolenia. Jakkolwiek interpretacja taka może być mocno na wyrost - o tyle, dość znacząca jest w historii postać ojca Michaela - z wykształcenia profesora filozofii, który za wykłady o B. Spinozie został przez nazistów odsunięty od nauczania. 

Powieść przepełniona jest wieloma dojrzałymi przemyśleniami, swoistej filozofii. Schlink stawia trudne pytania czytelnikowi, a czytanie "Lektora" w pewnym momencie prowadzi do dyskomfortu psychicznego. Czy kochanie zbrodniarki czyni z Michaela człowieka, który nigdy nie zazna szczęścia? Czy szczęściem może być tylko, to co trwa wiecznie i nie skończyło się źle? Czy Hanna brutalnie wykorzystała psychicznie młodego chłopaka czyniąc go niezdolnym do zdrowych emocji w przyszłości? 

Lektura tej powieści nie należy do najłatwiejszych - ze względów emocjonalnych. Zamykając przeczytaną książkę nie poczujemy catharsis. Wręcz przeciwnie - mnóstwo pytań będzie się kłębić w głowie, wwiercać. Chociażby dlatego - bardzo polecam!

* B. Schlink "Lektor", Warszawa 2009, s. 86. 
** tamże, s. 102.

Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo MUZA 2009, s. 166.
Biblionetka: 4,73/6
Lubimy czytać: 6,78/10
Moja ocena: 5,5/6

sobota, 17 marca 2012

Tysiąc szklanek herbaty. Spotkania na Jedwabnym Szlaku - Robert Robb Maciąg




Zupełnym przypadkiem miesiąc temu natknęłam się na zapowiedź (bardzo wtedy lakoniczną) tejże książki. Już sam tytuł spowodował, że zamarłam w oczekiwaniu na więcej informacji. Potem zobaczyłam okładkę, która jest po prostu przepiękna! Kiedy dorwałam się do spisu treści, wiedziałam to na pewno. Ta książka musi być moja. Premierowo, bo od dzisiaj można ją kupić w niektórych księgarniach, napiszę o niej, najlepiej jak umiem. Bez emocji i wtrętów osobistych się nie obędzie, także ... rozsiądźcie się wygodnie i ... zaparzcie sobie herbatę.

Osoba Robba Maciąga, jako istotce zaangażowanej w świat i literaturę podróżniczą, o uszy i oczy rzecz jasna mi się obiła. Wyprawy rowerowe, Azja, w szczególności Indie oraz Azja Południowo-Wschodnia. Tyle wiedziałam. Wychodzi na to, że totalną ignorantką się nie okazałam. Z okładki doczytałam, że to nauczyciel, mieszkający w okolicach Jeleniej Góry. Laureat Travelera i tytułu Podróżnika, prowadzący również fundację "Szkoły na końcu świata". Małżonka - sztuk jeden, o jedynym słusznym imieniu - Ania. Powiem szczerze - po takim wprowadzeniu, spokojnie mogłabym zostać sztuką drugą. Wszak imię to samo. 

Do rzeczy - idea wyprawy Jedwabnym Szlakiem pojawiła się dawno, jednak realizacja nastąpiła w roku 2010. Ruszając z İskenderun, trójka śmiałków - Robert, jego żona Ania oraz ich angielski przyjaciel, Ben, postanowili odtworzyć starożytny szlak, który wił się przez całą Azję. Na rowerach. Osiem miesięcy w podróży, tysiące wypitych szklanek herbaty, mnóstwo zdjęć, uśmiechów i serdeczności. Dawniej Jedwabny Szlak łączył Chiny z Europą i Bliskim Wschodem, miał długość około 12 tys. km i był wykorzystywany aż do XVII wieku. 

Dlaczego książka wywołała we mnie spazmy zachwytu nietrudno odgadnąć. Na trasie ich wyprawy znajdowały się takie państwa jak (w kolejności) Syria, Turcja, Iran, Turkmenistan, Uzbekistan, Tadżykistan oraz Chiny. Jednym słowem - moje dream-tour. Po oczytaniu się w Terzanim oraz Kapuścińskim, poczułam, że współczesna relacja może wiele wnieść w moje głębokie pragnienie zobaczenia tych miejsc. Nie ukrywam, że mam ogromny sentyment do herbaty - parzonej i pijanej na wschodnio-orientalny sposób, także tytuł był tylko argumentem ostatecznym.

No właśnie - skąd tytuł? Jak napisał R. Maciąg w ich podróży najwięcej było właśnie herbaty. Napoju, który jest bardziej gościnny niż alkohol. Przecież to przyjaciół i gości zapraszamy do siebie na "szklankę herbaty", jest bardziej przytulna, domowa, osobista. "Herbata jest zawsze gorąca, tak jak zaproszenie do domu" *.

Czytając książkę, cały czas miałam z tyłu głowy pewną obawę. Przyznam się, że podeszłam mocno emocjonalnie - chociażby do części tureckiej. Łapałam się na tym, że im dalej w lekturę,  tym mocniej porównywałam swoje wyobrażenia do tego, co napisał p. Maciąg, a to z kolei odnosiłam do relacji T. Terzaniego i R. Kapuścińskiego. I - co nie jest zaskoczeniem - z przyjemnością odkrywałam tureckie akcenty w nietureckich rozdziałach - tureckie nazwy, sturczone określenia, potrawy, zachowania. Reasumując - już na początku mojej przygody z "Tysiącem szklanek ..." pojawiły się Oczekiwania (celowo od wielkiej litery). Mocno spowalniałam czytanie, bo wiedziałam, że jak zamknę książkę, to powrócę z tych baśniowych dla mnie okolic, do jakże kochanego, ale mocno codziennego Poznania. Czy udało się moje Oczekiwania dopełnić? Tak. Po krótkim rachunku sumienia - zdecydowanie tak. 

Otwierając książkę Roberta Maciąga trzeba mieć świadomość, że nie jest to ani reportaż, ani książka stricte podróżnicza. Jest to relacja z wyprawy, prowadzona w konwencji gawędy, przyjacielskiego spotkania. Wydana nowatorsko, co dla czytelnika może być nieco kłopotliwe (o tym poniżej), jest bardziej relacja socjologiczną, niż klasycznie podróżniczą. Więcej tu ludzi, zwyczajów, serdeczności, niż suchych faktów geograficzno-historycznych, co rzecz jasna jest ogromną zaletą. 

Relacja została podzielona na rozdziały, które odpowiadają przebiegowi wyprawy przez kolejne kraje. Podróżujemy więc z Anią i Robertem, zaczynając od Syrii, dalej poprzez Turcję, Iran, Turkmenistan, Uzbekistan, Tadżykistan, na Chinach skończywszy. Podróżnicy udowadniają, że ten się boi "obcych", kto nie podróżuje, bo ich - jako cudzoziemców - spotkały tylko uprzejmość, serdeczność oraz gościnność. Opowieści, jak wspomniałam wcześniej, są pisane gawędziarskim językiem, nieraz trącącym nieco belferskim zacięciem, jednak - przyznam szczerze - nie przeszkadza to w ogólnym odbiorze książki. Nie jest to przewodnik, ani relacja krajoznawcza - powtórzę raz kolejny - to raczej zbiór luźnych wspomnień i wrażeń. Ponadto to relacja socjologiczna - pełno tutaj portretów ludzi, u których podróżnicy nocowali, biesiadowali, bądź ... pili herbatę.

Mam oczywiście swoje ulubione fragmenty i tajemnicą dla nikogo nie będzie, że dotyczyć one będą Turcji. "Śniadanie jest doskonałym usprawiedliwieniem wszelkiego lenistwa w Turcji. Co do tego nie powinno być żadnej dyskusji, w końcu menu takiego śniadania samo wszystko tłumaczy" **. Po stokroć się zgadzam! Tradycyjne tureckie kahvaltı, czyli nic innego jak śniadanie, to świeże pomidory, ogórki, oliwki, biały kozi, mocno słony ser (beyaz peynir), jajko - ugotowane na twardo, bądź w formie jajecznicy, oczywiście chleb - najlepiej nieco przypieczony - pszenny, biały (ekmek), może jakiś dżem (najlepiej różany bądź figowy). A do tego wszystkiego jedyny, słuszny çay, czyli herbata. Najlepsza turecka herbata pochodzi znad Morza Czarnego z miejscowości Rize. W Turcji podawana jest w małych szklaneczkach w kształcie tulipana - bardaczkach (bardak  po turecku oznacza nic innego jak szklanka, a tulipan to symbol narodowy Turcji), zawsze z cukrem, zawsze w kostkach. Podobnie jak Robert Maciąg - herbaty przeważnie nie słodzę, jednak kiedy piję ją w Turcji, bądź na turecką nutę - obowiązkowe są przynajmniej dwie kostki. Inaczej ta mocno aromatyczna, czarna herbata nie smakuje. Gorąca herbata jest doskonałym antidotum na upały - polecam wypić szklaneczkę gorącej herbaty - to naprawdę działa ***. 


Türkçe çay podawana jest zawsze na koniec posiłku w tureckich restauracjach  - jako prezent od właściciela lokalu
Często w weekendy, rodziny - jak się okazało nie tylko tureckie -  wyjeżdżają pod miasto, aby biesiadować. W Turcji wybierają miejsca nad rzekami, pod drzewami - z bagażnika wyciągają grille (na przykład jednorazowego użytku - swoista aluminiowa tacka wypełniona węgielkami, którą po użyciu można od razu zutylizować), ogromne ilości jedzenia i biesiadują. Nieodzownym elementem jest również mój ukochany ayran - napój przygotowany na bazie jogurtu, wody i soli - doskonale gasi pragnienie (można już kupić w Polsce - m.in. produkuje go firma Candia, proponuję jednak podpytać w kebab-shopach prowadzonych przez Turków - zdarza się, że sprowadzają oryginalny turecki ayran).Podobnie rzecz miała się w Iranie: "Przynoszą ze sobą plastikowe pudełka pełne obiadowych smakołyków, czajniki, butle gazowe i zapraszają rodzinę lub znajomych" ****. 

Podróżnicy dotarli do dwóch miast, o których marzę, aby je odwiedzić - mowa o Bucharze i Samarkandzie na terenie dzisiejszego Uzbekistanu. Pod słowami R. Maciąga mogę się podpisać wszystkimi kończynami: "Samarkanda była jednym z tych miejsc, których nazwa budzi w sercu drżenie. Wyobraźnia podsyła dźwięki i zapachy. Stają nam przed oczami obrazy karawan, bazarów, wojowników i historii. Starej, bardzo starej historii. (...) Błękitne kopuły meczetów, pochrząkiwania wielbłądów, nawoływania dobiegające z głębi bazarów" ***** . 

Wspomniałam, że książka została wydana w dość nowatorski sposób. Nietypowy jest jej format - to ukierunkowany poziomo prostokąt. Jeśli chodzi o książko podróżniczo-reporterskie - nie spotkałam się z taką formą wydania i przyznam szczerze - byłam mocno zaskoczona. Kolejna "inność" to numeracja stron, która znajduje na wewnętrznym marginesie strony. Utrudnia to nieco orientację w książce, ale będę uczciwa - przy czytaniu absolutnie nie przeszkadza. Przyjemnie w klimat książki wprowadzają tytuły rozdziałów - czcionka jest mocno stylizowana na arabski alfabet. Dobrej jakości zdjęcia to rzecz oczywista w książkach tego gatunku, szkoda jednak, że zostały pozbawione podpisów - zdaję sobie sprawę, że stanowią tło dla historii, ale ... byłam ciekawa, dlaczego ta, a nie inna fotografia została wykorzystana.

Budujące i bardzo pozytywne jest przesłanie książki - autor wskazuje, że każdy z nas może być podróżnikiem - nieważne, czy wyjedziemy 50, 100 czy 1000 kilometrów od swojego miasta. Nieważne, czy poruszamy się pieszo, samochodem, rowerem, motorem czy samolotem, czy jedziemy na własną rękę czy z biurem podróży. "Ważne jest to, kogo spotkamy po drodze, oraz to, czy spotkanie warte będzie wspominania. Wszystko inne jest tylko narzędziem" ******.

Po takiej objętości recenzji domyślacie się zapewne, że książkę rzecz jasna polecam. Historia opowiedziana prostym, sugestywnym językiem, który od razu wrzuca nas w miejsca opisywane. Niesamowite lokalizacje, o których marzę od dawna. Siła do spełniania własnych postanowień - co cenię sobie niezmiernie. To wszystko złożyło się na to, że celowo przerywałam lekturę, aby jak najdłużej pozostać w tym zupełnie innym klimacie. Polecam bardzo gorąco, a za prywatę przepraszam.

* R. Maciąg "Tysiąc szklanek herbaty" s. 11.
** tamże, s. 80.
*** akapit inspirowany refleksją R. Maciąga o tureckich śniadaniach uzupełniony wiedzą i doświadczeniami własnymi
**** tamże, s. 110-111.
***** tamże, s. 168.
****** tamże, s. 320.

kategoria: literatura podróżnicza
Wydawnictwo Bezdroża 2012, s. 320.
Moja ocena: 5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Bezdroża.


piątek, 9 marca 2012

Słodkie pieczone kasztany. Toskańskie opowieści ze smakiem - Aleksandra Seghi




Toskania to chyba jedno z najbardziej ulubionych miejsc na rozpoczęcie "nowego życia". Książek opartych na schemacie "spotyka mnie samo zło/rzucam wszystko, wyjeżdżam do Toskanii, kupuje dom, zaczynam nowe dolce vita" jest naprawdę (i dobrze wiecie, że nie przesadzam) na pęczki. Póki co, zapoznałam się z klasykiem gatunku, czyli F. Mayes "Pod słońcem Toskanii". Sukcesywnie i niemal z uporem maniaka zbieram te wszystkie "toskańskie przygody" i czekają one na swój moment.

Z książki A. Seghi było nieco inaczej. Natrafiłam na jej bloga spory czas temu, zupełnie przypadkowo. Wczytałam się ... i wsiąkłam w jej świat. Podziwiałam za systematyczność wpisów (codziennie - kto prowadzi bloga, wie jakie to jest wyzwanie!), ich atrakcyjność połączona z uroczą prostotą. Wiele jest blogów pisanych przez Polaków mieszkających na stałe za granicą, ale garstka z nich robi to w tak uroczy i bezpretensjonalny sposób jak blog pani Oli. I pewnego, bardzo zimowego dnia, pojawiła się informacja o planach wydania książki.  Książkę będziecie mogli kupić od 28 marca, a ja mogę już dzisiaj uchylić rąbka tajemnicy.

Przede wszystkim i po pierwsze - uwielbiam jedzenie i uwielbiam osoby, które z jedzenia czynią czynność wyjątkową. Jej wyjątkowość nie ma polegać jednak na wymyślaniu, łączeniu odmiennych smaków i dodawania ekskluzywnych składników. Wyjątkowość dla mnie to prostota. Aleksandra Seghi pojmuje kuchnię bardzo podobnie do mnie, także nasza "wspólna" przygoda, była skazana z góry na powodzenie. Książkę pochłonęłam (niemalże dosłownie, bo zdjęcia są wyjątkowo smakowite) w jeden wieczór. Inaczej się po prostu nie dało. Książka wciąga jak jedzenie makaronu. Najlepiej włoskiego.

Jak podtytuł wskazuje - opowieści o Toskanii. Zgodnie z zapowiedzią okładkową nie jest to jednak typowy przewodnik - autorka stosuje sugestie, propozycje, z których możemy skorzystać podczas podróży w ten region Włoch. Warto podkreślić, że rozwinięcie wielu wątków znajdziemy na jej blogu, także nienasyceni po lekturze "Słodkich pieczonych kasztanów" mogą z powodzeniem zanurzyć się w historie z bloga "Moja Toskania". Królują mocno kulinarne rozdziały - przeczytamy więc o chlebie, pomidorach, karczochach (kto czyta bloga, ten zna lejtmotyw karczochów Teściowej Marii), kasztanach, serach, makaronie i oliwie. Wszystko okraszone przepisami (które wydają się być bardzo łatwe) i zdjęciami, które mocno poruszają w posadach moje postanowienie o ścisłej diecie. Jedzenie nierozerwalnie łączy się z historią, także i tutaj odnajdziemy mnóstwo ciekawostek, anegdotek historycznych. A wszystko podane w bardzo lekkostrawnych proporcjach - nie czułam się osaczona przepisami, ani wiadomościami historyczno-geograficznymi. Wszystko odmierzone idealnie. Czuć kulinarne zacięcie.

Sporo też o współczesnych Włoszech - o ludziach, sposobie życia, lokalnych społecznościach. Szczególnie bogate życie tych ostatnich, to dla mnie wyjątkowo ciekawy temat - mam wrażenie, że ten aspekt nieco kuleje w naszym kraju. Opisy wszelkich targów i festynów - życie na Półwyspie Apenińskim nie może być nudne. Pani Aleksandra wspomina też swoje początki przygody z Italią i Toskanią, co z typowo polskimi akcentami, po prostu musi być zabawne i do cna prawdziwe. Autorka przełamuje też schemat "toskańskich historii" - nikogo nie porzucała, a życia we Włoszech nie idealizuje. Z pewną ironią pisze również o toskańskich willach - owszem, marzy o nich, ale realia są takie, że mieszka w zwykłym, jakże podobnym do naszych rodzimych, blokowisku. Przełamuje to mocno nasze stereotypowe wyobrażenie o Toskanii, gdzie każdy mieszka w wilii otoczonej winnicą oraz gajem oliwnym, a całe dnie spędza na pielęgnowaniu ogrodu i gotowaniu typowo włoskich potraw.

Ze zwyczajów opisanych w "Słodkich pieczonych kasztanach" przywołam jeden - jakże na czasie. Mowa o Dniu Kobiet. I u nas powoli tworzy się tendencja do spędzania tego święta w towarzystwie innych kobiet - Włoszki tak to właśnie organizują. Obdarowywują się nawzajem małymi bukiecikami z kwiatków mimozy, spędzają wspólnie wieczór na plotkowaniu, pochłanianiu pysznego jedzenia i cieszeniu się własną obecnością. Moim zdaniem, w obliczu narzekań panów na komunistyczny wydźwięk święta, jest to fantastyczny pomysł na kolejny Dzień Kobiet. Szanujmy się wzajemnie, bo często to nie mężczyźni, a my - kobiety, nie doceniamy się nawzajem. 

"Słodkie pieczone kasztany" polecam gorąco. Za oknem coraz wiosennej, ale nadal takie słoneczne opowieści umilają wieczory. Jeśli kochacie jeść, lubicie ciepłe, domowe opowieści bez krzty snobizmu i zadufania - ta książka jest dla Was. Ptaszki ćwierkają, że na przełomie marca i kwietnia będzie można spotkać samą autorkę w kilku księgarniach na terenie naszego kraju. Polecam gorąco i powiem Wam jedno - zgłodniałam!

Kategoria: literatura podróżnicza/kulinarna
Wydawnictwo Świat Książki 2012, s. 240
Biblionetka: 5/6 
Moja ocena: 5/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Świat Książki.

czwartek, 8 marca 2012

Zazdrośni - Sándor Márai




Czytając powieści pisane przez Węgrów zawsze dopada mnie nieokreślona nostalgia. Nie umiem jej opisać, ani określić - czuję płytki smutek za czymś, co już nigdy nie wróci. Co ciekawe, wszystkie powieści węgierskich autorów, z którymi miałam do czynienia właśnie o tym traktują - o tęsknocie, za czymś, co już przeminęło. Paradoksalnie - właśnie za to lubię czytać Węgrów - jeśli takie pisanie to ich znak firmowy, to wkupili się definitywnie w moją duszę.

Sandora Marai miałam okazję poznać przy obcowaniu z "Żarem". I już wtedy czułam, że to Ktoś. "Żar" mimo, że to niezbyt opasła książeczka - daje dużo. "Zazdrośni" mieli być kolejnym spotkaniem - w bibliotece przyuważyłam na półce, nie zdając sobie sprawy, że to "kolejna z", jak się okazało, cyklu. Sandor Marai urodzony w 1900 roku w Koszycach, szczyt popularności przeżywał w latach 30. XX wieku. "Zazdrośni" to druga część cyklu "Działa Garrenów". Oryginały powstawały kolejno - 1930 ("Zbuntowani") oraz 1937 ("Zazdrośni") - tłumaczenia polskiego doczekały się dopiero w 2009 i 2010 roku. Sam Marai zresztą został zapomniany i odkryty na nowo po swojej śmierci - w latach 90. Mimo, że nie można jednoznacznie wskazać najbardziej wybitnego dzieła, on sam uważał ten cykl za szczyt swoich możliwości.

Fabułę "Zazdrosnych" można opisać właściwie jednym zdaniem - Peter Garren dowiaduje się o agonalnym stanie ojca, rzuca kochankę, konkubinę, pracę i wraca do rodzinnego domu, gdzie wraz z braćmi i siostrą zamierzają czuwać przy ojcu. Jak pisze tłumaczka, Teresa Worowska w posłowiu, badacze Maraiego zgodnie twierdzili, że w jego utworach niewiele się dzieje, ale wszystko co się dzieje ma wielorakie znaczenie. Powieść jest swoistą parabolą - wszystko, co ważne rozgrywa się w świecie wewnętrznym bohaterów, którzy posługują się językiem bogatym, eleganckim, pełnym skojarzeń. 

Nie bez przyczyny, po kilkudziesięciu stronach skojarzyłam  "Zazdrosnych" z rodziną Buddenbrooków. "Zazdrośni" powstali dwadzieścia lat po powieści Tomasza Manna i badacze potwierdzają, jakoby Marai miał inspirować się noblistą. Jak się okazało, skojarzenie jest jak najbardziej słuszne. Nie obejdzie się jednak bez różnic - rodzinę Garrenów poznajemy w momencie upadku. Członkowie rodziny zmagają się ze wspomnieniami - dawne piękno graniczące niemal z mitologicznymi wyobrażeniami przeciwstawione jest teraźniejszej brzydocie. Sandor Marai wykorzystuje właściwie wszystkie elementy klasycznej mieszczańskiej powieści realistycznej, dokonuje jednak ciekawego zabiegu. Powieść realistyczna zostaje jakby wystawiona z torów prozy i bliższa jest w swoim przesłaniu poezji. 

Narrację pięknie ilustruje okładka polskiego wydania. Widzimy tutaj mężczyznę skaczącego z wieży - obserwujemy jednocześnie kolejne fazy "upadku". Podobnie funkcjonuje narracja w "Zazdrosnych" - umiejscowiona jednocześnie na kilku warstwach, które nakładają się na siebie i nieustannie mieszają. Bohaterowie jednocześnie przeżywają teraźniejszość i przeszłość, raczej rozczarowani tą pierwszą. Nowe czasy w powieści reprezentuje postać Emmanuela - przemysłowca, który urokiem osobistym i nachalną wręcz dobroczynnością maskuje wewnętrzną pustkę. Stary świat to natomiast rodzina Garrenów - autor traktuje ich niemal z dobrotliwą ironią. Przeszłość jest ujęta w ramy mitu - historia o założeniu rodu, postać ojca, wokół którego budowana jest legenda. Nie brakuje ponadto bardzo schulzowskich fragmentów onirycznych , jak również groteskowych niemal portretów członków rodziny.

Proza Maraiego to nie porywająca akcja i wciągająca fabuła. Jedyne, w co można tu wsiąknąć to słowa. Autorowi mimo pozornej pustki fabularnej udaje się z powodzeniem wprowadzić w czytelnika w stan ciągłego napięcia. Powieść skłania do refleksji. Zupełnie nie przeszkadzało mi to, że miałam do czynienia z drugą częścią cyklu. Bardzo w odbiorze pomogło wyczerpujące posłowie autorstwa tłumaczki. A książkę polecam gorąco - tym, którzy już czytali coś węgierskiego autora, a jeszcze bardziej tym, którzy nie mieli okazji. Porządny kawał cudnej prozy.

Kategoria: współczesna literatura piękna
Wydawnictwo Czytelnik 2010, s. 252
Biblionetka: 4,33/6
Moja ocena: 4+/6

sobota, 3 marca 2012

Anna In w grobowcach świata - Olga Tokarczuk




Niejednokrotnie zarzucano mi (osoby niezwiązane ze światem blogowym), że dobór lektur na moim blogu jest chaotyczny, a klucz, którym posługuję się przy wybieraniu książek skrajnie niejasny. Blogerzy książkowi wiedzą doskonale z czego taki stan rzeczy wynika. Nie-blogerom odpowiem następująco - czytam, co w łapki wpadnie, poszerzając horyzonty wszelakie. Żadna książka (no prawie) nie śmierdzi, zatem zapowiadam - misz-masz był, jest i ... pewnie będzie. Po prostu boję się zamknąć na jeden gatunek, bądź temat. Za dużo spraw mnie interesuje, abym mogła się ukierunkować na wąską dziedzinę. 

Po co taki wstęp? Ano  po to, aby z krzeseł nie pospadali ci, którzy zobaczą teraz próbę recenzji Olgi Tokarczuk, umieszczoną zaraz po recenzji, kiepskiej niestety, "Arabskiej perły". Mój romans z Olgą Tokarczuk rozpoczął się wiele lat temu, (ekhm) jeszcze w liceum, kiedy to moja polonistka podsunęła mi "Prawiek i inne czasy". Było to moje pierwsze zetknięcie z Olgą Tokarczuk, która ówcześnie, w czasach przedinternetowych (prasa była wtedy zdecydowanie wiodącym medium) uchodziła za znaną tylko w mocno oczytanych kręgach. Teraz, panią Tokarczuk czyta wiele osób, dostęp do jej powieści jest bardzo łatwy, co nie oznacza, że spotkania z jej pisaniem do łatwych doświadczeń należą. Przekonałam się o tym i ja, porywając się na "Annę In ...".

Jak stoi w opisie okładkowym "Anna In..." jest próbą interpretacji i połączenia jednego z sumeryjskich mitów, spisanego na tabliczkach klinowych tysiące lat temu. Jako, że z rachji ułomności trwałości materiału na którym zostały uwiecznione, historia jest niekompletna - Olga Tokarczuk zdecydowała się zapełnić swoją inwencją luki. Sumeryjski mit o Inannie to nic innego, jak prototyp wszystkiego, co pojawiło się później w kulturze basenu Morza Środziemnego. Oto Anna In, wcielenie bogini urodzaju i wojny, udaje się na spotkanie ze swoją siostrą - boginią podziemia. Ta zatrzymuje ją w swoim królestwie i tam uśmierca. Na pomoc przyjaciółce spieszy Nina Szuber - Anna będzie mogła opuścić podziemie pod warunkiem znalezienia osoby, która ją tam ... zastąpi. Brzmi znajomo, prawda? Nawet ci, którzy mało mieli do czynienia z mitologią starożytną, bez trudu rozpoznają odniesienia do mitów greckich (Demeter i Kora). Sama autorka dość obszernie objaśnia samą historię oraz swoje inspiracje w posłowiu, co pomaga wynieść więcej z czytania.

Paradoksalnie jednak, starożytny mit został osadzony w bardzo nowoczesnej przestrzeni - niemal cyberpunkowej. Mamy psy w liberiach, poruszanie się windami oraz oswojone walizki, które kroczą za właścicielem. Nie brakuje tutaj ponadto wizji rodem z najgorszych koszmarów - upiorna i groteskowa jest scena w zabawę lepienia ludzi przez bogów czy szklarnia, w której bogini "hoduje" ludzi. Słabych i pozbawionych własnej woli.

"Anna In ..." jest również swoistym hymnem pochwalnym na cześć kobiet. Według Przemysława Goślińskiego z "Gazety Wyborczej" Tokarczuk w swojej powieści przekazuje, że dawne panteony bogów respektowały zasadę parytetów - kobieta miała dostęp do boskości i świętości drogą inną niż ofiara. Kobiety u Tokarczuk pomagają sobie w potrzebie, są aktywne, solidarne. Anna In oszczędza życie przyjaciółce, a do piekieł wysyła swojego kochanka. Dla odmiany mężczyźni tutaj to próżni, nieczuli bogowie, podejmujący działania tylko wtedy, gdy grozi im utrata władzy nad światem. 

"Anna In w grobowcach świata" to lektura trudna i wymagająca. Autorka postawiła poprzeczkę wysoko przed czytelnikiem - należy wykazać się skupieniem, oczytaniem i wiedzą. Nie potrafiłam czerpać przyjemności z tej powieści, myślę, że zwyczajnie mnie przerosła. Skłamałabym jednak, gdybym powiedziała, że jest kiepska. Jest dopracowana, swoiście nowatorska, a z drugiej strony mocno zakorzeniona w naszej kulturze. Polecam, jednak zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy zaznają przyjemności w obcowaniu z tą prozą.

Kategoria: współczesna literatura polska
Wydawnictwo ZNAK 2006, s. 226.
Biblionetka: 4,35/6
Lubimy czytać: 6,01/10
Moja ocena: 4-/6
.
.
Template developed by Confluent Forms LLC